Rok
1965 muzycy zakończyli trasą po Wielkiej Brytanii, zaś pierwszy
kwartał roku następnego przeznaczyli na zasłużony odpoczynek. W tym
właśnie czasie zaszło kilka przełomowych decyzji, m.in. był to ostatni
rok, w którym występowali regularnie dla publiczności. W związku
z tym w pierwszej kolejności warto odnotować wystąpienie z 1 maja,
kiedy to odbył się zagrany dla 10-tysięcznej widowni koncert na
stadionie Wembley w Londynie, w ramach nagród magazynu muzycznego New Musical Express.
Jak się okazało, był to ostatni występ The Beatles w Wielkiej
Brytanii (nie licząc nietypowego wykonania na dachu siedziby Apple
Records w 1969 roku).
W
czerwcu i lipcu odbyła się ostatnia światowa trasa kapeli,
obejmująca wizytę w Niemczech, Japonii i Filipinach. Wspomnianą
trasę rozpoczęli od przyjazdu do Niemiec, gdzie w dniach 24-27
czerwca dali trzy koncerty. Chłopaki pierwszy raz od kilku lat mieli
okazję odwiedzić Hamburg i spotkać się z dawnymi znajomymi
mieszkającymi w tym mieście. Stamtąd udali się do Tokio, gdzie
mieli zagrać w hali zwanej Budokan, będącej areną walk zawodników
sumo. Wywołało to falę protestów wśród nacjonalistycznie
usposobionych mieszkańców, ponieważ sala ta była przeznaczona do
przeżyć duchowych i zarezerwowana wyłącznie na pokazy sztuk
walki. Policja miała więc pełne ręce roboty. By zapewnić sobie
bezpieczeństwo, Beatlesi nie opuszczali pokoju hotelowego bez
policyjnej eskorty. Także w czasie koncertów wśród widowni
znajdował się tłum tajniaków, mających zapewnić, że w tym
czasie muzykom nic złego się nie stanie. Pogróżki nie
przeszkodziły im wystąpić w Budokanie (3 występy w dniach 30
czerwca-2 lipca), a i na niską frekwencję nie można było
narzekać.
Wydarzenia
z Japonii nie były jednak niczym szczególnym w porównaniu do
przygody na Filipinach. Już od początku przyjazdu z obu stron wyczuwano negatywne wibracje, a
legendarnej czwórki
nie traktowano z szacunkiem. Po wylądowaniu w Manili chłopaków
praktycznie porwali członkowie samozwańczej straży obywatelskiej,
którzy zawieźli ich na swój jacht. Wkrótce potem żona
dyktatora Filipin, Imelda Marcos, zaprosiła zespół na przyjęcie,
zaś lokalna prasa ogłosiła, że grupa odwiedzi prezydenta
Ferdinanda Marcosa i jego rodzinę w Pałacu Prezydenckim. Problem w
tym, że Beatlesów nikt wcześniej o tym nie poinformował, przez co
zrezygnowali z oficjalnej wizyty, ciesząc się dniem wolnym od pracy
- a tych nie mieli zbyt wiele. Po tym jak nie stawili się oni na
przyjęciu, gazety ogłosiły, że zespół wystawił rodzinę
dyktatora do wiatru, co wywołało wybuch niezadowolenia społecznego
i zostało odebrane jako zniewaga oraz brak poszanowania.
Takie
zagranie okazało się początkiem nieprzyjemnych wydarzeń: w hotelu ignorowano prośby muzyków, organizator dwóch
koncertów, granych 4 lipca przed 80-tysięczną publiką, odmawiał im zapłaty, a na lotnisku, kiedy usiłowali oni dotrzeć na samolot
do Indii, zostały wyłączone ruchome schody. Początek lotu również nie odbył się bez komplikacji, ponieważ kazano kilku osobom, w tym
menedżerowi Brianowi Epsteinowi, wysiąść z samolotu, po czym
zabrano im pieniądze zarobione przez grupę dzięki koncertom. Ringo
nazwał później ten pobyt najstraszniejszym,
co mu się w życiu przydarzyło,
a nikt z otoczenia The Beatles nie ukrywał, że znienawidził
ten kraj. Warto dodać, że 6 lipca muzycy wylądowali w Indiach w ramach odstresowania się po tych niesławnych
wydarzeniach. Nic dziwnego, że zszargane nerwy podczas tras,
zmęczenie występowaniem, a także ogromną popularnością i
ciążącą na niej presją, przyczyniły się wkrótce do
zaniechania koncertowania przez Beatlesów. A niesłynna wizyta na
Filipinach nie była ostatnim groźnym incydentem w kontekście ich
występów przez publicznością.
Jeszcze
przed niezbyt udaną z wiadomych powodów trasą koncertową Beatlesi
zabrali się do nagrania siódmej płyty studyjnej. Trzymiesięczna przerwa na
początku 1966 roku dała im sposobność na spokojne zebranie nowych
pomysłów. Sesje trwały od 6 kwietnia do 21 czerwca. Większość
tego czasu kwartet spędził w studiu przy Abbey Road pracując nad kolejnym materiałem, który ostatecznie ukazał się 5 sierpnia i wywrócił do
góry nogami ówczesne postrzeganie nagrywania muzyki. Przy okazji "Rubber
Soul" zauważalny był niemały postęp względem poprzednich
wydawnictw w kontekście dopracowywania i urozmaicania swoich
utworów, a jego następca, nazwany "Revolver", poszedł co
najmniej o krok dalej. To kontynuacja patentów z wcześniejszego
dzieła, ale wzbogacona o nowe rozwiązania. Nie bez powodu nazywa
się go kamieniem milowym w historii muzyki rozrywkowej.
Przy
okazji rejestrowania materiału na ten krążek znów zmieniły się warunki pracy.
Wcześniejsze sesje nagraniowe grupy były dość szybkie i
zorganizowane, a każdy wolny lub zaplanowany dzień sprowadzał się w większości do
paru kilkugodzinnych posiedzeń, jednak pracując nad "Revolver"
kapela często przesiadywała do białego rana, próbując uzyskać
właściwe brzmienie, którego nikt nie będzie mógł odtworzyć ani
podrobić. Nic dziwnego, że kompozycji z nieopublikowanego jeszcze
wtedy albumu nie zagrano ani na wspomnianym wcześniej występie w
Wielkiej Brytanii ani na późniejszej czerwcowo-lipcowej trasie. W
1966 roku twórcy nie myśleli o materiale nadającym się do grania
dla publiczności. Wręcz przeciwnie - "Revolver" to
longplay pełen subtelnych modulacji, studyjnych niuansów czy
produkcyjnych sztuczek, daleko wykraczający ponad to, co tworzyli
jeszcze dwa lata wcześniej.
Jako że
wiele innowacyjnych aranżacji i studyjnych obróbek zajęło sporo
czasu i wysiłku, nikt nie podołałby
odtworzeniu tego wszystkiego na żywo. Choć przy tak dużej ilości
wrzasku i histerii, jaka miała miejsce przy występach kapeli, mało
kto z widowni mógłby usłyszeć ewentualne smaczki. Śmiało można
powiedzieć, że podział Beatlesów na żywo i w studiu stał się
jeszcze bardziej widoczny i wydawało się, że ma się do czynienia z
dwoma różnymi zespołami. Już ta informacja pokazuje jak nową
jakość wnieśli do muzyki The Beatles dzięki swym eksperymentom. A
tych na opisywanej płycie na pewno nie brakuje. Do tego, znów dominuje eklektyzm i zróżnicowanie repertuaru, jeszcze większe niż na "Rubber Soul".
O ile na poprzedniku psychodeliczne wpływy nie były aż tak
widoczne, tak "Revolver"
śmiało wpisuje się w nurt rocka psychodelicznego, który w drugiej
połowie lat 60. (również za sprawą Beatlesów) odnosił swoje
największe triumfy. Zadziwiały nie tylko teksty, pełne odniesień
do przyjmowanych substancji (jak w "Got to Get You into My Life"
czy "She Said She Said"), ale wrażenie robiła przede
wszystkim sama muzyka. Narkotyczne wizje postrzegania rzeczywistości
w znaczącym stopniu przeniknęły do twórczości grupy, dzięki
czemu zaczęto szukać różnych sposobów na uzyskanie świeżych
efektów nagrywania i obróbki dźwięku czy przesuwanie granicy w
kontekście uzyskiwania unikalnego brzmienia. Wszystkie elementy
zawartości dzieła, choć pozornie od siebie różne, tworzą spójną, nierozerwalną i przekonującą całość. A
wszystko opatrzone pieczołowitą produkcją George'a Martina, bez
którego - ponownie - krążek miałby zupełnie inny (mniemam, że
dużo mniej intrygujący) kształt i nie byłby tak ponadczasowy.
Mniej
więcej w tamtym czasie zespół zaczął tworzyć specjalne klipy promocyjne do swoich kompozycji. Chłopaki uważali, że przy tak dużej popularności i rozpoznawalności, jaką wtedy posiadali, regularne
chodzenie do telewizji w celu promocji płyt mija się z celem, więc na tę okazję postanowiono nakręcić filmiki wysyłane następnie stacjom telewizyjnym na całym świecie.
Dzięki temu muzycy mogli bardziej skupić się na innych aspektach
działalności. Obecnie kręcenie takich klipów w celu promocji
singla jest standardem, ale wtedy była to nowość. Tym samym
Beatlesi zapoczątkowali kręcenie takich filmików, co w pewnym
sensie zainicjowało pomysł powstałej 15 lat później stacji
muzycznej MTV, zbierającej i puszczającej widzom najnowsze (i starsze) przeboje. Klipy The Beatles nie miały jeszcze rozmachu powstałych kilka lat później teledysków, a i czas przeznaczony na ich kręcenie był niewielki - w końcu w motywach leżących u ich powstania chodziło o zaoszczędzenie czasu.
Okładkę
wykonał dawny znajomy kwartetu z kręgu hamburskich fanów - Klaus
Voormann. Jej projekt oparto o rysunek w który wklejono kilkanaście
fotografii Paula, Johna, George'a i Ringo. To jedno z tych dzieł, w
których wychwycenie wszystkich niuansów wymaga nie tylko dokładnego
wpatrzenia się w okładkę, ale także nadzwyczajnej znajomości otoczenia formacji
(np. wśród włosów Harrisona pojawia się zdjęcie autora).
Przemysł muzyczny docenił klasę i nietypowe podejście do
projektu, w związku z czym Voorman otrzymał za swoją robotę nagrodę Grammy w kategorii najlepsza
okładka 1966 roku. Całkiem zasłużenie, bo w omawianym projekcie widać ogrom pracy dokonany przez grafika. Obrazek ten, podobnie jak zawartość którą zdobi, do dziś zachwyca pomysłowością i oryginalnością.
Jako że nowy produkt The Beatles po raz kolejny poszedł pod nożyczki wytwórni Capitol Records, wydanie amerykańskie znów wypadło słabiej. Okrojono wersję europejską poprzez
pominięcie "I'm Only Sleeping", "And Your Bird Can
Sing" i "Doctor Robert". W zamian trafiły one -
podobnie jak utwory brakujące na amerykańskich wydaniach "Help!"
i "Rubber Soul", a także zawartość singla "We Can
Work It Out"/"Day Tripper" - na kompilację "Yesterday
and Today". Tamtejsi wielbiciele nie mieli jednak powodów do
narzekania, bowiem kompilacja ta została wydana dużo wcześniej niż
"Revolver" (20 czerwca), więc to amerykańscy słuchacze
jako pierwsi mieli okazję zapoznać się z trzema wyżej
wymienionymi kompozycjami.
Dwa
miesiące przed ukazaniem się albumu, 10 czerwca, pojawił się
singiel z dwoma utworami z tej samej sesji - nie dostały się one na
pełnoprawne wydawnictwo, ale niejako zapowiadały jego zawartość. "Paperback Writer" to jeden z pierwszych prawdziwie
hardrockowych kawałków w historii, oparty w większości na jednym
akordzie i posiadający niezwykle chwytliwą melodię. Mimo że to
piosenka McCartney'a, da się znaleźć wspólne powiązania z
wcześniejszym "Day Tripper" Lennona, przede wszystkim w
jego ciężkości i dynamiczności. Z kolei zagrany w mozolnym tempie
"Rain", dzięki swojemu hipnotyzującemu klimatowi, ma w
sobie dużo więcej z psychodelii. Mamy tu różnorodną, mętną
warstwę wokalną i pomysłowe zwolnienie w refrenie, a już absolutnie
rewelacyjnie wypada uwypuklona, bardzo wyróżniająca się partia
basu. Oba utwory byłyby mocnymi punktami krążka, choć przecież i
tych jest na "Revolver" całe zatrzęsienie.
Longplay
promował drugi w historii grupy singiel z podwójną stroną A - "Eleanor
Rigby"/"Yellow Submarine". Wybór bardzo
reprezentatywny, bo przedstawiający dwie z najbardziej nietypowych
kompozycji w zestawie. "Eleanor Rigby" to najkrócej mówiąc
kontynuacja koncepcji z "Yesterday", w tym przypadku
połączenie głosu McCartney'a z aranżacją wyłącznie
na instrumenty smyczkowe. Paul śpiewa główną partię w dość
beznamiętny sposób, zaś udział innych członków kapeli ogranicza
się do zaśpiewania chórków. Przyznam, że eksperyment ten wypada
według mnie jeszcze bardziej niesamowicie niż w przypadku
"Yesterday" i do dziś zachwyca aranżacyjną płynnością
czy rozsądnym podziałem instrumentów oraz wokali. To jedna z tych
genialnych kompozycji The Beatles, którym definitywnie warto
poświęcić więcej uwagi.
"Yellow
Submarine" został pierwotnie pomyślany jako piosenka przemawiająca
do dziecięcej wyobraźni, dlatego rola głównego wokalisty przypadła Ringo, uważanemu powszechnie za najsympatyczniejszego człowieka z całej czwórki. Dzięki temu dostaliśmy pierwszy utwór z udziałem
wokalnym Starra, który naprawdę zasługuje na uwagę. Udało się w nim przemycić różne, dopasowane do zawartości tekstowej sztuczki
studyjne, typu improwizowany
dialog załogi statku, pluskanie czy krótki udział orkiestry dętej.
Bez tych dodatków pozostałby prosty, lecz i tak uroczy przebój z
momentalnie przyswajalnym refrenem, pozostającym w głowie jeszcze
kilka dni od momentu przesłuchania. Nie dziwi fakt, że to "Yellow
Submarine" jest najbardziej znanym fragmentem dzieła i najsłynniejszym spośród śpiewanych przez Starra. Warto
podkreślić, że oprócz zespołu w jego nagranie włączyło się
wiele ich znajomych, wśród których znaleźli się m.in. Neil
Aspinall, Geoff Emerick, George Martin, Brian Jones i Marianne
Faithfull. Słychać, że takie zgromadzenie musiało znakomicie
bawić się w trakcie nagrywania.
Naturalnie,
w reszcie repertuaru możemy liczyć na więcej zaskoczeń.
Otwierający całość, świetny "Taxman", będący
tekstowym, uszczypliwym rozliczeniem George'a Harrisona z
absurdalnym, stosowanym w Wielkiej Brytanii systemem podatkowym (w
tekście użył nawet prawdziwych nazwisk: aktualnego premiera,
Harolda Wilsona, oraz lidera opozycji, Edwarda Heatha - pierwszy taki
przypadek w historii The Beatles), zaskakuje naprawdę ciężkim
brzmieniem gitarowym, w tym znakomitym, ostrym solem gitarowym, wyjątkowo wykonanym przez Paula. Co ciekawe, pierwszy i ostatni raz kompozycja George'a została umieszczona na pierwszym miejscu w kolejności tracklisty. Słusznie, bo daje ona potrzebnego kopa na starcie. W leniwie płynącym "I'm Only Sleeping" do niewątpliwych
atrakcji należy nie tylko znakomity wokal Lennona, ale i zastosowana
tu zabawa z odwracaniem taśmy, w tym przypadku puszczona od tyłu
solówka gitarowa. Z kolei dość intensywny "She Said She Said"
zaskakuje zmianami rytmu i nieprzeciętnymi partiami perkusji. Przy
tym zawiera jedną z najbardziej przebojowych melodii z "Revolver". Co ciekawe, w ogóle nie udziela się w nim McCartney.
Niesamowicie
prezentuje się kolejne dzieło Harrisona - "Love You To".
To pierwsze nagranie tak wyraźnie pokazujące jego zamiłowanie do
muzyki indyjskiej. W "Norwegian Wood (This Bird Has Flown)"
sitar był zaledwie nietypowym dodatkiem, na którym George zagrał w podobny sposób jak w przypadku gitary elektrycznej, lecz od tego czasu gitarzysta zdążył nauczyć się
w jaki sposób wydobywać właściwe dźwięki z tego instrumentu. W
"Love You To" słychać ten postęp, a Harrison odgrywa na sitarze niesamowite partie, w związku z czym otrzymujemy fascynujący, mocno pachnący orientalnym klimatem rezultat. Przy okazji czuć spory postęp w kontekście tworzenia - to pierwsze tak świadome i porywające dzieło George'a (choć podobnie mogę ocenić "Taxman"), nie przypominające absolutnie
niczego, co wcześniej nagrał ten zespół. Dla odmiany, "Here,
There and Everywhere" to typowo beatlesowska, niesamowita
przytulanka od McCartney'a, z prześliczną melodią, niesamowicie zgranymi
wielogłosami (wysuniętymi w miksie jeszcze bardziej niż w
przypadku "Michelle") i dostojnym wokalem Paula. To
zdecydowanie najładniejszy fragment tego zestawu. Zarówno
McCartney, jak i Lennon, którzy niejednokrotnie podchodzili krytycznie do swoich piosenek, mówili o nim w samych superlatywach i
podawali jego przykład w kontekście swoich ulubionych kawałków.
Stronę
B otwiera zdecydowanie najmniej ciekawy, radosny "Good Day
Sunshine". Może nie odstawałby specjalnie od reszty (zwrotki
są całkiem dobre), gdyby nie irytujący refren, który im bliżej
końca, tym jest wyżej śpiewany, a tym samym staje się coraz
bardziej nieznośny. Przez to utwór, mimo wymownie optymistycznego tekstu, nie do
końca wprawia w dobry nastrój. Do znakomitego poziomu powracamy w
żwawym, jednym z najbardziej oszczędnych w aranżacji "And Your Bird Can Sing", rozpoczętym efektowną współpracą gitar widoczną w początkowej solówce, powracającej jeszcze dwukrotnie
w późniejszej części nagrania. Jeśli dodać do tego dopasowaną
grę sekcji rytmicznej i kolejną powalającą melodię, wychodzi
jedna z lepszych kompozycji na albumie. Niczego nie można też
zarzucić kolejnej zgrabnej balladzie Paula "For No One", w
tym wypadku nie tyle uroczej, co dość ponurej. Na pewno pięknej.
Zdecydowanie
rockowy, narkotyczny
"Doctor Robert" Lennona wyróżnia się całkiem fajnym
zwolnieniem w refrenie, niewiele słabszym od tego w singlowym
"Rain". "I Want to Tell You" to zdecydowanie
najmniej ciekawa propozycja od Harrisona (w ogóle warto zauważyć,
że gitarzysta po raz pierwszy dostarczył aż trzy utwory) - sama w
sobie całkiem niezła, z fajnie działającym pianinem w tle (na
którym zagrał Paul) i naprawdę dobrym wokalem, ale na tle wielu
innych mniej wyrazista. Za to "Got to Get You Into My Life"
zwraca uwagę odważnym wykorzystaniem trąbki i saksofonu,
odgrywających kluczową rolę i wchodzących w świetną interakcję
z resztą instrumentów. A finałowy, oparty na hipnotycznym rytmie
"Tomorrow Never Knows" to najbardziej psychodeliczny
kawałek w tym zestawie, a z całej dotychczasowej twórczości na pewno
najdziwniejszy, najbardziej odjechany i najmniej przystępny (a jak
na standardy muzyki popularnej wręcz awangardowy). W tekście,
napisanym przez Lennona na początku 1966 roku po eksperymentach z
LSD, roi się od odniesień do "Tybetańskiej Księgi Umarłych",
czyli buddyjskiego tekstu odczytywanego zmarłym i umierającym
podczas rytuałów.
Mimo
tego, że "Tomorrow Never Knows" trwa niecałe 3 minuty, to
dzieje się w nim tak wiele, że nawet po kilku przesłuchaniach
ciężko ogarnąć wszystko, co tutaj zawarto. To przede wszystkim
pokaz wielu produkcyjnych sztuczek i zmiksowanych przez Martina
efektów dźwiękowych (jak np. przetworzony fragmentami głos
Lennona czy nakładane na siebie pętle dźwiękowe, nagrane
oddzielnie przez każdego z Beatlesów), które śmiało wyprzedziły
swój czas. A przecież nie można zapomnieć o odpowiedniej,
transowej grze sekcji rytmicznej. To nad tym kawałkiem pracowano
najdłużej, ale efekty okazały się imponujące. W pewnym stopniu podsumowuje
on (jako ostatni z zestawu) wielką chęć eksperymentowania i
szokowania publiczności. Faktycznie - tak innowacyjne w 1966 roku nagranie musiało szokować ówczesnych słuchaczy.
Ciężko
o większy pokaz kreatywności i nieprzeciętnej wyobraźni członków
The Beatles niż w przypadku "Revolver". Dla mnie to opus
magnum twórczości kapeli, a zarazem płyta zadziwiająca
aranżacyjnym bogactwem, różnorodnością, niejednoznacznością i
- przede wszystkim - kapitalnymi (w dużej mierze) kompozycjami, z
których o większości trudno zapomnieć. Muzycy postawili na
nieprzewidywalność i eksperymentowanie na dużą skalę, co
zdecydowanie się opłaciło, a przy tym wywarło wielki wpływ na
dalszy rozwój muzyki rockowej. Pozycja wyjątkowa i niezwykle
przemyślana. Przy tym idealna na pierwszy kontakt z twórczością
The Beatles. Na granicy arcydzieła.
Moja ocena - 9/10
Lista utworów:
01. Taxman (George Harrison)
02. Eleanor Rigby (John Lennon, Paul McCartney)
03. I'm Only Sleeping (John Lennon, Paul McCartney)
04. Love You To (George Harrison)
05. Here, There and Everywhere (John Lennon, Paul McCartney)
06. Yellow Submarine (John Lennon, Paul McCartney)
07. She Said She Said (John Lennon, Paul McCartney)
08. Good Day Sunshine (John Lennon, Paul McCartney)
09. And Your Bird Can Sing (John Lennon, Paul McCartney)
10. For No One (John Lennon, Paul McCartney)
11. Doctor Robert (John Lennon, Paul McCartney)
12. I Want to Tell You (John Lennon, Paul McCartney)
13. Got to Get You Into My Life (George Harrison)
14. Tomorrow Never Knows (John Lennon, Paul McCartney)
Mieszane uczucia miałem do tej płyty od zawsze. Jest przełomowo i ciekawie ale mimo to wiele spraw mi nie pasuję. Okładka mimo że bardzo bogata nigdy nie przypadła mi do gustu. Sama płyta bardzo różnorodna, hinduskiego grania nigdy nie polubiłem. Pewne momenty są nie równe, doprawdy urocze "Yellow Submarine" tutaj nie pasuję ta piosenka jest infantylna do czego w znacznej mierze dokłada się Ringo. "Doctor Robert" też jakoś mi nie gra, gdyby zastąpić go genialnym "Rain". Największe osiągnięcie przypada na sam koniec albumu, czyli genialny "Tomorrow Never Knows". Większość utworów wypada świetnie, ale jako całość nie wszystko mi pasuję. Może kiedyś, zawiedziony wystawiłem bardzo niską ocenę jak na ten album 8/10.
OdpowiedzUsuńA no i następna świetna recenzja, czekam na więcej!
OdpowiedzUsuńPamiętam - udało mi się kupić w antykwariacie w Krakowie przy ul. Szpitalnej 5 "Revolver" - wydanie włoskie firmy Parlophone - kosztowało to mnie 500 ówczesnych złotych, co miej więcej odpowiada dzisiejszej wartości tej waluty narodowej. Płyta niestety była mono, ale i tak wtedy nie miałem gramofonu stereo. "Taxman" stał się moim znakiem firmowym - mieliśmy np. drużynę piłkarską o tej nazwie. Płyta super jak chyba większość albumów Beatlesów !
OdpowiedzUsuń