19 października 2019

The Beatles - "Revolver" (1966)


Rok 1965 muzycy zakończyli trasą po Wielkiej Brytanii, zaś pierwszy kwartał roku następnego przeznaczyli na zasłużony odpoczynek. W tym właśnie czasie zaszło kilka przełomowych decyzji, m.in. był to ostatni rok, w którym występowali regularnie dla publiczności. W związku z tym w pierwszej kolejności warto odnotować wystąpienie z 1 maja, kiedy to odbył się zagrany dla 10-tysięcznej widowni koncert na stadionie Wembley w Londynie, w ramach nagród magazynu muzycznego New Musical Express. Jak się okazało, był to ostatni występ The Beatles w Wielkiej Brytanii (nie licząc nietypowego wykonania na dachu siedziby Apple Records w 1969 roku).

W czerwcu i lipcu odbyła się ostatnia światowa trasa kapeli, obejmująca wizytę w Niemczech, Japonii i Filipinach. Wspomnianą trasę rozpoczęli od przyjazdu do Niemiec, gdzie w dniach 24-27 czerwca dali trzy koncerty. Chłopaki pierwszy raz od kilku lat mieli okazję odwiedzić Hamburg i spotkać się z dawnymi znajomymi mieszkającymi w tym mieście. Stamtąd udali się do Tokio, gdzie mieli zagrać w hali zwanej Budokan, będącej areną walk zawodników sumo. Wywołało to falę protestów wśród nacjonalistycznie usposobionych mieszkańców, ponieważ sala ta była przeznaczona do przeżyć duchowych i zarezerwowana wyłącznie na pokazy sztuk walki. Policja miała więc pełne ręce roboty. By zapewnić sobie bezpieczeństwo, Beatlesi nie opuszczali pokoju hotelowego bez policyjnej eskorty. Także w czasie koncertów wśród widowni znajdował się tłum tajniaków, mających zapewnić, że w tym czasie muzykom nic złego się nie stanie. Pogróżki nie przeszkodziły im wystąpić w Budokanie (3 występy w dniach 30 czerwca-2 lipca), a i na niską frekwencję nie można było narzekać.

Wydarzenia z Japonii nie były jednak niczym szczególnym w porównaniu do przygody na Filipinach. Już od początku przyjazdu z obu stron wyczuwano negatywne wibracje, a legendarnej czwórki nie traktowano z szacunkiem. Po wylądowaniu w Manili chłopaków praktycznie porwali członkowie samozwańczej straży obywatelskiej, którzy zawieźli ich na swój jacht. Wkrótce potem żona dyktatora Filipin, Imelda Marcos, zaprosiła zespół na przyjęcie, zaś lokalna prasa ogłosiła, że grupa odwiedzi prezydenta Ferdinanda Marcosa i jego rodzinę w Pałacu Prezydenckim. Problem w tym, że Beatlesów nikt wcześniej o tym nie poinformował, przez co zrezygnowali z oficjalnej wizyty, ciesząc się dniem wolnym od pracy - a tych nie mieli zbyt wiele. Po tym jak nie stawili się oni na przyjęciu, gazety ogłosiły, że zespół wystawił rodzinę dyktatora do wiatru, co wywołało wybuch niezadowolenia społecznego i zostało odebrane jako zniewaga oraz brak poszanowania.

Takie zagranie okazało się początkiem nieprzyjemnych wydarzeń: w hotelu ignorowano prośby muzyków, organizator dwóch koncertów, granych 4 lipca przed 80-tysięczną publiką, odmawiał im zapłaty, a na lotnisku, kiedy usiłowali oni dotrzeć na samolot do Indii, zostały wyłączone ruchome schody. Początek lotu również nie odbył się bez komplikacji, ponieważ kazano kilku osobom, w tym menedżerowi Brianowi Epsteinowi, wysiąść z samolotu, po czym zabrano im pieniądze zarobione przez grupę dzięki koncertom. Ringo nazwał później ten pobyt najstraszniejszym, co mu się w życiu przydarzyło, a nikt z otoczenia The Beatles nie ukrywał, że znienawidził ten kraj. Warto dodać, że 6 lipca muzycy wylądowali w Indiach w ramach odstresowania się po tych niesławnych wydarzeniach. Nic dziwnego, że zszargane nerwy podczas tras, zmęczenie występowaniem, a także ogromną popularnością i ciążącą na niej presją, przyczyniły się wkrótce do zaniechania koncertowania przez Beatlesów. A niesłynna wizyta na Filipinach nie była ostatnim groźnym incydentem w kontekście ich występów przez publicznością.

Jeszcze przed niezbyt udaną z wiadomych powodów trasą koncertową Beatlesi zabrali się do nagrania siódmej płyty studyjnej. Trzymiesięczna przerwa na początku 1966 roku dała im sposobność na spokojne zebranie nowych pomysłów. Sesje trwały od 6 kwietnia do 21 czerwca. Większość tego czasu kwartet spędził w studiu przy Abbey Road pracując nad kolejnym materiałem, który ostatecznie ukazał się 5 sierpnia i wywrócił do góry nogami ówczesne postrzeganie nagrywania muzyki. Przy okazji "Rubber Soul" zauważalny był niemały postęp względem poprzednich wydawnictw w kontekście dopracowywania i urozmaicania swoich utworów, a jego następca, nazwany "Revolver", poszedł co najmniej o krok dalej. To kontynuacja patentów z wcześniejszego dzieła, ale wzbogacona o nowe rozwiązania. Nie bez powodu nazywa się go kamieniem milowym w historii muzyki rozrywkowej.

Przy okazji rejestrowania materiału na ten krążek znów zmieniły się warunki pracy. Wcześniejsze sesje nagraniowe grupy były dość szybkie i zorganizowane, a każdy wolny lub zaplanowany dzień sprowadzał się w większości do paru kilkugodzinnych posiedzeń, jednak pracując nad "Revolver" kapela często przesiadywała do białego rana, próbując uzyskać właściwe brzmienie, którego nikt nie będzie mógł odtworzyć ani podrobić. Nic dziwnego, że kompozycji z nieopublikowanego jeszcze wtedy albumu nie zagrano ani na wspomnianym wcześniej występie w Wielkiej Brytanii ani na późniejszej czerwcowo-lipcowej trasie. W 1966 roku twórcy nie myśleli o materiale nadającym się do grania dla publiczności. Wręcz przeciwnie - "Revolver" to longplay pełen subtelnych modulacji, studyjnych niuansów czy produkcyjnych sztuczek, daleko wykraczający ponad to, co tworzyli jeszcze dwa lata wcześniej.

Jako że wiele innowacyjnych aranżacji i studyjnych obróbek zajęło sporo czasu i wysiłku, nikt nie podołałby odtworzeniu tego wszystkiego na żywo. Choć przy tak dużej ilości wrzasku i histerii, jaka miała miejsce przy występach kapeli, mało kto z widowni mógłby usłyszeć ewentualne smaczki. Śmiało można powiedzieć, że podział Beatlesów na żywo i w studiu stał się jeszcze bardziej widoczny i wydawało się, że ma się do czynienia z dwoma różnymi zespołami. Już ta informacja pokazuje jak nową jakość wnieśli do muzyki The Beatles dzięki swym eksperymentom. A tych na opisywanej płycie na pewno nie brakuje. Do tego, znów dominuje eklektyzm i zróżnicowanie repertuaru, jeszcze większe niż na "Rubber Soul".

O ile na poprzedniku psychodeliczne wpływy nie były aż tak widoczne, tak "Revolver" śmiało wpisuje się w nurt rocka psychodelicznego, który w drugiej połowie lat 60. (również za sprawą Beatlesów) odnosił swoje największe triumfy. Zadziwiały nie tylko teksty, pełne odniesień do przyjmowanych substancji (jak w "Got to Get You into My Life" czy "She Said She Said"), ale wrażenie robiła przede wszystkim sama muzyka. Narkotyczne wizje postrzegania rzeczywistości w znaczącym stopniu przeniknęły do twórczości grupy, dzięki czemu zaczęto szukać różnych sposobów na uzyskanie świeżych efektów nagrywania i obróbki dźwięku czy przesuwanie granicy w kontekście uzyskiwania unikalnego brzmienia. Wszystkie elementy zawartości dzieła, choć pozornie od siebie różne, tworzą spójną, nierozerwalną i przekonującą całość. A wszystko opatrzone pieczołowitą produkcją George'a Martina, bez którego - ponownie - krążek miałby zupełnie inny (mniemam, że dużo mniej intrygujący) kształt i nie byłby tak ponadczasowy.

Mniej więcej w tamtym czasie zespół zaczął tworzyć specjalne klipy promocyjne do swoich kompozycji. Chłopaki uważali, że przy tak dużej popularności i rozpoznawalności, jaką wtedy posiadali, regularne chodzenie do telewizji w celu promocji płyt mija się z celem, więc na tę okazję postanowiono nakręcić filmiki wysyłane następnie stacjom telewizyjnym na całym świecie. Dzięki temu muzycy mogli bardziej skupić się na innych aspektach działalności. Obecnie kręcenie takich klipów w celu promocji singla jest standardem, ale wtedy była to nowość. Tym samym Beatlesi zapoczątkowali kręcenie takich filmików, co w pewnym sensie zainicjowało pomysł powstałej 15 lat później stacji muzycznej MTV, zbierającej i puszczającej widzom najnowsze (i starsze) przeboje. Klipy The Beatles nie miały jeszcze rozmachu powstałych kilka lat później teledysków, a i czas przeznaczony na ich kręcenie był niewielki - w końcu w motywach leżących u ich powstania chodziło o zaoszczędzenie czasu.

Okładkę wykonał dawny znajomy kwartetu z kręgu hamburskich fanów - Klaus Voormann. Jej projekt oparto o rysunek w który wklejono kilkanaście fotografii Paula, Johna, George'a i Ringo. To jedno z tych dzieł, w których wychwycenie wszystkich niuansów wymaga nie tylko dokładnego wpatrzenia się w okładkę, ale także nadzwyczajnej znajomości otoczenia formacji (np. wśród włosów Harrisona pojawia się zdjęcie autora). Przemysł muzyczny docenił klasę i nietypowe podejście do projektu, w związku z czym Voorman otrzymał za swoją robotę nagrodę Grammy w kategorii najlepsza okładka 1966 roku. Całkiem zasłużenie, bo w omawianym projekcie widać ogrom pracy dokonany przez grafika. Obrazek ten, podobnie jak zawartość którą zdobi, do dziś zachwyca pomysłowością i oryginalnością.

Jako że nowy produkt The Beatles po raz kolejny poszedł pod nożyczki wytwórni Capitol Records, wydanie amerykańskie znów wypadło słabiej. Okrojono wersję europejską poprzez pominięcie "I'm Only Sleeping", "And Your Bird Can Sing" i "Doctor Robert". W zamian trafiły one - podobnie jak utwory brakujące na amerykańskich wydaniach "Help!" i "Rubber Soul", a także zawartość singla "We Can Work It Out"/"Day Tripper" - na kompilację "Yesterday and Today". Tamtejsi wielbiciele nie mieli jednak powodów do narzekania, bowiem kompilacja ta została wydana dużo wcześniej niż "Revolver" (20 czerwca), więc to amerykańscy słuchacze jako pierwsi mieli okazję zapoznać się z trzema wyżej wymienionymi kompozycjami.

Dwa miesiące przed ukazaniem się albumu, 10 czerwca, pojawił się singiel z dwoma utworami z tej samej sesji - nie dostały się one na pełnoprawne wydawnictwo, ale niejako zapowiadały jego zawartość. "Paperback Writer" to jeden z pierwszych prawdziwie hardrockowych kawałków w historii, oparty w większości na jednym akordzie i posiadający niezwykle chwytliwą melodię. Mimo że to piosenka McCartney'a, da się znaleźć wspólne powiązania z wcześniejszym "Day Tripper" Lennona, przede wszystkim w jego ciężkości i dynamiczności. Z kolei zagrany w mozolnym tempie "Rain", dzięki swojemu hipnotyzującemu klimatowi, ma w sobie dużo więcej z psychodelii. Mamy tu różnorodną, mętną warstwę wokalną i pomysłowe zwolnienie w refrenie, a już absolutnie rewelacyjnie wypada uwypuklona, bardzo wyróżniająca się partia basu. Oba utwory byłyby mocnymi punktami krążka, choć przecież i tych jest na "Revolver" całe zatrzęsienie.

Longplay promował drugi w historii grupy singiel z podwójną stroną A - "Eleanor Rigby"/"Yellow Submarine". Wybór bardzo reprezentatywny, bo przedstawiający dwie z najbardziej nietypowych kompozycji w zestawie. "Eleanor Rigby" to najkrócej mówiąc kontynuacja koncepcji z "Yesterday", w tym przypadku połączenie głosu McCartney'a z aranżacją wyłącznie na instrumenty smyczkowe. Paul śpiewa główną partię w dość beznamiętny sposób, zaś udział innych członków kapeli ogranicza się do zaśpiewania chórków. Przyznam, że eksperyment ten wypada według mnie jeszcze bardziej niesamowicie niż w przypadku "Yesterday" i do dziś zachwyca aranżacyjną płynnością czy rozsądnym podziałem instrumentów oraz wokali. To jedna z tych genialnych kompozycji The Beatles, którym definitywnie warto poświęcić więcej uwagi.

"Yellow Submarine" został pierwotnie pomyślany jako piosenka przemawiająca do dziecięcej wyobraźni, dlatego rola głównego wokalisty przypadła Ringo, uważanemu powszechnie za najsympatyczniejszego człowieka z całej czwórki. Dzięki temu dostaliśmy pierwszy utwór z udziałem wokalnym Starra, który naprawdę zasługuje na uwagę. Udało się w nim przemycić różne, dopasowane do zawartości tekstowej sztuczki studyjne, typu improwizowany dialog załogi statku, pluskanie czy krótki udział orkiestry dętej. Bez tych dodatków pozostałby prosty, lecz i tak uroczy przebój z momentalnie przyswajalnym refrenem, pozostającym w głowie jeszcze kilka dni od momentu przesłuchania. Nie dziwi fakt, że to "Yellow Submarine" jest najbardziej znanym fragmentem dzieła i najsłynniejszym spośród śpiewanych przez Starra. Warto podkreślić, że oprócz zespołu w jego nagranie włączyło się wiele ich znajomych, wśród których znaleźli się m.in. Neil Aspinall, Geoff Emerick, George Martin, Brian Jones i Marianne Faithfull. Słychać, że takie zgromadzenie musiało znakomicie bawić się w trakcie nagrywania.

Naturalnie, w reszcie repertuaru możemy liczyć na więcej zaskoczeń. Otwierający całość, świetny "Taxman", będący tekstowym, uszczypliwym rozliczeniem George'a Harrisona z absurdalnym, stosowanym w Wielkiej Brytanii systemem podatkowym (w tekście użył nawet prawdziwych nazwisk: aktualnego premiera, Harolda Wilsona, oraz lidera opozycji, Edwarda Heatha - pierwszy taki przypadek w historii The Beatles), zaskakuje naprawdę ciężkim brzmieniem gitarowym, w tym znakomitym, ostrym solem gitarowym, wyjątkowo wykonanym przez Paula. Co ciekawe, pierwszy i ostatni raz kompozycja George'a została umieszczona na pierwszym miejscu w kolejności tracklisty. Słusznie, bo daje ona potrzebnego kopa na starcie. W leniwie płynącym "I'm Only Sleeping" do niewątpliwych atrakcji należy nie tylko znakomity wokal Lennona, ale i zastosowana tu zabawa z odwracaniem taśmy, w tym przypadku puszczona od tyłu solówka gitarowa. Z kolei dość intensywny "She Said She Said" zaskakuje zmianami rytmu i nieprzeciętnymi partiami perkusji. Przy tym zawiera jedną z najbardziej przebojowych melodii z "Revolver". Co ciekawe, w ogóle nie udziela się w nim McCartney.

Niesamowicie prezentuje się kolejne dzieło Harrisona - "Love You To". To pierwsze nagranie tak wyraźnie pokazujące jego zamiłowanie do muzyki indyjskiej. W "Norwegian Wood (This Bird Has Flown)" sitar był zaledwie nietypowym dodatkiem, na którym George zagrał w podobny sposób jak w przypadku gitary elektrycznej, lecz od tego czasu gitarzysta zdążył nauczyć się w jaki sposób wydobywać właściwe dźwięki z tego instrumentu. W "Love You To" słychać ten postęp, a Harrison odgrywa na sitarze niesamowite partie, w związku z czym otrzymujemy fascynujący, mocno pachnący orientalnym klimatem rezultat. Przy okazji czuć spory postęp w kontekście tworzenia - to pierwsze tak świadome i porywające dzieło George'a (choć podobnie mogę ocenić "Taxman"), nie przypominające absolutnie niczego, co wcześniej nagrał ten zespół. Dla odmiany, "Here, There and Everywhere" to typowo beatlesowska, niesamowita przytulanka od McCartney'a, z prześliczną melodią, niesamowicie zgranymi wielogłosami (wysuniętymi w miksie jeszcze bardziej niż w przypadku "Michelle") i dostojnym wokalem Paula. To zdecydowanie najładniejszy fragment tego zestawu. Zarówno McCartney, jak i Lennon, którzy niejednokrotnie podchodzili krytycznie do swoich piosenek, mówili o nim w samych superlatywach i podawali jego przykład w kontekście swoich ulubionych kawałków.

Stronę B otwiera zdecydowanie najmniej ciekawy, radosny "Good Day Sunshine". Może nie odstawałby specjalnie od reszty (zwrotki są całkiem dobre), gdyby nie irytujący refren, który im bliżej końca, tym jest wyżej śpiewany, a tym samym staje się coraz bardziej nieznośny. Przez to utwór, mimo wymownie optymistycznego tekstu, nie do końca wprawia w dobry nastrój. Do znakomitego poziomu powracamy w żwawym, jednym z najbardziej oszczędnych w aranżacji "And Your Bird Can Sing", rozpoczętym efektowną współpracą gitar widoczną w początkowej solówce, powracającej jeszcze dwukrotnie w późniejszej części nagrania. Jeśli dodać do tego dopasowaną grę sekcji rytmicznej i kolejną powalającą melodię, wychodzi jedna z lepszych kompozycji na albumie. Niczego nie można też zarzucić kolejnej zgrabnej balladzie Paula "For No One", w tym wypadku nie tyle uroczej, co dość ponurej. Na pewno pięknej.

Zdecydowanie rockowy, narkotyczny "Doctor Robert" Lennona wyróżnia się całkiem fajnym zwolnieniem w refrenie, niewiele słabszym od tego w singlowym "Rain". "I Want to Tell You" to zdecydowanie najmniej ciekawa propozycja od Harrisona (w ogóle warto zauważyć, że gitarzysta po raz pierwszy dostarczył aż trzy utwory) - sama w sobie całkiem niezła, z fajnie działającym pianinem w tle (na którym zagrał Paul) i naprawdę dobrym wokalem, ale na tle wielu innych mniej wyrazista. Za to "Got to Get You Into My Life" zwraca uwagę odważnym wykorzystaniem trąbki i saksofonu, odgrywających kluczową rolę i wchodzących w świetną interakcję z resztą instrumentów. A finałowy, oparty na hipnotycznym rytmie "Tomorrow Never Knows" to najbardziej psychodeliczny kawałek w tym zestawie, a z całej dotychczasowej twórczości na pewno najdziwniejszy, najbardziej odjechany i najmniej przystępny (a jak na standardy muzyki popularnej wręcz awangardowy). W tekście, napisanym przez Lennona na początku 1966 roku po eksperymentach z LSD, roi się od odniesień do "Tybetańskiej Księgi Umarłych", czyli buddyjskiego tekstu odczytywanego zmarłym i umierającym podczas rytuałów.

Mimo tego, że "Tomorrow Never Knows" trwa niecałe 3 minuty, to dzieje się w nim tak wiele, że nawet po kilku przesłuchaniach ciężko ogarnąć wszystko, co tutaj zawarto. To przede wszystkim pokaz wielu produkcyjnych sztuczek i zmiksowanych przez Martina efektów dźwiękowych (jak np. przetworzony fragmentami głos Lennona czy nakładane na siebie pętle dźwiękowe, nagrane oddzielnie przez każdego z Beatlesów), które śmiało wyprzedziły swój czas. A przecież nie można zapomnieć o odpowiedniej, transowej grze sekcji rytmicznej. To nad tym kawałkiem pracowano najdłużej, ale efekty okazały się imponujące. W pewnym stopniu podsumowuje on (jako ostatni z zestawu) wielką chęć eksperymentowania i szokowania publiczności. Faktycznie - tak innowacyjne w 1966 roku nagranie musiało szokować ówczesnych słuchaczy.

Ciężko o większy pokaz kreatywności i nieprzeciętnej wyobraźni członków The Beatles niż w przypadku "Revolver". Dla mnie to opus magnum twórczości kapeli, a zarazem płyta zadziwiająca aranżacyjnym bogactwem, różnorodnością, niejednoznacznością i - przede wszystkim - kapitalnymi (w dużej mierze) kompozycjami, z których o większości trudno zapomnieć. Muzycy postawili na nieprzewidywalność i eksperymentowanie na dużą skalę, co zdecydowanie się opłaciło, a przy tym wywarło wielki wpływ na dalszy rozwój muzyki rockowej. Pozycja wyjątkowa i niezwykle przemyślana. Przy tym idealna na pierwszy kontakt z twórczością The Beatles. Na granicy arcydzieła.

Moja ocena - 9/10

Lista utworów:
01. Taxman (George Harrison)
02. Eleanor Rigby (John Lennon, Paul McCartney)
03. I'm Only Sleeping (John Lennon, Paul McCartney)
04. Love You To (George Harrison)
05. Here, There and Everywhere (John Lennon, Paul McCartney)
06. Yellow Submarine (John Lennon, Paul McCartney)
07. She Said She Said (John Lennon, Paul McCartney)
08. Good Day Sunshine (John Lennon, Paul McCartney)
09. And Your Bird Can Sing (John Lennon, Paul McCartney)
10. For No One (John Lennon, Paul McCartney)
11. Doctor Robert (John Lennon, Paul McCartney)
12. I Want to Tell You (John Lennon, Paul McCartney)
13. Got to Get You Into My Life (George Harrison)
14. Tomorrow Never Knows (John Lennon, Paul McCartney)

3 komentarze:

  1. Mieszane uczucia miałem do tej płyty od zawsze. Jest przełomowo i ciekawie ale mimo to wiele spraw mi nie pasuję. Okładka mimo że bardzo bogata nigdy nie przypadła mi do gustu. Sama płyta bardzo różnorodna, hinduskiego grania nigdy nie polubiłem. Pewne momenty są nie równe, doprawdy urocze "Yellow Submarine" tutaj nie pasuję ta piosenka jest infantylna do czego w znacznej mierze dokłada się Ringo. "Doctor Robert" też jakoś mi nie gra, gdyby zastąpić go genialnym "Rain". Największe osiągnięcie przypada na sam koniec albumu, czyli genialny "Tomorrow Never Knows". Większość utworów wypada świetnie, ale jako całość nie wszystko mi pasuję. Może kiedyś, zawiedziony wystawiłem bardzo niską ocenę jak na ten album 8/10.

    OdpowiedzUsuń
  2. A no i następna świetna recenzja, czekam na więcej!

    OdpowiedzUsuń
  3. Pamiętam - udało mi się kupić w antykwariacie w Krakowie przy ul. Szpitalnej 5 "Revolver" - wydanie włoskie firmy Parlophone - kosztowało to mnie 500 ówczesnych złotych, co miej więcej odpowiada dzisiejszej wartości tej waluty narodowej. Płyta niestety była mono, ale i tak wtedy nie miałem gramofonu stereo. "Taxman" stał się moim znakiem firmowym - mieliśmy np. drużynę piłkarską o tej nazwie. Płyta super jak chyba większość albumów Beatlesów !

    OdpowiedzUsuń