26 kwietnia 2016

Guns N' Roses - "Appetite for Destruction" (1987)


Klasyczny skład Guns N' Roses to: Axl Rose (prawdziwe nazwisko - William Bruce Bailey Jr.) na wokalu, Slash (prawdziwe nazwisko - Saul Hudson) i Izzy Stradlin (nazwisko - Jeffrey Dean Isbell) na gitarach elektrycznych, Duff McKagan (nazwisko - Michael Andrew McKagan) na gitarze basowej i Steven Adler (nazwisko - Michael Coletti) na perkusji. Nazwiska te są ważne zwłaszcza w sytuacji trwającego od 2016 roku reunionu grupy, w który zaangażowani są trzej jego członkowie. Szczególnie rozpoznawalne w świecie muzycznym są osobowości dwóch pierwszych wymienionych przeze mnie wykonawców. Pierwszy z nich kojarzony jest szczególnie ze swoich kontrowersyjnych zachowań (m.in. podczas koncertów), drugi ze słynnego image'u, z charakterystycznym cylindrem na głowie. Guns N' Roses powstał w 1985 roku, a już trzy lata później był na ustach wszystkich osób interesujących się rockiem i stał się jednym z najpopularniejszych amerykańskich zespołów. A wszystko za sprawą debiutanckiego "Appetite for Destruction".

Nie wszyscy wiedzą, że historia grupy zaczęła się od dwóch mało znanych zespołów - Hollywood Rose i L.A. Guns. Pierwszy z nich został założony w 1983 roku przez Rose'a, Stradlina i ich znajomego, Chrisa Webera, jednak po pewnym czasie muzycy (już bez Webera) połączyli wysiłki z instrumentalistami drugiej z kapel, czyli gitarzystą Tracii Gunsem (założycielem L.A. Guns), perkusistą Robem Gardnerem oraz basistą Ole Beichem, tworząc Guns N' Roses. Jak nietrudno zgadnąć, nazwa ta powstała z połączenia tytułów tych dwóch zespołów. Współpraca nie okazała się tak udana, jak życzyliby sobie tego muzycy, dlatego po pewnym czasie z formacji Axla i Izzy'ego odchodzili kolejni wykonawcy, kolejno zastępowani przez McKagana, Slasha i Adlera.

Nowy skład podpisał w marcu 1986 roku kontrakt ze słynną już wtedy wytwórnią Geffen, zaś ponad pół roku później ukazało się ich pierwsze oficjalne wydawnictwo - EP-ka pod tytułem "Live ?!*@ Like a Suicide", zawierająca dwa autorskie kawałki i dwa covery. Kwintet chciał jednak znacznie szerzej zaprezentować swoje możliwości i mimo wielu wybryków sumiennie przygotował się do nagrania swojego pierwszego pełnoprawnego dzieła. Mieli już własny, bogaty repertuar, który prezentowali na koncertach - wystarczyło więc go tylko wyselekcjonować i nagrać. Efektem zmagań był legendarny już "Appetite for Destruction". O dziwo, w ciągu pierwszych kilkunastu miesięcy debiut nie został zbytnio zauważony przez publiczność i dopiero częste puszczanie teledysku "Welcome to the Jungle", a następnie "Sweet Child O' Mine" w stacji muzycznej MTV spowodowało nagły wzrost zainteresowania albumem.

Jak go opisać pod względem stylistycznym? To muzyka ostra, opatrzona surowym, naprawdę mocnym brzmieniem, którego tak brakowało pod koniec lat 80., kiedy królowała syntetycznie brzmiąca, przesłodzona muzyka, typu A-ha, Def Leppard czy Bon Jovi. Przez bite 50 minut jesteśmy raczeni niesamowitą, dziką wręcz jazdą bez trzymanki. A mimo to chłopaki nie zapomnieli o przebojowości. Trudno oprzeć się wrażeniu, że producent Mike Clink dzięki swojemu doświadczeniu wydobył z nich to, co najlepsze. Riffy Slasha są absolutnie niezapomniane - ten ze "Sweet Child O' Mine" zna prawdopodobnie każdy, nawet nie interesujący się muzyką rockową słuchacz. Zaś charakterystycznie skrzeczący wokal Axla (dysponującego pięciooktawowym głosem) idealnie pasuje do takiego grania.

Singlowe hity "Welcome to the Jungle" i "Paradise City", z wręcz stadionowym refrenem, to jedne z najbardziej znanych hymnów rockowych. Trudno się temu dziwić, obie kompozycje niesamowicie wpadają w ucho. Podobnie jak kolejny z singli, "Sweet Child O' Mine", posiadający rewelacyjny, nieco nostalgiczny wokal Rose'a, a także nieśmiertelny riff i obłędne solo Slasha. Gitarzysta jest w fantastycznej formie i zachwyca praktycznie w każdej kompozycji. Oto w 1987 roku objawił się słuchaczom gitarowy geniusz, którego śmiało można było postawić wśród najlepszych! Nie można zapomnieć o Izzym Stradlinie, który doskonale mu partneruje i niejednokrotnie pokazuje klasę (świetna zagrywka we wstępie "Welcome to the Jungle"). Co ciekawe, słynny riff "Sweet Child O' Mine" pierwotnie wcale nie miał pojawić się w nagraniu - Slash grał go w studiu w formie rozgrzewki, co z kolei podsłyszał Axl, któremu motyw ten bardzo się spodobał.

To jedna z tych płyt, które po 2-3 przesłuchaniach zna się na pamięć, właściwie każdy z zawartych tu utworów mógłby być singlowym przebojem. Dobrymi przykładami są bardzo udane "Think About You" (wyróżniający się dodaniem gitary akustycznej w refrenie) czy "Nightrain" z nieprzyzwoicie chwytliwymi refrenami. Nawet najmniej wyrazisty "Anything Goes" jest solidnym wymiataczem, nie obniżającym poziomu całości. "It's So Easy" wyróżnia się niższym niż zwykle wokalem Axla (były czasy, kiedy myślałem, że śpiewa tam ktoś zupełnie inny), zaś ciut chaotyczny i najbardziej dynamiczny z pakietu "You're Crazy" przywołuje skojarzenia z punk rockiem. Dla odmiany jeden z moich tutejszych faworytów, czyli końcowy "Rocket Queen", to najbardziej złożony utwór z całego zestawu. Wyróżnia się on wieloma zmianami tempa, zaś całość zmierza do ekstatycznej, świetnie wykrzyczanej przez Axla końcówki.

Kontrowersyjny już wtedy wokalista nie byłby sobą, gdyby nie zawarł na płycie kilku bardzo nietypowych rozwiązań - przykładowo: w trakcie "Rocket Queen" słychać odgłosy uprawiania miłości Rose'a z... ówczesną dziewczyną Stevena Adlera. Poza nieocenioną robotą Stradlina i Slasha warto zwrócić uwagę na świetną grę sekcji rytmicznej, w tym niesamowity feeling w grze Adlera. Krążek prezentuje się także ciekawie od strony tekstowej, jest zarówno o narkotykach ("Mr. Brownstone"), alkoholu ("Nightrain"), życiu na amerykańskich ulicach ("Welcome to the Jungle") czy trochę o miłości ("Sweet Child O' Mine"). Jeśli miałbym bardziej się do czegoś w tym zestawie przyczepić, to tylko do końcowej, przyspieszonej części "Paradise "City", co było wyjątkowo nietrafionym pomysłem, ponieważ w momencie wejścia partii wokalnej kawałek zaczyna popadać w chaos.

Jednym zdaniem - płyta, która uratowała rocka. "Appetite for Destruction" to jeden z lepszych albumów mainstreamu lat 80., a przy tym również bestseller, najlepiej sprzedający się debiut w historii muzyki (ok. 30 mln sprzedanych egzemplarzy). Ten materiał był po prostu skazany na sukces, nie tylko ze względu na warunki w jakich powstawał. W czasach największej popularności pudelkowatego glam metalu słuchacze docenili zaprezentowane tu brudne, gitarowe riffy, szczerą zawartość literacką oraz wykonanie, pełne ognia oraz kapitalnej dawki żywiołowości. Obok tak kultowej pozycji trudno przejść obojętnie. Moim zdaniem jest ona równa pod względem kompozycyjnym. Nie ma słabszych punktów, brak tu też miejsca na znaczne zwolnienie tempa - te pojawią się na następnych krążkach. Choć z drugiej strony, brakuje też czegoś naprawdę wybitnego. Nie należy zapomnieć o bardzo dobrej produkcji, dzięki czemu album do dziś brzmi świeżo. Mając za sobą taki sukces najbardziej niebezpieczna grupa na świecie, ewidentnie celebrująca styl życia o nazwie sex, drugs & rock'n'roll, szykowała się na muzyczny podbój świata...

Warto nadmienić, że pierwsza wersja okładki "Appetite for Destruction" przedstawiała obrazoburczy rysunek, na którym widać dziewczynę, prawdopodobnie zgwałconą przez robota, na którego po owym zdarzeniu czekała zasłużona kara ze strony innego potwora. Co oczywiste, natychmiast została ona zmieniona na znany wszystkim, symboliczny obrazek - czaszki ustawione w formie krzyża, ukazujące twarze członków zespołu. Dziś już trochę brakuje tak nowych, świeżych i szalenie kontrowersyjnych zespołów. W 1987 roku świat usłyszał o pięciu instrumentalistach, którzy jako całość stanowili monolit. I to słychać, chemia między muzykami jest niezwykle wyczuwalna i przekłada się na niesamowitą żywiołowość nagrań.

Moja ocena - 8/10

Lista utworów:
01. Welcome to the Jungle (Axl Rose, Slash)
02. It's So Easy (West Arkeen, Duff McKagan)
03. Nightrain (Duff McKagan, Axl Rose, Slash, Izzy Stradlin)
04. Out ta Get Me (Axl Rose, Slash, Izzy Stradlin)
05. Mr. Brownstone (Slash, Izzy Stradlin)
06. Paradise City (Duff McKagan, Axl Rose, Slash, Izzy Stradlin)
07. My Michelle (Axl Rose, Izzy Stradlin)
08. Think About You (Izzy Stradlin)
09. Sweet Child O' Mine (Axl Rose, Slash, Izzy Stradlin)
10. You're Crazy (Axl Rose, Slash, Izzy Stradlin)
11. Anything Goes (Axl Rose, Izzy Stradlin, Chris Weber)
12. Rocket Queen (Duff McKagan, Axl Rose, Slash)

10 komentarzy:

  1. Aż trudno uwierzyć że ten album miał przeciętne wejście na rynek amerykański dopiero interwencja samego Davida Geffena w MTV i puszczanie "Welcome to the Jungle" w niedzielę nad ranem przyniosło upragniony sukces.Fani stacji szybko pragnęli więcej i częsciej słuchac niepokornych chłopców z L.A . Tak narodził się jeden z największych zespołów i najlepiej szprzedający się debiut w historii muzyki .Płyta porywająca i kipiąca energią od początku do końca z kopalnią hitów .Polecam każdemu

    OdpowiedzUsuń
  2. Dużo piosenek na tym albumie jest strasznie monotonnych i podobnych do siebie piosenek. Nawet dzieci reagujące na ten album to potwierdzają https://www.youtube.com/watch?v=iWAe9zc_tyA. No i te przesłodzone zwrotki w Sweet child nah

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może i pojawia się taka opinia, ale odbiór wśród słuchających jest dość pozytywny. Choć niby dzieciaki w tym wieku nie mają jeszcze wyrobionego gustu :)

      Może album nie powala różnorodnością, ale odnosząc się do własnych wspomnień, pamiętam, że po 2-3 przesłuchaniach potrafiłem przywołać/przypomnieć sobie coś z każdego utworu - a często miałem z tym problem w kontekście innych płyt. Ale wiadomo, że każdy zapamiętuje co innego.

      Usuń
  3. Widzę, że oceny GN’R u Ciebie spadły. Wydaje mi się, że u każdego, kto poznał bardziej ambitną muzykę, to tylko kwestia czasu, u mnie debiut na razie zatrzymał się na 6/10, a reszta studyjnych płyt ma już oceny negatywne lub ambiwalentne. Choć stwierdziłem niedawno, że mimo iż już dawno nie słuchałem niektórych piosenek z debiutu, to wciąż pamiętam coś z każdej, nawet z tego najmniej wyrazistego “Anything Goes”. Może to kwestia osłuchania, ale w sumie o niewielu innych albumach z dwucyfrową liczbą ścieżek byłbym w stanie stwierdzić coś takiego. I dlatego upieram się, żeby u siebie choć “AfD” zostawić ocenę pozytywną.

    Ze wszystkich kawałków GN’R wracam już tylko do closerów albumów (pomijając istnienie tych dwóch ostatnich wypełniaczy na “UYI II”). Zwłaszcza “One in a Million” jest wg mnie niedoceniane. Trochę szkoda tego kontrowersyjnego tekstu, mam wrażenie, że przyćmił on sam utwór, chociaż nawet dobrze pasuje on do jego wściekłości i atmosfery. Niesamowicie mocno brzmi ten kawałek, jak na akustyka, ale dobrze, że nie przerobiono go na zwykły hard rockowy numer, podoba mi się surowość jego brzmienia. W “Rocket Queen” pierwsza połowa może szału nie robi (ale wciąż fajna, te odgłosy miłości całkiem dobrze tam pasują ;)), ale druga to moja ulubiona część albumu, ta ekstatyczna końcówka idealnie pasuje na zakończenie płyty. “Coma” jest może trochę na siłę wydłużona z dość dziwacznymi efektami dźwiękowymi, ale ta niemal desperacko wykrzyczana końcówka robi spore wrażenie. Niby w prawie każdym kawałku GN’R jest coś takiego, jednak w tym wypada wyjątkowo udanie. No a “You Could Be Mine”, wiadomo, czadowy kawałek, mógł wg mnie być trochę lepiej użyty w “Terminatorze 2”, w jakiejś scenie akcji pasowałby idealnie.

    Pozostałych utworów GN’R jak już bym miał ochotę posłuchać, to tylko w wersjach koncertowych. Nie wiem, czy słuchałeś kiedyś kultowego w pewnych kręgach Live at the Ritz, dla mnie to jeden z najbardziej klimatycznych koncertów ever – Axl zeskakujący ze sceny, ludzie wchodzący na nią, jak gdyby nigdy nic, muzycy zapalający papierosa w środku kawałka… Mistrzostwo ;) Mam nadzieję, że kiedyś wydadzą go w wersji audio, bo na razie koncertowa dyskografia GN’R wypada bardzo ubogo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie tak, wiele ocen/opinii jest tu już niezbyt aktualnych. Dalej jednak uważam, że Guns N' Roses jest w wielu kręgach niesłusznie hejtowane. Nic w tym wybitnego, ale jak na swoją stylistykę sprawdza się naprawdę dobrze (przynajmniej pierwszych kilka płyt).

      P.S. jaki masz nick na RYM?

      Usuń
    2. Też tak uważam, według mnie spośród polskich zespołów podobnie jest z Dżemem. Trudno obronić ich muzykę jako coś wybitnego, ale mam wrażenie, że większość ich krytyki dotyczy kwestii pozamuzycznych, takich jak popularność, osobowość frontmanów, czy to, że w ostatnich latach stały się niemal karykaturą samych siebie.

      https://rateyourmusic.com/~pivip

      Usuń
    3. Słuchałeś ostatnich singli GN'R? Szału moim zdaniem raczej nie robią - "Absurd" może jest trochę overhated na RYMie, ale udanym kawałkiem bym tego nie nazwał - bardzo dziwaczne i chaotyczne, "Hard Skool" jest czadowy, ale raczej generyczny, a ten dzisiejszy wydał mi się dość nijaki i Rose jakoś dziwnie w nim brzmi. Mimo wszystko po cichu liczę, że jeśli w ogóle wydadzą kolejny album, to będzie lepszy od "Chinese Democracy" i powyżej typowego poziomu powrotów rockowych dinozaurów.

      PS.: Poleciłem Ci na RYMie album, bo jestem ciekaw, co byś o nim powiedział, ale wydaje mi się też, że powinien Ci się spodobać, w sumie muzyka z niego ma trochę wspólnego z balladami GN'R z Use Your Illusion (okładka jest dość myląca ;)).

      Usuń
    4. Kiedyś słuchałem, ale pamiętam, że nie zrobiły na mnie dobrego wrażenia. Mimo że czekam na nowy album GnR (choć nie jakoś bardzo), to z biegiem lat coraz bardziej dochodzę do wniosku, że nie powstanie z tego nic ciekawego.

      Usuń
  4. Myślę że wielu się zgodzi z tym, że debiut to ich najlepszy album. Wiele lat temu, jak zetknąłem się z kawałkami Guns n Roses to reakcja była "oho nawet fajne". Za mną wielokrotne przesłuchanie płyt GnR i chyba moja opinia się nie zmieni, że jedyną wartą płytką GnR jaką warto posiadać to... Greatest Hits. Świetna składanka np. do samochodu, by posłuchać w tle itp. Zbyt nowatorski zespół to to nie jest i myślę, a wręcz utwierdzam się w przekonaniu, że ich sukces polega wyłącznie na tym, że udało im się trafić w świetny okres, w którym panował deficyt rockowych albumów, czyli II połowa lat 80. Podobnie chyba nawet było z Aerosmith, jednakże tamtych bardziej cenię. Jako muzyka użytkowa, jest ok ale żeby to było jakieś dzieło to nie nie i jeszcze raz nie.

    Na ten blog trafiłem poprzez blog Pawła. Robercie, dlaczego przestałeś publikować nowe recenzje? Fajnie poznać w niektórych przypadkach inne zdanie niż te, które ma Paweł i świetnie się również czyta te recenzje :) Mam nadzieję że do tego wrócisz ;) Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, nie mam kompletnie weny ani chęci na tego typu pisanie. Osobną kwestią jest to, że wiele opinii na tym blogu zdążyło się z czasem zdezaktualizować, więc musiałbym poprawić wiele tekstów. Na chwilę obecną nie zamierzam do tego wracać. Ale dzięki za miłe słowa.

      Usuń