9 listopada 2019

The Beatles - "The Beatles" / "The White Album" (1968)


Pomimo nieustającego powodzenia na tle zawodowym, rok 1968 nie był najszczęśliwszym w historii The Beatles. Muzycy czuli się coraz bardziej zmęczeni swoim towarzystwem, przez co zaczęło narastać między nimi coraz więcej konfliktów. Choć sam początek nie zapowiadał tego w aż takim stopniu. Na początku lutego kwartet wszedł do studia i zarejestrował w nim trzy kompozycje - "Lady Madonna", "Hey Bulldog" i "Across the Universe". Jako że kilka miesięcy wcześniej wykłady u Maharishi'ego Mahesha Yogi zostały przerwane z powodu śmierci Briana Epsteina, 16 lutego chłopaki wraz z żonami i grupą przyjaciół udali się do miejscowości Rishikesh w Indiach, by jeszcze raz pomieszkać u Maharishi'ego i odstawiwszy narkotyki zgłębiać tajniki medytacji transcendentalnej.

Wyjazd ten miał pomóc poprawić im samopoczucie, przywrócić równowagę duchową, a także odizolować ich od problemów dnia codziennego. Początkowo współpraca między muzykami a guru przebiegała dość sprawnie, jednak po pewnym czasie Beatlesi zaczęli po kolei opuszczać miejsce podróży. Państwo Starr mieli dosyć wszędobylskich insektów i kuchni indyjskiej, więc już na początku marca wrócili do domu, zaś Paul z żoną odjechali 3 tygodnie później z powodu innych zobowiązań. W międzyczasie pojawiły się spekulacje na niekorzyść Maharishi'ego (m.in. o dokonywanie manipulacji względem muzyków), a Lennon oskarżył go o seksualne wykorzystywanie kobiet. 12 kwietnia John wrócił ze swoją żoną w atmosferze skandalu do Wielkiej Brytanii, a 10 dni później to samo uczynił George.

Wydaje się, że wyjazd ten odmienił chłopaków na dobre, szczególnie pod względem wzajemnej współpracy i przyszłości The Beatles. Nauki guru otworzyły im inne podejście na świat, pokazały, że mogą oni funkcjonować bez wzajemnego wsparcia (w końcu pojechali do Indii razem, a wracali osobno, w różnych odstępach czasu) i w pewnym sensie odbiły się na późniejszej twórczości zespołu (który, jak wiadomo, rozpadł się już 2 lata później). Już wkrótce niektórzy muzycy zaczęli nagrywać osobno pierwsze solowe projekty, i to nawet w czasie, kiedy kapela nadal istniała. Należy pamiętać, że relacje czwórki w tamtym czasie nie należały do najlepszych, a wizyta u guru wcale nie poprawiła sytuacji między nimi.

W odróżnieniu od stosunków personalnych, działalność gospodarcza Beatlesów miała się w tamtym czasie nie najgorzej. Pozbawieni cennego wsparcia Briana Epsteina muzycy sami postanowili pobawić się w biznesmenów. Cała sprawa na poważnie rozkręciła się już w grudniu 1967 roku, kiedy to otworzono butik Apple Boutique na rogu Baker Street w Londynie (choć, co prawda, już w lipcu roku następnego został zamknięty). Siedziba firmy Apple Corps znajdowała się przy ulicy Savile Row w Londynie i stanowiła siedzibę aż trzech filii tego przedsiębiorstwa Apple Records, Apple Films oraz Apple Electronics. Zaprezentowano ją jako organizację zrzeszającą artystów i rzemieślników, a także wspierającą rozwój muzyki, filmu i elektroniki (stąd nazwy wytwórni). Najaktywniejszą i najważniejszą z filii stała się wytwórnia Apple Records.

Choć jeszcze w czasie pobytu w Indiach, to wytwórnia Parlophone wydała 15 marca w Wielkiej Brytanii (a Capitol w Stanach Zjednoczonych) singiel "Lady Madonna" - przebojowy i posiadający nośną melodię kawałek. Na swój sposób ciekawy i z nietypowym dodatkiem dobrze współpracującego z resztą instrumentów saksofonu, ale nie postawiłbym go wśród najlepszych hitów The Beatles. Intrygująco prezentuje się za to strona B singla "The Inner Light". To typowa dla ówczesnego stylu George'a Harrisona kompozycja, po raz kolejny nagrana z indyjskimi muzykami. Sekcję instrumentalną zarejestrowano w styczniu podczas wizyty w Bombaju, gdzie gitarzysta pracował nad muzyką do hippisowskiego filmu "Wonderwall" Joe Massota (dzięki czemu stanowi jedyny utwór zespołu nagrywany poza granicami Europy). Początkowo miał zostać nagrany jako w pełni instrumentalny, ale w lutym zdecydowano się na dołączenie partii wokalnej, nieźle dopełniającej egzotyczny i nieco psychodeliczny charakter utworu.

Pierwszym singlem wydanym przez Apple Records okazał się opublikowany 26 sierpnia "Hey Jude" - kultowa w pewnych kręgach, urocza piosenka. Ciężko napisać czy zgrabna, bo druga połowa, zawierająca powtarzane ciągle na-na-na-na-na-na, uzupełnione wyłącznie osobliwymi odgłosami i okrzykami, trochę się dłuży. Pierwsza połowa to jednak świetna, oparta na akompaniamencie pianina ballada z uczuciowym wokalem McCartney'a i ładną linią melodyczną. Kawałek osiągnął niesamowitą popularność na listach przebojów (np. w Stanach Zjednoczonych pozostawał na szczycie listy Billboardu przez okres dziewięciu tygodni, co było rekordem The Beatles w tamtym kraju). Jest to o tyle znaczące, że całość przekraczała czas trwania siedmiu minut, a tak długie hity nie królowały wtedy na listach przebojów. Beatlesi po raz kolejny dokonali przełomu.

Paul napisał "Hey Jude" (pierwotnie noszący nazwę "Hey Jules") dla 5-letniego wówczas synka Johna, Juliana, w ramach pocieszenia związanego z rozstaniem jego rodziców. Nie pozostawało sekretem, że związek Johna wówczas poważnie się rozpadał - mimo że w lutym zabrał on małżonkę, Cynthię, do Indii, to niedługo potem wszędzie pokazywał się wyłącznie z Yoko Ono (sama Cynthia po powrocie z wakacji zastała w domu niewiernego męża w łóżku z Yoko, co przeważyło szalę). Lennon sprzeciwiał się umieszczeniu utworu na stronie A i w zamian chciał tam umieścić napisany przez siebie, tekstowo wzywający do zaniechania walki i porzucenia przemocy "Revoluton", który ostatecznie wylądował na stronie B. To z kolei niezwykle czadowy numer z bardzo ostrymi, przesterowanymi gitarami, niepozbawiony jednak kolejnej chwytliwej melodii. Żaden z czterech opisanych właśnie utworów nie znalazł się na nowym albumie. Albumie będącym najbardziej ambitnym dokonaniem w karierze The Beatles, przynajmniej w kwestii ilości materiału.

Podczas pobytu w Indiach muzycy (a przynajmniej trzech z nich) dostali zastrzyk twórczej kreatywności i napisali mnóstwo kompozycji - tyle że spokojnie udałoby się zapełnić 2 lub 3 regularne wydawnictwa, jakie wcześniej nagrywali. Przyszłość kapeli stała się bardziej zagrożona niż kilka lat temu, a poszczególni twórcy nie chcieli marnować swoich pomysłów na rzecz tych proponowanych przez swoich współpracowników. W związku z tym na premierowy longplay dostało się aż 30 kompozycji, a całość wydano na dwóch płytach winylowych. Stanowiło to ogromne przedsięwzięcie, nawet jak na standardy The Beatles. Mimo to, nie wszystkie zebrane w tamtym czasie pomysły (nie tylko w przypadku wymienionych wcześniej singli) dostały się na wydawnictwo, a chłopaki powracali do nich nawet po zakończeniu działalności (jak "Child of Nature" Lennona, który później przekształcił w słynny "Jealous Guy", czy "Jubilee" McCartney'a - później znany jako "Junk").

Kwartet spotkał się w studiu przy Abbey Road 30 maja 1968 roku, by rozpocząć prace nad nowym materiałem. Ostatecznie zakończono je 14 października, ale to, co działo się w trakcie przeszło chyba najśmielsze oczekiwania samych członków zespołu. W negatywnym sensie. Już na początku stało się jasne, że nie będzie to najłatwiejsza do zrealizowania sesja. Z pozoru nietrudna kooperacja zamieniła się w festiwal antypatii i z biegiem czasu przypominała bardziej mozolny marsz niż klarowną współpracę. Muzycy przepracowali ten czas w toksycznej atmosferze, będącej wynikiem wielu czynników. Jednym z nich okazał się związek Johna z Yoko. Ich relacja zaczęła się od wspólnego tworzenia muzyki czy rozmów o sztuce, ale szybko zamieniła się w związek, a z czasem wręcz w obsesję. Para była sobą zafascynowana do tego stopnia, że od pewnego czasu nie odstępowała się niemalże na krok, a z Johnem nie dało się nigdy porozmawiać na osobności. Dzięki temu Ono zawsze przebywała z Lennonem w czasie opracowywania i nagrywania muzyki w studiu (do tej pory partnerki kwartetu nie miały prawa do niego wchodzić), czym frustrowała (dodatkowo emocjonalnie związaną z Cynthią) resztę grupy i wyprowadzała ich z równowagi.

Taki obrót sprawy skłócił Lennona z pozostałym triem, gdyż (zapewne niebezpodstawnie) uważał, że są oni wrogo nastawieni zarówno do niego, jak i jego partnerki. Z kolei McCartney, Harrison i Starr czuli się odtrąceni przez Johna. Uważali, że nie interesuje się on wystarczająco piosenkami innych członków The Beatles, a także bardziej zajmuje go praca i przebywanie z Yoko niż nagrywanie z nimi nowego materiału. Nie obyło się bez innych niedogodności. George musiał zawzięcie walczyć o to, by koledzy na poważnie podeszli do jego utworów, z kolei Ringo nagle poczuł się tak niechciany, że w sierpniu opuścił grupę na dwa tygodnie (co oczywiste, informacja ta nie wyciekła do prasy). Na stałe odszedł też inżynier dźwięku Geoff Emerick. Jak nigdy wcześniej, The Beatles stał się w drugiej połowie 1968 roku zespołem na skraju rozpadu. Gdyby nie upór muzyków i chęć podjęcia jakiejkolwiek współpracy, album mógłby nie zostać nigdy ukończony.

Aby skończyć na czas pracę nad wydawnictwem, Beatlesi ciężko pracowali, spędzając w studiu po szesnaście godzin na dobę. Dodatkowo, po raz pierwszy nagrywali swoją muzykę na 8-ścieżkowym magnetofonie. W związku z niedogodnością współpracy i podziałami między czwórką doszło do tego, że prawie każdy z muzyków zaprosił kogoś znajomego do pomocy przy nagrywaniu stworzonych przez siebie kompozycji. W efekcie podczas pracy nad longplayem wzięła udział pokaźna ilość zaproszonych gości i muzyków sesyjnych, a sam krążek nie robił wrażenia dzieła zespolonego kwartetu, tylko zbioru solowych nagrań czterech jednostek, tylko często z instrumentalnym akompaniamentem pozostałej trójki. Dość powiedzieć, że zaledwie w 16 utworach słychać całą czwórkę, a w niektórych nagraniach udzielają się tylko ich autorzy (jak McCartney w "Martha My Dear" czy Lennon w "Julia").

Pierwsze co zwraca uwagę podczas styczności z albumem to jego biała, wyjątkowo oszczędna i ascetyczna okładka, zaprojektowana przez Richarda Hamiltona - projektanta, który doradził kapeli nietypowe, minimalistyczne opakowanie longplaya. Nieznacznie poniżej środka prawej strony wytłoczono nazwę zespołu. Na okładce znalazł się też jedyny w swoim rodzaju numer seryjny, co miało powodować ironiczną (według słów Hamiltona) sytuację ponumerowanego wydania czegoś w liczbie pięciu milionów kopii. Przy projekcie okładki bardzo aktywnie udzielał się również McCartney, jednak to Hamilton sugerował, by do płyty dołączyć kolorowy plakat ze zdjęciami The Beatles. Kolorowe zdjęcia opracował John Kelly. Z racji braku tytułu, krążek jest nazywany jako "The Beatles" albo "The White Album" (po polsku - Biały album).

Wydany 22 listopada "Biały album" okazał się pierwszym pełnoprawnym wydawnictwem The Beatles wydanym przez Apple Records (a trzecim w ogóle - wcześniej Apple wypuściło inspirowany muzyką indyjską soundtrack "Wonderwall Music" George'a oraz awangardowy "Unfinished Music No. 1: Two Virgins" Johna i Yoko), także w Stanach Zjednoczonych. Mimo obszernej zawartości dzieła, podobnie jak w przypadku "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band", nie ingerowano w tracklistę i pozostawiono ją w niezmienionym kształcie. Choć gdyby dorwał się do tego Capitol, pole do popisu byłoby naprawdę spore, a z tego zestawu spokojnie nazbierałoby się materiału na 3 płyty przekraczające długość 30 minut (30 kompozycji uzupełnione czterema z singli). Choć może takie wyjście wyszłoby na korzyść, ale tylko w przypadku, gdy na jednym takim albumie zebranoby wyłącznie najlepsze kompozycje, stanowiące prawdziwą esencję twórczości The Beatles z 1968 roku.

Ponoć George Martin chciał z pracy kwartetu wyselekcjonować materiał na jeden krążek, jednak chłopcy uparli się na album dwupłytowy. Mimo dwukrotnie większej dawki muzyki dostarczonej przez The Beatles, słuchacze wcale nie żałowali pieniędzy na nową zawartość. Z racji niesłabnącego powodzenia grupy, "Biały album" był skazany na sukces jeszcze zanim się ukazał. Przed jego premierą zamówiono ponad pół miliona kopii, zaś po premierze stał się pierwszym w historii muzyki podwójnym albumem, który dotarł do pierwszego miejsca list przebojów. W ciągu tygodnia sprzedano dwa miliony płyt, co sprawiło, że został on wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa jako najszybciej sprzedający się album na świecie. Nawet jak na komercyjne standardy uzyskiwane wcześniej przez The Beatles, taki wynik musiał robić wrażenie. Ilość sprzedanych egzemplarzy liczy się dziś w ilości kilkudziesięciu milionów.

Co do recenzji: z jednej strony fani cieszyli się, że dostali podwójną dawkę nowej muzyki i reagowali dość entuzjastycznie, z drugiej krytycy byli raczej sceptyczni i wystawiali mieszane opinie. "Biały album" odbudował swoją renomę po latach, stając się niejednokrotnie nazywanym jednym z najwybitniejszych wydawnictw w dziejach muzyki. Przy okazji stanowił najbardziej prekursorski zestaw z dyskografii. Czy słusznie zasłużył na takie pochwały? Moim zdaniem nie do końca. A to dlatego, że wszystkie opisane powyżej trudności związane z nagrywaniem "The Beatles" słychać wyraźnie w jego zawartości, często nieklejącej się w spójną całość. Wina nie leży po stronie ułożenia kolejności, tylko chwytania się za przeróżne muzyczne środki i nadmiaru muzyki.

Na krążku otrzymujemy prawdziwy eklektyzm i rozstrzelanie stylistyczne. Mamy więc trochę rock'n'rolla ("Back in the U.S.S.R."), rhythm and bluesa ("Why Don't We Do It in the Road?"), popowe ballady ("I'm So Tired", "Blackbird", "I Will", "Julia"), typowo rockowe granie ("Dear Prudence", "Glass Onion" czy "Revolution 1"), country ("Rocky Raccoon", "Don't Pass Me By"), blues rock ("While My Guitar Gently Weeps", "Yer Blues"), awangardę ("Revolution 9"), pastisze ("Ob-La-Di, Ob-La-Da", "Wild Honey Pie" czy "Martha My Dear"), trochę folku ("The Continuing Story of Bungalow Bill" czy "Mother Nature's Son"), hard rocka ("Birthday", "Everybody's Got Something to Hide Except Me and My Monkey"), a nawet odrobiny wczesnego heavy metalu ("Helter Skelter"). W porównaniu do "Magical Mystery Tour" znacznie mniej tutaj psychodelicznych klimatów, obecnych jednakże w niektórych nagraniach za sprawą efektów dźwiękowych.

Jak widać, twórczo chłopaki zabrali się za mnóstwo istniejących w tamtym czasie gatunków, a przy tym wywarli spory wpływ na powstanie czy ukształtowanie się nowych (jak rock progresywny czy heavy metal). Mamy więc naprawdę spore zróżnicowanie i samo w sobie nie jest ono niczym złym. Ważne, by poszczególne kompozycje prezentowały określoną jakość. Z racji aż 30 utworów bardzo trudno zachować przez cały czas stabilny poziom, i w tym przypadku również się to nie udaje. Często wyczuwa się prawdziwą huśtawkę pod względem kompozycji, niektóre z nich są zbędne i spokojnie można byłoby je wyrzucić, z korzyścią dla całości. Z drugiej strony, znajdują się tu prawdziwie zachwycające momenty, jakich oczekuje się od twórczości The Beatles. Przyjrzyjmy się więc obszernej zawartości "Białego albumu".

Na początek dynamiczny, rock'n'rollowy "Back in the U.S.S.R.", w którym muzycy niejako wracają do korzeni. Posiada on nie najgorszą aranżację z dodatkiem fortepianu i nieprzyzwoicie chwytliwą melodię, dzięki czemu dobrze sprawdza się jako start. Dla odmiany, "Dead Prudence" to rockowa ballada, początkowo spokojna i oparta na ładnym motywie gitary akustycznej, a w drugiej połowie nabierająca rozpędu. Lennon napisał "Dead Prudence" podczas pobytu w Indiach, zainspirowany siostrą aktorki Mii Farrow, Prudence, wręcz obsesyjnie uczestniczącą w ćwiczeniach Maharishi'ego (chcąc jak najbardziej zbliżyć się do Boga wpadała w stany lękowe, nie chciała wyjść ze swojego pokoju ani nikogo tam wpuszczać). Oba utwory zostały ukończone w trio, a na perkusji zagrał Paul (choć w przypadku "Back in the U.S.S.R." są też ponoć fragmenty perkusyjnej gry Lennona i Harrisona), ponieważ termin ich nagrania przypadał na czas odejścia Ringo. Trzeba przyznać, że poradził sobie solidnie, szczególnie w końcówce "Dead Prudence". Bez znajomości informacji o nieobecności Starra ciężko wyczuć różnicę w ich grze. Warto również pochwalić Paula za niezgorszą solówkę gitarową w "Back in the U.S.S.R.".

Dobre wrażenie podtrzymuje "Glass Onion", tekstowo w świadomy sposób nawiązujący do kilku poprzednich dzieł The Beatles, jak "Strawberry Fields Forever", "The Fool on the Hill" czy "Fixing a Hole", i w pewien sposób szydzący z ludzi doszukujących się ukrytych znaczeń w utworach grupy. Jego rockowy charakter zostaje w końcówce przełamany nagłym wejściem sekcji smyczkowej. "Ob-La-Di, Ob-La-Da" to oparty na fortepianowej melodii, typowo jajcarski, wesoły kawałek. Może i głupawy, ale też przyjemny w odbiorze i zarażający zawartą w nim pozytywną energią. Wydano go w niektórych krajach na singlu i cieszył się w nich sporym powodzeniem (mimo to nie ukazał się on ani w Wielkiej Brytanii ani Stanach Zjednoczonych, a innych singli prezentujących zawartość płyty nie wydano). Co ciekawe, John w otwarty sposób wyrażał się niepochlebnie o tej kompozycji, nazywając ją czymś w rodzaju babcinej popierdółki.

Co ciekawe, niedługo potem słychać nie mniej ambitną kompozycję Johna pod tytułem "The Continuing Story of Bungalow Bill". W tle chórków słychać nawet (po raz pierwszy w historii The Beatles) żeńskie głosy - w tym wypadku żony Ringo, Maureen, oraz Yoko Ono (przypadł jej nawet do zaśpiewania samodzielnie jeden wers Not when he looked so fierce - jedyny przypadek głównego wokalu kogoś spoza czwórki). Utwór wygląda jak napisany z myślą o najmłodszych - swoją drogą podkreślający to wers All the children sing fajnie kontrastuje z resztą tekstu, traktującego o zabijaniu. Umieszczony między nimi "Wild Honey Pie" to już niestrawny, przekraczający granicę dobrego smaku wygłup z irytującymi, przetworzonymi wokalami. Całość, w tym niewyszukane partie instrumentalne, została nagrana przez McCartney'a. Dobrze, że trwa jedynie minutę, ale i w takiej krótkiej formie wypada nieznośnie. Nie mam pojęcia, co było celem jego powstania.

Dla kontrastu, kolejne dwa nagrania należą do najwspanialszych w pakiecie. Najpierw wspaniała bluesrockowa ballada "While My Guitar Gently Weeps" Harrisona z pomysłową partią pianina i kapitalnym wokalem autora. Gitarową solówkę w utworze gościnnie zagrał jego przyjaciel, będący wtedy na szczycie swojej popularności i kreatywności Eric Clapton (szczególnie znakomicie wyszedł nawiązujący muzycznie do tekstu efekt sprawiający wrażenie łkania i lamentu gitary). Ponoć dopiero obecność gitarzysty sprawiła, że pozostała trójka wzięła się na poważnie do pracy nad tym numerem. Efekt wyszedł doprawdy fantastyczny. Potem słyszymy "Happiness Is a Warm Gun" Lennona. To jeden z najbardziej skomplikowanych strukturalnie utworów The Beatles. Dzięki płynnemu połączeniu trzech różnych kompozycji, całość zachwyca przemyślanym powiązaniem karkołomnych zmian tempa czy ciężkości, co w tamtym czasie stanowiło dość nowatorskie zagranie. Można to uznać za prototyp rocka progresywnego, do tego skondensowany w niecałych trzech minutach. Świetna, ponadczasowa rzecz.

"Martha My Dear" to kolejny pastisz, ale w gruncie rzeczy całkiem niezły, bogaty aranżacyjnie i z naprawdę dobrą pracą fortepianu czy wokalem Paula. Za to "I'm So Tired" Lennona to niesamowicie przyjemna ballada, jedna z lepszych z "Białego albumu". Spokojne klimaty utrzymują się w "Blackbird", znów - podobnie jak w przypadku "Wild Honey Pie" czy "Martha My Dear" - w całości nagranym przez McCartney'a. Jednak "Blackbird" wypada dużo ciekawiej od "Wild Honey Pie", posiadając nieco nostalgiczną melodię gitary akustycznej i o niebo lepszy wokal. "Piggies" to wyjątkowo prosty numer, jak na ówczesne wyczyny Harrisona. Mimo że oparty na niewyszukanym motywie, to sam w sobie jest całkiem przyzwoity. W formie tekstowej można w nim zaobserwować krytykę gitarzysty dotyczącą ucisku najbiedniejszych warstw społeczeństwa. Zadbano o wystawną aranżację w postaci dodania klawesynu i sekcji smyczkowej, co kontrastuje z ostrym tekstem Harrisona i prymitywnymi odgłosami chrząkających świń.

Parę następnych nagrań nie przynosi wiele ciekawego i zaniża poziom. Na pierwszy ogień idzie nieciekawy "Rocky Raccoon", w którym nie odnajduję żadnych ciekawych aspektów. Całość nieodparcie kojarzy się z amerykańskim country, podobnie jak biesiadny "Don't Pass Me By", pierwszy utwór napisany wyłącznie przez Starra. W porównaniu do większości propozycji z longplaya brzmi strasznie archaicznie (szczególnie klawisze), a sam w sobie zalatuje banałem i sztampą. Nie pomaga wokal autora, który po udanym pod tym względem "Yellow Submarine" i świetnym występie w "With a Little Help from My Friends" powrócił do irytującego stylu śpiewania. Muzycznie nie prezentuje to sobą niczego zajmującego i pozostaje typową wpadką. O zamiłowaniu Starra i McCartney'a (a niechęci Lennona i Harrisona) do country może świadczyć fakt, że tylko oni z czwórki udzielają się w tych dwóch nagraniach.

Sytuację niewiele poprawia dość bezbarwny, zainspirowany widokiem małp kopulujących na drodze "Why Don't We Do It in the Road?" z wyjątkowo niechlujnym i niemelodyjnym występem wokalnym Paula. Muzycy wychodzą na prostą w "I Will". To też żadna rewelacja, ale podobnie jak kilka poprzednich ballad także ta wypada w miarę okazale. Dużo lepiej prezentuje się spokojna, uczuciowa "Julia", oparta na przepięknej melodii gitary i fantastycznie zinterpretowana przez Johna (doskonale słychać w nim uczucie żalu i przygnębienia). Gitarzysta napisał tę kompozycję o swojej zmarłej matce, Julii, i doprawdy ciężko o lepszy hołd. Pod względem ballad Lennon wygrał tutaj z McCartney'em, a przecież to Paul był zawsze specjalistą od tego typu propozycji. To właśnie "Julia" została nagrana jako ostatnia w kolejności, wyłącznie przy udziale Lennona.

Stronę B winylowego wydania otwiera udany, intensywny "Birthday", oparty na nośnej melodii i wyróżniający się duetem wokalnym Lennon-McCartney. Podobnie jak w "The Continuing Story of Bungalow Bill", słychać w nim (wyłącznie) żeńskie chórki, tym razem biorą w nich udział Yoko Ono i żona George'a, Patti. Równie dobre wrażenie sprawia ciężko zagrany blues, pod wielce wymownym tytułem "Yer Blues", z brudnym brzmieniem, kapitalnymi popisami gitary i zaangażowaną partią wokalną. Szczególnie dobre wrażenie robi efektowna część instrumentalna z typowo bluesowymi zagrywkami i ostrą solówką. Podobnie jak w przypadku "Happiness Is a Warm Gun" czy "Julia", Lennon popisał się sporym kunsztem tworząc ten numer.

"Mother Nature's Son" to miła dla ucha, czerpiąca z folku piosenka, jednak nie wybija się niczym specjalnym i dość szybko się o niej zapomina. Mocny "Everybody's Got Something to Hide Except Me and My Monkey" Lennona, w odróżnieniu od jego "Happiness Is a Warm Gun", robi uczucie niekontrolowanego bałaganu. Melodia nie została odpowiednio dopasowana do linii wokalu, przez co oba aspekty nie działają ze sobą w należyty sposób. Z kolei naprawdę niezły i zwarty w kwestii muzycznej "Sexy Sadie" ma pewne powiązanie z wcześniejszym "Dear Prudence". Tym razem jego powstanie zainspirowało rzekome oraz nieudowodnione napastowanie seksualne przez Maharishi'ego względem Mii Farrow, a tekst Lennona jest atakiem wymierzonym w stronę guru.

Do największych zaskoczeń na longplayu należy zdecydowanie "Helter Skelter". Paul McCartney, dotychczas szpec od przytulanek, postawił sobie za cel stworzenie najcięższej kompozycji w dotychczasowej historii muzyki oraz osiągnięcie efektu jak najgłośniejszego zniekształcenia dźwięku gitary elektrycznej (wcześniej to miano należało do utworu "I Can See for Miles" The Who, która stała się bodźcem dla stworzenia "Helter Skelter"). W efekcie dostajemy riffowe i bardzo agresywne, jak na 1968 rok, nagranie z intensywną pracą sekcji rytmicznej, mocarnymi, przesterowanymi gitarami i wściekłą partią wokalną. A przy tym moim zdaniem największe osiągnięcie z tego wydawnictwa. Na pewno jedno z najbardziej rewolucyjnych - niektórzy nazywają go nawet pierwszym utworem heavymetalowym. Jego wpływ na ukształtowanie się tego gatunku wydaje się niezaprzeczalny. Z racji intensywności "Helter Skelter", po osiemnastu podejściach Ringo spontanicznie wykrzyczał I got blisters on my fingers! (Mam pęcherze na palcach!), co uwieczniono w ostatecznej wersji.

Tytuł "Helter Skelter" oznacza rodzaj zjeżdżalni spiralnej, popularnej w brytyjskich wesołych miasteczkach w latach 60. Mimo właściwych powiązań, kawałek przez jakiś czas cieszył się złą sławą. Bynajmniej nie przez aspekt muzyczny. Przywódca morderczej sekty, Charles Manson, przyznawał, że doszukał się w "Helter Skelter" (i kilku innych utworach z "The Beatles") usprawiedliwienia dla serii zleconych przez siebie zabójstw. Podczas procesu Mansona w 1971 roku zasiadający w ławie przysięgłych ludzie wysłuchali całej zawartości płyty, w której ów szaleniec dopatrzył się apokaliptycznego ostrzeżenia przed zbliżającą się wojną ras. Uznano jego interpretację za wytwór chorej wyobraźni i skazano zbrodniarza na śmierć, co później złagodzono do wyroku dożywotniego pozbawienia wolności. Co oczywiste, muzycy byli wstrząśnięci, że ich twórczość mogła zostać odczytana w tak abstrakcyjny sposób.

Po prawdziwej jeździe bez trzymanki zaprezentowanej w "Helter Skelter", "Long, Long, Long" to dla odmiany wyciszony, refleksyjny utwór o fascynującym klimacie, potęgowanym przez oszczędną grę tria (Lennon nie brał udziału w nagrywaniu) i odrealnioną partię wokalną. To obok "While My Guitar Gently Weeps" znakomity przykład twórczej dojrzałości Harrisona i prawdziwie niedoceniony klejnot w bogatej dyskografii Beatlesów. Następny w kolejności "Revolution 1" to praktycznie ten sam kawałek, co w singlowym "Revolution", choć tutaj zaprezentowany w lżejszej i mniej dynamicznej wersji (choć początek zapowiada, że będzie równie ostro). Lubię oba podejścia, jednak nieco bardziej odpowiada mi brzmiąca bardziej nowocześnie wersja singlowa.

Niestety, po "Revolution 1" album ma już niewiele ciekawego do zaoferowania. "Honey Pie" to melodyjny kawałek, w stylu starej muzyki lat 30., jednak w odróżnieniu od "When I'm Sixty Four" czy "Your Mother Should Know" zalatuje nijakością i nie zawiera niczego, co by go mocno wyróżniało na plus. Nawet sekcja dęta niewiele pomaga. Dość bezbarwnie prezentuje się też "Savoy Truffle". Może nie słucha się go źle, ale po jego zakończeniu ciężko go sobie przypomnieć. Z propozycji Harrisona ta robi zdecydowanie najsłabsze wrażenie. "Good Night" z wokalem Ringo to z kolei zbyt smętne i dołujące zakończenie, nie pozostawiające za sobą wielu pozytywnych odczuć. Na tym tle fajnie wypada "Cry Baby Cry", posiadający chociaż dobrą melodię i zadziorne klawisze.

Największą porażkę stanowi najdłuższy kawałek w twórczości The Beatles, czyli ponad 8-minutowy "Revolution 9". Lennon wpadł na pomysł jego opracowania inspirując się awangardową twórczością Yoko (mniej więcej w tym czasie para stworzyła również utrzymane w podobnym stylu dzieło "Unfinished Music No. 1: Two Virgins") i kilku kompozytorów grających awangardową muzykę. Celem było poważne nawiązanie do takiego grania, dzięki czemu utwór posiada zlepek przypadkowych, nie pasujących do siebie dźwięków. Jednak gitarzysta zwyczajnie przecenił swoje siły i zabrakło mu umiejętności, by stworzyć coś ciekawego w tej stylistyce. Nie dość, że "Revolution 9" kompletnie nie pasuje do innych nagrań, to został przemyślany i wykonany fatalnie. Słuchając tego, ciężko przyswoić myśl, że tak abstrakcyjne nagranie mogło wyjść od The Beatles.

A nie słucha się tego łatwo, wręcz okropnie - przynajmniej w moim przypadku. Irytuje w nim dosłownie wszystko, każdy dźwięk - od zapętlonego number nine, poprzez przeróżne dodane przez Martina i Lennona efekty dźwiękowe czy pętle taśmowe. W jego miejsce dużo lepiej pasowałby singlowy "Hey Jude" - też długi, a dużo bardziej przyswajalny i nie powodujący żenady. A jeśli Lennon bardzo chciał mieć takie nagranie, to mógł umieścić go na oddzielnym krążku z Yoko, a nie zapychać tym wydawnictwo macierzystego zespołu. Jestem niesamowicie ciekaw, jak reagowali na to słuchacze w momencie premiery. Osobiście polecam puścić to sobie na słuchawkach w nocy - niezapomniane doznania gwarantowane.

Legendarny "Biały album" niestety nie wytrzymuje porównania z kilkoma poprzednimi dokonaniami The Beatles. To widoczny efekt muzycznych poszukiwań kwartetu, ale też w pewnym sensie dowód jego zagubienia. Bardziej przypomina zbiór solowych dzieł skłóconych ze sobą czterech odrębnych osobowości niż zwykły album grupy. Ze szkodą dla jego spójności. Jednak to nie jego różnorodność czy stylistyczna rozpusta jest jego główną wadą, a nadmiar materiału, który warto by było rozsądnie wyselekcjonować. Przede wszystkim razi w nim strasznie nierówny poziom kompozycji - od rewelacyjnych po zwyczajnie beznadziejne. Prześmiewcze czy nieciekawe kawałki kontrastują z w pełni dojrzałymi, dosięgającymi światowej klasy eksperymentami. Na poprzednich trzech dokonaniach (od "Revolvera" do "Magical Mystery Tour") udało się tego uniknąć.

Najrozsądniejszą opcją byłoby skrócenie całości do jednej płyty, tak jak pierwotnie zakładał Martin. Na pewno nie zaszkodziłoby pominąć 1/3 najsłabszego materiału (utwory 5, 13, 14, 15, 20, 21, 26, 27, 29 i 30). Dopiero gdyby zostawić dziesiątkę z tych najlepszych kawałków (1, 2, 7, 8, 10, 17, 18, 19, 23 i 24) mogłoby być to arcydzieło, jednak jeśli dołożyć do tego kilka ciut słabszych nagrań, by ich ilość osiągnęła podstawową w tamtym czasie liczbę czternastu, całość nie zasługiwałaby już na to miano. Na szczęście interesujących kompozycji znalazło się więcej niż niezbyt udanych, co wystarcza za usprawiedliwienie pozytywnej oceny. A sam longplay posiada kilka fragmentów, które przeszły do klasyki, a ich nieznajomość to powód do wstydu.

Moja ocena - 7/10

Lista utworów:
01. Back in the U.S.S.R. (John Lennon, Paul McCartney)
02. Dear Prudence (John Lennon, Paul McCartney)
03. Glass Onion (John Lennon, Paul McCartney)
04. Ob-La-Di, Ob-La-Da (John Lennon, Paul McCartney)
05. Wild Honey Pie (John Lennon, Paul McCartney)
06. The Continuing Story of Bungalow Bill (John Lennon, Paul McCartney)
07. While My Guitar Gently Weeps (George Harrison)
08. Happiness Is a Warm Gun (John Lennon, Paul McCartney)
09. Martha My Dear (John Lennon, Paul McCartney)
10. I'm So Tired (John Lennon, Paul McCartney)
11. Blackbird (John Lennon, Paul McCartney)
12. Piggies (George Harrison)
13. Rocky Raccoon (John Lennon, Paul McCartney)
14. Don't Pass Me By (Ringo Starr)
15. Why Don't We Do It in the Road? (John Lennon, Paul McCartney)
16. I Will (John Lennon, Paul McCartney)
17. Julia (John Lennon, Paul McCartney)

18. Birthday (John Lennon, Paul McCartney)
19. Yer Blues (John Lennon, Paul McCartney)
20. Mother Nature's Son (John Lennon, Paul McCartney)
22. Sexy Sadie (John Lennon, Paul McCartney)
23. Helter Skelter (John Lennon, Paul McCartney)
24. Long, Long, Long (George Harrison)
25. Revolution 1 (John Lennon, Paul McCartney)
26. Honey Pie (John Lennon, Paul McCartney)
27. Savoy Truffle (George Harrison)
28. Cry Baby Cry (John Lennon, Paul McCartney)
29. Revolution 9 (John Lennon, Paul McCartney)
30. Good Night (John Lennon, Paul McCartney)

26 komentarzy:

  1. To chyba najdłuższa recenzja, ale warto było czekać!

    OdpowiedzUsuń
  2. Mi "Ob-La-Di, Ob-La-Da" z jakiegoś dziwnego powodu, kojarzy mi się z reggae. Chodzi mi przede wszystkim o tempo utworu, perkusję i sekcje dętą, pojawiającą się tu i ówdzie, które przypominają mi takie jamajskie klimaty. A "Revolution 9" mi się nawet podoba. Dziwna to kompozycja i niepokojąca (szczególnie w nocy, przy słuchawkach XD), ale przez to niepokojąca i na swój pokrętny sposób urokliwa. Pod względem całego konceptu i pomysłu na nią, przypomina mi trochę "The Element: Fire (Mrs. O'Leary's Cow)" The Beach Boys ze "Smile Sessions".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na mnie "Revolution 9" działa wyłącznie odpychająco. A "Ob-La-Di, Ob-La-Da" faktycznie może kojarzyć się z reggae, ale dzięki nietypowej aranżacji z m.in. dodatkiem saksofonów, daleko mu do typowej piosenki tego stylu.

      Usuń
    2. Ska (gatunek, z którego wywodzi się reggea) bazuje właśnie na sekcji rytmicznej i dętej, także to nie jest jakoś nietypowa aranżacja.

      Usuń
    3. Pewnie te kawałki reggae, które kiedyś słyszałem były bardziej oszczędne aranżacyjnie.

      Usuń
    4. Czyli "Ob-La-Di, Ob-La-Da" kojarzy się ze wszystkim co złe. A kiedyś nawet podobała mi się ta piosenka. Dzisiaj w nocy będę męczył "Revolution 9".

      Usuń
    5. "Czyli "Ob-La-Di, Ob-La-Da" kojarzy się ze wszystkim co złe." - no nie wiem, przynajmniej nie kojarzy się z disco polo :)

      Usuń
    6. hahah... The Beatles jako prekursor Disco polo, tego jeszcze nie było.

      Usuń
  3. Kolejna genialna recenzja, nic dodać nic ująć bym rzekł. Pod jej wpływem zrobiłem nawet własną playlistę białego albumu bez tych zapychaczy. "Happiness Is a Warm Gun" i "Helter Skelter" to dla mnie najlepsze kompozycję z tego zestawienia, nie powiem wybitne i zawsze emocjonujące. Cóż szkoda że album tak jak wiele innych dwupłytowych, cierpi na te same bolączki nierówności materiału i długości.

    OdpowiedzUsuń
  4. Uwielbiam te recenzje za ten rys historyczny. Ale że w łóżku ich przyłapała to nie wiedziałem, grubo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wspomniałem jeszcze, że ponoć w czasie pisania "Hey Jude" (czyli wtedy kiedy państwo Lennon się rozstawali) to Paul spędzał z Julianem Lennonem więcej czasu niż John.

      Usuń
    2. No ciekawe, załatwię sobie jakąś biografie wcześniej czy później.

      Usuń
  5. jako Beatlefan nigdy nie zrozumiem tego jak tak dobry zespół jak Beatles mógł nagrać tak złą stronę płyty jak czwarta Białego Albumu

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czwarta strona rzeczywiście wypada najsłabiej, o ile pierwsze trzy mimo słabszych momentów oceniłbym osobno dość wysoko (szczególnie pierwszą i trzecią, na których jest najmniej cienizny), tak tej nie przyznałbym prawdopodobnie więcej niż 4.

      Usuń
  6. John Lennon później nazwał "Biały Album" muzycznym rozwolnieniem i z tym trzeba się zgodzić, że wyleciało wszystko, bez żadnego filtra.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A mimo to w 1972 roku wydał niewiele krótszy "Some Time in New York City" - co prawda składający się z nagrań studyjnych i koncertowych, ale przy tym też wypełniony nieciekawymi kompozycjami i jako całość prezentujący słabszy poziom od "Białego albumu".

      Usuń
  7. kiedy wpływali na siebie (L->McC->L) twórczość Johna Lennona miała swój błysk. W zasadzie po Imagine - nie da się w całości jego utworów z zainteresowaniem bez przerwy wysłuchać. Tzn nawet jak zdarzały się słabsze utwory to miały ciekawą instrumentację, (właśnie do Imagine) Ostatnio posłuchałem "Mind Games" i pomyślałem "ale knot". Z tej płyty by się wycięło może fajny singiel i ...to chyba tyle... na następnych płytach było zresztą podobnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ciężko mi się do tego odnieść, bo na "Some Time in New York City" zakończyłem na razie przesłuchiwanie solowego Lennona, ale faktycznie od tej płyty jego dzieła nie cieszyły się już takim szacunkiem, jak wcześniejsze.

      Usuń
    2. Co potwierdza tezę że niektórzy ludzie nadają się tylko do zespołu.

      Usuń
    3. przemek
      historię obu liderów można ocenić do 1980 - i z tego jasno wynika że rozłam w zasadzie dobrze wyszedł tylko McCartneyowi co potwierdzałoby tezę że on chciał się rozwijać, być coraz lepszy, a Lennon jak to Lennon, buntownik i chorągiewka na wietrze

      Usuń
  8. Dobrze, że Beatlesi nie czytali tej recenzji, bo do dzisiaj w kwartecie śpiewaliby w trzy gitary i perkusję piosenki w stylu: "Love me do". Największe dzieła muzyczne (ale i wynalazki) często są dziełem przypadku, zbiegu wielu nieprzewidzianych okoliczności, a zespoły często zyskują na tym - w bogactwie środków wyrazu i zróżnicowaniu ekspresji, w otwieraniu przed słuchaczami nieodkrytych dotąd muzycznych otchłani, w kreowaniu dzieł, których wielokrotne słuchanie odkrywa kolejne tajemnice i dostarcza coraz to nowych doznań. Autor recenzji chciałby otrzymać jednorodną stylistycznie i wygłaskaną formę, zamiast nacieszyć się bogactwem tego wyjątkowego albumu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Radzę uważnie przeczytać, bo nic takiego nie wynika z tej recenzji. Wręcz przeciwnie - Beatlesi byli dużo ciekawsi, gdy zaczęli eksperymentować niż gdy na swoich pierwszych płytach trzymali się określonego stylu (odsyłam m.in. do recenzji "Revolver" czy "Magical Mystery Tour"). Problemem "The White Album" jest jego nadmierna zawartość, w której znalazło się miejsca na sporo niezbyt udanych kompozycji. Z połowy tych lepszych fragmentów mógłby powstać rewelacyjny album.

      Usuń
  9. I właśnie o to chodzi - powstałby sztampowy album bez tego, co zaczęło się już na płycie Revolver, pozbawiony szerokiego horyzontu muzycznego właściwego ówczesnym Bitlesom. A nie o same kompozycje przecież chodzi - idąc tym tokiem myślenia nie byłoby The Police czy Pink Floyd.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiadomo, że różnorodność jest istotna, ale nie ona jest tutaj wadą. Problem leży w selekcji. Muzycy mieli w tamtym czasie mnóstwo pomysłów, które mogłyby trafić na ich późniejsze płyty solowe (tak było np. z "Child of Nature" Lennona, poza tym w niektórych nagraniach i tak słychać zaledwie jednego Beatlesa, jak w "Julia"). Gdyby okroić płytę o połowę tych słabszych fragmentów i tak byłaby całkiem różnorodna (na pewno dużo bardziej niż 5 pierwszych płyt). A tak nie dość, że jest bardzo eklektyczna, to jeszcze strasznie nierówna - przynajmniej moim subiektywnym zdaniem.

      Usuń
  10. Ten album to kolejny przykład tego, że wykonawcy nie powinni wydawać dwupłytowych albumów ze studyjnym materiałem.
    Jeżeli weźmiemy pod lupę ten najbardziej dojrzały okres, czyli od albumu Rubber Soul, przez Revolver, Sgt. Pepper's..., Magical Mystery Tour, The White Album po Abbey Road (Let It Be może i studyjny lecz wiemy co tam się działo) to niniejszy album wypada najsłabiej jako całość. Mam wrażenie że fani Beatlesów są tak zafiksowani na boskości tego zespołu, że nie potrafią przyjąć do wiadomości że nawet ich ulubieńcom mogło zdarzyć się coś słabszego (kariery solowe wbrew pozorom też nie są powalające, kilka hitów i tyle). Gdyby okroić ten materiał jak było wspomniane do najlepszych kawałków, byłby to jeden z jaśniejszych punktów w dyskografii. Jeśli chodzi o poziom to na pewno przebiłby Sgt. Pepper's i może nawet Abbey Road, ale nadal byłby słabszy (przynajmniej dla mnie) od RS i Revolvera. No i sam producent chciał wydać jednopłytowy album, wyselekcjonować najlepszy materiał. Jeśli chodzi o muzykę rockową to chyba ciężko przebić (chodzi o podwójne albumy) album Claptona z czasów "Dereka" i Hendrixa (Electric Ladyland).

    Sam ułożyłem mniej więcej taką set-listę, jaka byłaby na pewno lepsza. A czy najlepsza? Nie mnie sądzić ;)

    A-Side:
    1.Back in the U.S.S.R
    2.Dear Prudence
    3.I'm So Tired
    4.Blackbird
    5.Yer Blues
    6.While My Guitar...
    7.Happiness...
    B-Side:
    8.Revolution 1
    9.Glass Onion
    10.I Will
    11.Sexy Sadie
    12.Helter Skelter
    13.Hey Jude

    OdpowiedzUsuń