2 lipca 2018

Metallica - "St. Anger" (2003)


Przełom XX i XXI wieku był zdecydowanie najgorszym i najtrudniejszym okresem w historii Metalliki. Wydawało się, że wszystkie plagi egipskie spadły w tym czasie na ten zespół. Kontrowersyjny konflikt z Napsterem, złe relacje między muzykami zwieńczone odejściem Jasona Newsteda czy udanie się Hetfielda na odwyk to tylko niektóre z nich. Proces powstawania najbardziej kontrowersyjnego albumu studyjnego o nazwie "St. Anger" był niezwykle żmudny, trudny i wymagający, co znakomicie uchwycono w dokumencie "Some Kind of Monster", wydanym w 2004 roku.

Koniec zespołu był bliższy niż kiedykolwiek od czasu śmierci Cliffa Burtona, a przecież już wcześniej Metallica nie miała zbyt dobrej prasy. Prawie wszystkie wydawnictwa wydane od czasu "Loadu" spotkały się ze sporą krytyką i rozczarowaniem wśród publiczności, trzeba więc było to naprawić i wydać coś, co będzie przypominało dokonania ze złotych lat 80. Pojawiła się koncepcja stworzenia czegoś bardziej agresywnego i thrashowego w porównaniu do krążków z połowy lat 90.

Longplay miał pierwotnie ukazać się w 2001 roku, jednak odejście Newsteda, zmęczonego grą w kapeli, poważnie wybiło pozostałą trójkę z rytmu. Zaczęły wzmacniać się między nimi konflikty. Zaczerpnęli więc pomocy terapeuty, Phila Towle’a, który miał pomóc rozładować wewnętrzne napięcie w zespole. Parę miesięcy po rozpoczęciu nagrań Hetfield nieoczekiwanie udał się na półroczny odwyk, który miał mu pomóc przezwyciężyć nałóg alkoholowy. Na skutek tego nagrania przerwano w lipcu 2001 roku, a następnie wznowiono w maju roku następnego.

Jako że nie szukano w tym czasie nowego basisty, wszystkie partie gitary basowej odegrał producent Bob Rock. "St. Anger" trafił na półki sklepowe 5 czerwca 2003 roku i zszokował wszystkich. Nowe wydawnictwo od razu było zapowiadane jako powrót do mocnego grania z początku działalności, bez ugrzecznienia i komercyjnego lukru. Trzeba przyznać, że dużo w tym prawdy, ale samemu materiałowi daleko od tego, co chciałbym słyszeć w twórczości Metalliki.

Trzeba to powiedzieć od razu: "St. Anger" to album dziwny. Wygląda jakby muzycy bardzo chcieli wyładować skumulowaną wewnętrzną złość spowodowaną ostatnimi wydarzeniami. Chcąc po raz kolejny dopasować się do nowych czasów, twórcy zastosowali kolejną nietypową zagrywkę - w kompozycjach słychać inspiracje popularnym wtedy (choć wkrótce potem tracącym powodzenie) nu metalem, podgatunkiem metalu alternatywnego. Objawia się to przede wszystkim absolutnym brakiem gitarowych solówek. Tak - zespół, który ma w składzie tak dobrego gitarzystę, jak Kirk Hammett, postanowił po 6 latach milczenia z nowym materiałem nie zawrzeć w nim ani jednej gitarowej solówki. To zastanawiające, gdy zespół pozbywa się tak znaczących atutów swojej twórczości.

Dla wielu fanów już ten zabieg był strzałem w stopę, a nie był to koniec niespodzianek. Kontrowersje do dziś tyczą się również partii wokalnych - niektóre są przez Hetfielda po prostu skandowane, co po raz kolejny daje powiązania z nu metalem. Kompozytorzy wyraźnie podążyli za muzyczną modą, co objawiło się totalnym zagubieniem swojego stylu. Wymieszanie tak nietypowych pomysłów z thrashmetalową agresją stworzyło dość osobliwą mieszankę. Nie obyło się bez odwołań do młodszych, popularnych grup - przykładowo, w "All Within My Hands" można wyłapać inspiracje twórczością System of a Down, a w "Invisible Kid" Sepulturą.

Ponadto, niektóre utwory ciągną się w nieskończoność, nie ma w nich odpowiedniego rozwinięcia i zakończenia, punktu kulminacyjnego, a na dodatek większość przekracza czas trwania sześciu minut. Zbyt dużo w nich niepotrzebnego powtarzania tych samych motywów, a przez brak solówek nie ma w tym materiale czegoś, co mogłoby urozmaicić całość i pozwoliłoby lekko odetchnąć słuchaczowi, nieustannie atakowanego głośnymi i gwałtownymi dźwiękami. "St. Anger" to 75 minut świętego gniewu, a w takim natężeniu ta porcja jednostajnego, gwałtownego grania może pod koniec nieźle zmęczyć. Nie o to chodzi w muzyce.

Popełniono także błąd przy produkcji, tym razem stylizowanej na tzw. garażówkę. Całość brzmi bardzo amatorsko, niechlujnie i nieprofesjonalnie, a to, jak nagrano ścieżki perkusji może przyprawić o niemały ból głowy - odgłos werbla brzmi jakby Lars grał na garnkach w kuchni albo na starej puszce po farbie. Nie wiadomo kogo winić za ten mankament - Boba Rocka czy Hetfielda i Ulricha, którzy również sprawowali pieczę nad produkcją. Nie wiem co chcieli tym osiągnąć, ale wypadło niepoważnie. Lepsze brzmienie nie uratowałoby całości, ale przynajmniej dałoby się tego słuchać.

W efekcie dostaliśmy spontaniczne, pozbawione komercyjnych naleciałości dzieło zagrane w zupełnie nowym stylu - choć wielu porównywało go w swoim czasie do słynnego "Kill 'Em All" (ciekawe na jakiej podstawie, może chodziło o delikatne odwołanie do starszego dzieła na okładce). Widać chęć powrotu do swoich korzeni, ale niepotrzebnie wymieszano to założenie z nowoczesnością. Zdecydowanie najwięcej tu czadu i agresji co najmniej od czasu "...And Justice for All", ale sama agresja nie zrobi automatycznie dobrego wydawnictwa. Niestety, przy wszystkich napotkanych w czasie nagrywania trudnościach twórcy zapomnieli o jednej ważnej rzeczy - o melodiach. Bezmyślne, intensywne naparzanie nie ma sensu, gdy nie stworzy się do tego choćby kilku dobrych, zapamiętywalnych melodii i pewnych urozmaiceń. Na "St. Anger" istnieje parę takich, ale są to nieliczne wyjątki.

Mimo to, album ma swoje niezaprzeczalne plusy, a należą do nich m.in. trzy pierwsze utwory. "Frantic" można uznać za naprawdę udane rozpoczęcie, zwiastujące czego oczekiwać po reszcie longplaya. Mimo że dużo w nim agresji, niebywale łatwo go zapamiętać. Choć pod względem chwytliwości nie może się równać ze singlowym "St. Anger", w którym bardzo fajnie zestawiono dość łagodne momenty ze zwrotek z metalową agresją reszty. "Some Kind of Monster" także opiera się na kontrastach, poza tym posiada sprytnie ułożony refren, dzięki czemu należy do najlepszych propozycji. Całkiem przyjemnie słucha się też "Shoot Me Again" z intrygującą partią wokalną oraz "Dirty Window", łączącego metalowe, dynamiczne riffowanie z ciekawymi zwolnieniami. Jeśli chodzi o inne zalety, to do samego wykonania też nie można mieć większych wątpliwości - wszyscy robią swoje, nie świecą umiejętnościami, ale o fuszerce nie ma mowy. Łatwiej przyczepić się do nietrafionej koncepcji, a tym samym do większości kompozycji.

Z kolei takie kawałki, jak "The Unnamed Feeling" i "Purify", nie powinny w ogóle powstać (na pewno nie w takiej formie), zaś początek "Shoot Me Again" brzmi niezwykle podobnie do fragmentu "Some Kind of Monster" przed refrenem. Od samego początku przeważa monotonia i jednostajność, jednak mniej więcej do czasu "Dirty Window" łatwo to jeszcze wytrzymać, w późniejszej części może to być znacznie trudniejsze. Można znaleźć kilka pojedynczych ciekawych fragmentów, ale generalnie żaden z późniejszych utworów niczym specjalnym nie zaskakuje, to kontynuacja koncepcji kompozycyjnej z "Frantic" czy "St. Anger", tyle że gorsza i bardziej monotonna.

O ile tak wiekopomne dokonania, jak "Master of Puppets" czy "Ride the Lightning", przy jednoczesnym ciężarze i dynamice zawierały w sobie niemałą dawkę polotu, finezji i świetnych melodii, tak na "St. Anger" mamy w większości hałas i zgiełk. Co nie oznacza, że brakuje tu niezwykle ciekawych momentów. Moim zdaniem na tytułowym "Some Kind of Monster" można zakończyć przesłuchiwanie, a resztę kontynuować w ramach ciekawostki, by przekonać się jak nisko upadła w tym czasie Metallica. Choć to i tak cud, że w tym czasie udało im się nagrać coś w całości. Po obejrzeniu dokumentalnego "Some Kind of Monster" odczuwa się w pewnym stopniu szacunek do muzyków za wytrwałość w nagraniu tej płyty, ale oceny to nie podniesie.

Powrót po latach milczenia artystycznie nie do końca się udał (bo komercyjnie tradycyjnie tak), w związku z czym mamy do czynienia z najbardziej kontrowersyjnym, najczęściej krytykowanym i najchętniej wyśmiewanym dziełem Metalliki - w sumie dość zasłużenie. Miał być tym, który przekona do siebie zarówno starych, jak i nowych fanów, a mam wrażenie, że nie zadowolił ani jednych ani drugich. Najważniejsze, że wnioski z niektórych jego słabości zostały w przyszłości wyciągnięte i skorygowane na następnych wydawnictwach.

Moja ocena - 5/10

Lista utworów:
01. Frantic (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)
02. St. Anger (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)
03. Some Kind of Monster (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)
04. Dirty Window (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)
05. Invisible Kid (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)
06. My World (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)
07. Shoot Me Again (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)
08. Sweet Amber (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)
09. The Unnamed Feeling (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)
10. Purify (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)
11. All Within My Hands (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)

4 komentarze:

  1. Bardzo lubię Twój blog, czytam właściwie każdą recenzję, ale jednego nie jestem w stanie zrozumieć - dlaczego odmieniasz "Metallici" zamiast "Metalliki" :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Błąd w odmianie wyrazu, postaram się poprawić :)

      Usuń
  2. Bardzo mi się podoba twoja robota którą tutaj odwalasz. Bardzo trafiasz w moje muzyczne gusta (no może oprócz tej IRY :D). Gustuje w punk'u, rock'u, metal'u ale oprócz tego lubię też jazz, folk, soul, funk, blues, disco (to z lat 70), muzyce elektronicznej (min. rave) oraz ska, rocksteady, reggae i dub.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za miłe słowa, staram się, żeby moje teksty były napisane jak najbardziej profesjonalnie i rzetelnie.

      Usuń