Pomimo
nieustającego powodzenia na tle zawodowym, rok 1968 nie był
najszczęśliwszym w historii The Beatles. Muzycy czuli się coraz
bardziej zmęczeni swoim towarzystwem, przez co zaczęło narastać
między nimi coraz więcej konfliktów. Choć sam początek nie zapowiadał tego w aż takim stopniu. Na początku lutego kwartet wszedł do studia i
zarejestrował w nim trzy kompozycje - "Lady Madonna", "Hey
Bulldog" i "Across the Universe". Jako że kilka miesięcy wcześniej wykłady u Maharishi'ego Mahesha Yogi zostały przerwane z powodu śmierci Briana Epsteina,
16 lutego chłopaki wraz z żonami i grupą
przyjaciół udali się do miejscowości Rishikesh w Indiach, by jeszcze raz pomieszkać u Maharishi'ego i odstawiwszy narkotyki zgłębiać tajniki medytacji transcendentalnej.
Wyjazd
ten miał pomóc poprawić im samopoczucie, przywrócić równowagę duchową, a także
odizolować ich od problemów dnia codziennego. Początkowo współpraca
między muzykami a guru przebiegała dość sprawnie, jednak po
pewnym czasie Beatlesi zaczęli po kolei opuszczać miejsce podróży.
Państwo Starr mieli dosyć wszędobylskich insektów i kuchni
indyjskiej, więc już na początku marca wrócili do domu, zaś Paul z
żoną odjechali 3 tygodnie później z powodu innych zobowiązań. W
międzyczasie pojawiły się spekulacje na niekorzyść Maharishi'ego
(m.in. o dokonywanie manipulacji względem muzyków), a Lennon
oskarżył go o seksualne wykorzystywanie kobiet. 12 kwietnia John wrócił ze swoją żoną w atmosferze skandalu do Wielkiej Brytanii, a 10 dni później to samo uczynił George.
Wydaje
się, że wyjazd ten odmienił chłopaków na dobre, szczególnie pod
względem wzajemnej współpracy i przyszłości The Beatles. Nauki guru
otworzyły im inne podejście na świat, pokazały, że mogą oni
funkcjonować bez wzajemnego wsparcia (w końcu pojechali do Indii
razem, a wracali osobno, w różnych odstępach czasu) i w pewnym
sensie odbiły się na późniejszej twórczości zespołu (który,
jak wiadomo, rozpadł się już 2 lata później). Już wkrótce niektórzy muzycy zaczęli nagrywać osobno pierwsze solowe projekty,
i to nawet w czasie, kiedy kapela nadal istniała. Należy pamiętać,
że relacje czwórki w tamtym czasie nie należały do najlepszych, a
wizyta u guru wcale nie poprawiła sytuacji między nimi.
W
odróżnieniu od stosunków personalnych, działalność gospodarcza
Beatlesów miała się w tamtym czasie nie najgorzej. Pozbawieni cennego wsparcia Briana Epsteina muzycy sami postanowili pobawić się w
biznesmenów. Cała sprawa na poważnie rozkręciła się już w
grudniu 1967 roku, kiedy to otworzono butik Apple Boutique na rogu
Baker Street w Londynie (choć, co prawda, już w lipcu roku następnego
został zamknięty). Siedziba firmy Apple Corps znajdowała się przy
ulicy Savile Row w Londynie i stanowiła siedzibę aż trzech filii
tego przedsiębiorstwa Apple Records, Apple Films oraz Apple
Electronics. Zaprezentowano ją jako organizację zrzeszającą
artystów i rzemieślników, a także wspierającą rozwój muzyki,
filmu i elektroniki (stąd nazwy wytwórni). Najaktywniejszą i
najważniejszą z filii stała się wytwórnia Apple Records.
Choć
jeszcze w czasie pobytu w Indiach, to wytwórnia Parlophone wydała
15 marca w Wielkiej Brytanii (a Capitol w Stanach Zjednoczonych)
singiel "Lady Madonna" - przebojowy i posiadający nośną
melodię kawałek. Na swój sposób ciekawy i z nietypowym dodatkiem
dobrze współpracującego z resztą instrumentów saksofonu, ale nie
postawiłbym go wśród najlepszych hitów The Beatles. Intrygująco
prezentuje się za to strona B singla "The Inner Light". To
typowa dla ówczesnego stylu George'a Harrisona kompozycja, po raz kolejny nagrana z indyjskimi
muzykami. Sekcję instrumentalną zarejestrowano w styczniu podczas wizyty w Bombaju, gdzie gitarzysta
pracował nad muzyką do hippisowskiego filmu "Wonderwall" Joe Massota (dzięki czemu stanowi jedyny utwór zespołu nagrywany poza
granicami Europy). Początkowo miał zostać nagrany jako w pełni
instrumentalny, ale w lutym zdecydowano się na dołączenie partii
wokalnej, nieźle dopełniającej egzotyczny i nieco psychodeliczny
charakter utworu.
Pierwszym
singlem wydanym przez Apple Records okazał się opublikowany 26
sierpnia "Hey Jude" - kultowa w pewnych kręgach, urocza
piosenka. Ciężko napisać czy zgrabna, bo druga połowa,
zawierająca powtarzane ciągle na-na-na-na-na-na,
uzupełnione wyłącznie osobliwymi odgłosami i okrzykami,
trochę się dłuży. Pierwsza połowa to jednak świetna, oparta na
akompaniamencie pianina ballada z uczuciowym wokalem McCartney'a i
ładną linią melodyczną. Kawałek osiągnął niesamowitą
popularność na listach przebojów (np. w Stanach Zjednoczonych
pozostawał na szczycie listy Billboardu przez okres dziewięciu
tygodni, co było rekordem The Beatles w tamtym kraju). Jest to o
tyle znaczące, że całość przekraczała czas trwania siedmiu
minut, a tak długie hity nie królowały wtedy na listach
przebojów. Beatlesi po raz kolejny dokonali przełomu.
Paul
napisał "Hey Jude" (pierwotnie noszący nazwę "Hey
Jules") dla 5-letniego wówczas synka Johna, Juliana, w ramach
pocieszenia związanego z rozstaniem jego rodziców. Nie pozostawało
sekretem, że związek Johna wówczas poważnie się rozpadał - mimo
że w lutym zabrał on małżonkę, Cynthię, do Indii, to niedługo potem
wszędzie pokazywał się wyłącznie z Yoko Ono (sama Cynthia po
powrocie z wakacji zastała w domu niewiernego męża w łóżku z
Yoko, co przeważyło szalę). Lennon sprzeciwiał się umieszczeniu
utworu na stronie A i w zamian chciał tam umieścić napisany przez
siebie, tekstowo wzywający do zaniechania walki i porzucenia
przemocy "Revoluton", który ostatecznie wylądował na
stronie B. To z kolei niezwykle czadowy numer z bardzo ostrymi,
przesterowanymi gitarami, niepozbawiony jednak kolejnej chwytliwej
melodii. Żaden z czterech opisanych właśnie utworów nie znalazł
się na nowym albumie. Albumie będącym najbardziej ambitnym
dokonaniem w karierze The Beatles, przynajmniej w kwestii ilości
materiału.
Podczas
pobytu w Indiach muzycy (a przynajmniej trzech z nich) dostali zastrzyk twórczej kreatywności i
napisali mnóstwo kompozycji - tyle że spokojnie udałoby się
zapełnić 2 lub 3 regularne wydawnictwa, jakie wcześniej
nagrywali. Przyszłość kapeli stała się bardziej zagrożona niż kilka
lat temu, a poszczególni twórcy nie chcieli marnować swoich
pomysłów na rzecz tych proponowanych przez swoich współpracowników.
W związku z tym na premierowy longplay dostało się aż 30
kompozycji, a całość wydano na dwóch płytach winylowych.
Stanowiło to ogromne przedsięwzięcie, nawet jak na standardy The
Beatles. Mimo to, nie wszystkie zebrane w tamtym czasie pomysły (nie
tylko w przypadku wymienionych wcześniej singli) dostały się na
wydawnictwo, a chłopaki powracali do nich nawet po zakończeniu
działalności (jak "Child of Nature" Lennona, który
później przekształcił w słynny "Jealous Guy", czy
"Jubilee" McCartney'a - później znany jako "Junk").
Kwartet
spotkał się w studiu przy Abbey Road 30 maja 1968 roku, by
rozpocząć prace nad nowym materiałem. Ostatecznie zakończono je
14 października, ale to, co działo się w trakcie przeszło chyba
najśmielsze oczekiwania samych członków zespołu. W negatywnym
sensie. Już na początku stało się jasne, że nie będzie to
najłatwiejsza do zrealizowania sesja. Z pozoru nietrudna kooperacja
zamieniła się w festiwal antypatii i z biegiem czasu przypominała
bardziej mozolny marsz niż klarowną współpracę. Muzycy
przepracowali ten czas w toksycznej atmosferze, będącej
wynikiem wielu czynników. Jednym z nich okazał się związek Johna
z Yoko. Ich relacja zaczęła się od wspólnego tworzenia muzyki czy
rozmów o sztuce, ale szybko zamieniła się w związek, a z czasem
wręcz w obsesję. Para była sobą zafascynowana do tego stopnia, że od pewnego
czasu nie odstępowała się niemalże na krok, a z Johnem nie dało się nigdy porozmawiać na osobności. Dzięki temu Ono zawsze przebywała
z Lennonem w czasie opracowywania i nagrywania muzyki w studiu (do tej pory partnerki kwartetu nie miały prawa do niego wchodzić), czym
frustrowała (dodatkowo emocjonalnie związaną z Cynthią) resztę grupy i wyprowadzała ich z równowagi.
Taki
obrót sprawy skłócił Lennona z pozostałym triem, gdyż (zapewne niebezpodstawnie) uważał,
że są oni wrogo nastawieni zarówno do niego, jak i jego partnerki.
Z kolei McCartney, Harrison i Starr czuli się odtrąceni przez Johna. Uważali, że nie interesuje się on wystarczająco
piosenkami innych członków The Beatles, a także bardziej zajmuje go praca i przebywanie z Yoko niż nagrywanie z nimi nowego
materiału. Nie obyło się bez innych niedogodności. George musiał
zawzięcie walczyć o to, by koledzy na poważnie podeszli do jego
utworów, z kolei Ringo nagle poczuł się tak niechciany, że w sierpniu opuścił grupę na dwa tygodnie (co oczywiste, informacja ta nie
wyciekła do prasy). Na stałe odszedł też inżynier dźwięku Geoff Emerick. Jak nigdy wcześniej, The Beatles stał się w
drugiej połowie 1968 roku zespołem na skraju rozpadu. Gdyby nie
upór muzyków i chęć podjęcia jakiejkolwiek współpracy, album
mógłby nie zostać nigdy ukończony.
Aby
skończyć na czas pracę nad wydawnictwem, Beatlesi ciężko
pracowali, spędzając w studiu po szesnaście godzin na dobę.
Dodatkowo, po raz pierwszy nagrywali swoją muzykę na 8-ścieżkowym
magnetofonie. W związku z niedogodnością współpracy i podziałami
między czwórką doszło do tego, że prawie każdy z muzyków zaprosił
kogoś znajomego do pomocy przy nagrywaniu stworzonych przez siebie kompozycji.
W efekcie podczas pracy nad longplayem wzięła udział pokaźna ilość zaproszonych gości i muzyków sesyjnych, a sam
krążek nie robił wrażenia dzieła zespolonego kwartetu, tylko
zbioru solowych nagrań czterech jednostek, tylko często z
instrumentalnym akompaniamentem pozostałej trójki. Dość
powiedzieć, że zaledwie w 16 utworach słychać całą czwórkę, a w niektórych nagraniach udzielają się tylko ich autorzy (jak McCartney w "Martha My Dear"
czy Lennon w "Julia").
Pierwsze
co zwraca uwagę podczas styczności z albumem to jego biała, wyjątkowo oszczędna i ascetyczna okładka, zaprojektowana przez Richarda Hamiltona - projektanta, który
doradził kapeli nietypowe, minimalistyczne opakowanie longplaya.
Nieznacznie poniżej środka prawej strony wytłoczono nazwę
zespołu. Na okładce znalazł się też jedyny w swoim rodzaju numer seryjny, co miało powodować ironiczną
(według słów Hamiltona) sytuację ponumerowanego wydania
czegoś w liczbie pięciu milionów kopii. Przy projekcie okładki
bardzo aktywnie udzielał się również McCartney, jednak to Hamilton
sugerował, by do płyty dołączyć kolorowy plakat ze zdjęciami
The Beatles. Kolorowe zdjęcia opracował John Kelly. Z racji
braku tytułu, krążek jest nazywany jako "The Beatles"
albo "The White Album" (po polsku - Biały album).
Wydany
22 listopada "Biały album" okazał się pierwszym
pełnoprawnym wydawnictwem The Beatles wydanym przez Apple Records (a
trzecim w ogóle - wcześniej Apple wypuściło inspirowany muzyką
indyjską soundtrack "Wonderwall Music" George'a oraz
awangardowy "Unfinished Music No. 1: Two Virgins" Johna i
Yoko), także w Stanach Zjednoczonych. Mimo obszernej zawartości
dzieła, podobnie jak w przypadku "Sgt. Pepper's Lonely Hearts
Club Band", nie ingerowano w tracklistę i pozostawiono ją w
niezmienionym kształcie. Choć gdyby dorwał się do tego Capitol,
pole do popisu byłoby naprawdę spore, a z tego zestawu spokojnie
nazbierałoby się materiału na 3 płyty przekraczające długość
30 minut (30 kompozycji uzupełnione czterema z singli). Choć może
takie wyjście wyszłoby na korzyść, ale tylko w przypadku, gdy na jednym
takim albumie zebranoby wyłącznie najlepsze kompozycje, stanowiące
prawdziwą esencję twórczości The Beatles z 1968 roku.
Ponoć
George Martin chciał z pracy kwartetu wyselekcjonować materiał na jeden
krążek, jednak chłopcy uparli się na album dwupłytowy. Mimo dwukrotnie większej dawki muzyki dostarczonej przez The Beatles, słuchacze
wcale nie żałowali pieniędzy na nową zawartość. Z racji
niesłabnącego powodzenia grupy, "Biały album" był
skazany na sukces jeszcze zanim się ukazał. Przed jego premierą
zamówiono ponad pół miliona kopii, zaś po premierze
stał się pierwszym w historii muzyki podwójnym albumem, który
dotarł do pierwszego miejsca list przebojów. W ciągu tygodnia
sprzedano dwa miliony płyt, co sprawiło, że został on wpisany do
Księgi Rekordów Guinnessa jako najszybciej sprzedający się album
na świecie. Nawet jak na komercyjne standardy uzyskiwane wcześniej
przez The Beatles, taki wynik musiał robić wrażenie. Ilość
sprzedanych egzemplarzy liczy się dziś w ilości kilkudziesięciu milionów.
Co do
recenzji: z jednej strony fani cieszyli się, że dostali podwójną
dawkę nowej muzyki i reagowali dość entuzjastycznie, z drugiej krytycy byli raczej sceptyczni i
wystawiali mieszane opinie. "Biały album" odbudował swoją
renomę po latach, stając się niejednokrotnie nazywanym jednym z najwybitniejszych wydawnictw w dziejach muzyki. Przy okazji stanowił najbardziej
prekursorski zestaw z dyskografii. Czy słusznie zasłużył na takie
pochwały? Moim zdaniem nie do końca. A to dlatego, że wszystkie
opisane powyżej trudności związane z nagrywaniem "The
Beatles" słychać wyraźnie w jego zawartości, często
nieklejącej się w spójną całość. Wina nie leży po stronie
ułożenia kolejności, tylko chwytania się za przeróżne muzyczne
środki i nadmiaru muzyki.
Na
krążku otrzymujemy prawdziwy eklektyzm i rozstrzelanie
stylistyczne. Mamy więc trochę rock'n'rolla ("Back in
the U.S.S.R."), rhythm and bluesa ("Why Don't We Do It in
the Road?"), popowe ballady ("I'm So Tired",
"Blackbird", "I Will", "Julia"), typowo
rockowe granie ("Dear Prudence", "Glass Onion"
czy "Revolution 1"), country ("Rocky Raccoon",
"Don't Pass Me By"), blues rock ("While My Guitar
Gently Weeps", "Yer Blues"), awangardę ("Revolution
9"), pastisze ("Ob-La-Di, Ob-La-Da", "Wild
Honey Pie" czy "Martha My Dear"), trochę folku ("The
Continuing Story of Bungalow Bill" czy "Mother Nature's
Son"), hard rocka ("Birthday", "Everybody's
Got Something to Hide Except Me and My Monkey"), a nawet
odrobiny wczesnego heavy metalu ("Helter Skelter"). W
porównaniu do "Magical Mystery Tour" znacznie mniej tutaj
psychodelicznych klimatów, obecnych jednakże w niektórych nagraniach za
sprawą efektów dźwiękowych.
Jak widać, twórczo
chłopaki zabrali się za mnóstwo istniejących w tamtym czasie
gatunków, a przy tym wywarli spory wpływ na powstanie czy
ukształtowanie się nowych (jak rock progresywny czy heavy metal).
Mamy więc naprawdę spore zróżnicowanie i samo w sobie nie jest
ono niczym złym. Ważne, by poszczególne kompozycje prezentowały
określoną jakość. Z racji aż 30 utworów bardzo trudno zachować
przez cały czas stabilny poziom, i w tym przypadku również się to
nie udaje. Często wyczuwa się prawdziwą huśtawkę pod względem
kompozycji, niektóre z nich są zbędne i spokojnie można byłoby
je wyrzucić, z korzyścią dla całości. Z drugiej strony, znajdują
się tu prawdziwie zachwycające momenty, jakich oczekuje się od
twórczości The Beatles. Przyjrzyjmy się więc obszernej zawartości
"Białego albumu".
Na
początek dynamiczny, rock'n'rollowy "Back in the U.S.S.R.",
w którym muzycy niejako wracają do korzeni. Posiada on nie
najgorszą aranżację z dodatkiem fortepianu i nieprzyzwoicie
chwytliwą melodię, dzięki czemu dobrze sprawdza się jako start.
Dla odmiany, "Dead Prudence" to rockowa ballada, początkowo
spokojna i oparta na ładnym motywie gitary akustycznej, a w drugiej
połowie nabierająca rozpędu. Lennon napisał "Dead Prudence"
podczas pobytu w Indiach, zainspirowany siostrą aktorki Mii Farrow,
Prudence, wręcz obsesyjnie uczestniczącą w ćwiczeniach
Maharishi'ego (chcąc jak najbardziej zbliżyć się do Boga
wpadała w stany lękowe, nie chciała wyjść ze swojego pokoju
ani nikogo tam wpuszczać). Oba utwory zostały ukończone w trio, a na
perkusji zagrał Paul (choć w przypadku "Back in the U.S.S.R." są też ponoć fragmenty perkusyjnej gry Lennona i Harrisona), ponieważ termin ich nagrania przypadał na
czas odejścia Ringo. Trzeba przyznać, że poradził sobie solidnie,
szczególnie w końcówce "Dead Prudence". Bez znajomości
informacji o nieobecności Starra ciężko wyczuć różnicę w ich
grze. Warto również pochwalić Paula za niezgorszą solówkę
gitarową w "Back in the U.S.S.R.".
Dobre
wrażenie podtrzymuje "Glass Onion", tekstowo w świadomy sposób nawiązujący do kilku poprzednich dzieł The
Beatles, jak "Strawberry Fields Forever", "The Fool on
the Hill" czy "Fixing a Hole", i w pewien sposób
szydzący z ludzi doszukujących się ukrytych znaczeń w utworach
grupy. Jego rockowy charakter zostaje w końcówce przełamany nagłym
wejściem sekcji smyczkowej. "Ob-La-Di, Ob-La-Da" to oparty
na fortepianowej melodii, typowo jajcarski, wesoły kawałek. Może i
głupawy, ale też przyjemny w odbiorze i zarażający zawartą w nim
pozytywną energią. Wydano go w niektórych krajach na singlu i cieszył się w nich
sporym powodzeniem (mimo to nie ukazał się on ani w Wielkiej
Brytanii ani Stanach Zjednoczonych, a innych singli prezentujących
zawartość płyty nie wydano). Co ciekawe, John w otwarty sposób wyrażał się
niepochlebnie o tej kompozycji, nazywając ją czymś w rodzaju
babcinej popierdółki.
Co
ciekawe, niedługo potem słychać nie mniej ambitną kompozycję
Johna pod tytułem "The Continuing Story of Bungalow Bill".
W tle chórków słychać nawet (po raz pierwszy w historii The
Beatles) żeńskie głosy - w tym wypadku żony Ringo, Maureen, oraz Yoko Ono (przypadł jej nawet do
zaśpiewania samodzielnie jeden wers Not when he looked so fierce
- jedyny przypadek głównego wokalu kogoś spoza czwórki). Utwór wygląda jak napisany z myślą o najmłodszych -
swoją drogą podkreślający to wers All the children sing
fajnie kontrastuje z resztą tekstu, traktującego o zabijaniu.
Umieszczony między nimi "Wild Honey Pie" to już
niestrawny, przekraczający granicę dobrego smaku wygłup z
irytującymi, przetworzonymi wokalami. Całość, w tym niewyszukane
partie instrumentalne, została nagrana przez McCartney'a. Dobrze, że
trwa jedynie minutę, ale i w takiej krótkiej formie wypada
nieznośnie. Nie mam pojęcia, co było celem jego powstania.
Dla kontrastu, kolejne
dwa nagrania należą do najwspanialszych w pakiecie. Najpierw
wspaniała bluesrockowa ballada "While My Guitar Gently Weeps"
Harrisona z pomysłową partią pianina i kapitalnym wokalem autora.
Gitarową solówkę w utworze gościnnie zagrał jego przyjaciel,
będący wtedy na szczycie swojej popularności i kreatywności Eric Clapton
(szczególnie znakomicie wyszedł nawiązujący muzycznie do tekstu efekt
sprawiający wrażenie łkania i lamentu gitary). Ponoć dopiero
obecność gitarzysty sprawiła, że pozostała trójka wzięła się na
poważnie do pracy nad tym numerem. Efekt wyszedł doprawdy
fantastyczny. Potem słyszymy "Happiness Is a Warm Gun"
Lennona. To jeden z najbardziej skomplikowanych strukturalnie utworów The Beatles. Dzięki płynnemu połączeniu trzech różnych
kompozycji, całość zachwyca przemyślanym powiązaniem karkołomnych
zmian tempa czy ciężkości, co w tamtym czasie stanowiło dość
nowatorskie zagranie. Można to uznać za prototyp rocka
progresywnego, do tego skondensowany w niecałych trzech minutach. Świetna,
ponadczasowa rzecz.
"Martha My Dear" to kolejny pastisz, ale w gruncie rzeczy całkiem niezły, bogaty aranżacyjnie i z naprawdę dobrą pracą fortepianu czy wokalem Paula. Za to "I'm So Tired" Lennona to niesamowicie przyjemna ballada, jedna z lepszych z "Białego albumu". Spokojne klimaty utrzymują się w "Blackbird", znów - podobnie jak w przypadku "Wild Honey Pie" czy "Martha My Dear" - w całości nagranym przez McCartney'a. Jednak "Blackbird" wypada dużo ciekawiej od "Wild Honey Pie", posiadając nieco nostalgiczną melodię gitary akustycznej i o niebo lepszy wokal. "Piggies" to wyjątkowo prosty numer, jak na ówczesne wyczyny Harrisona. Mimo że oparty na niewyszukanym motywie, to sam w sobie jest całkiem przyzwoity. W formie tekstowej można w nim zaobserwować krytykę gitarzysty dotyczącą ucisku najbiedniejszych warstw społeczeństwa. Zadbano o wystawną aranżację w postaci dodania klawesynu i sekcji smyczkowej, co kontrastuje z ostrym tekstem Harrisona i prymitywnymi odgłosami chrząkających świń.
Parę
następnych nagrań nie przynosi wiele ciekawego i zaniża poziom. Na pierwszy ogień idzie nieciekawy "Rocky Raccoon", w którym
nie odnajduję żadnych ciekawych aspektów. Całość nieodparcie kojarzy się z
amerykańskim country, podobnie jak biesiadny "Don't
Pass Me By", pierwszy utwór napisany wyłącznie przez Starra.
W porównaniu do większości propozycji z longplaya brzmi strasznie
archaicznie (szczególnie klawisze), a sam w sobie zalatuje banałem i sztampą. Nie pomaga wokal autora, który po udanym pod tym
względem "Yellow Submarine" i świetnym występie w "With
a Little Help from My Friends" powrócił do irytującego stylu
śpiewania. Muzycznie nie prezentuje to sobą niczego
zajmującego i pozostaje typową wpadką. O zamiłowaniu Starra i
McCartney'a (a niechęci Lennona i Harrisona) do country może
świadczyć fakt, że tylko oni z czwórki udzielają się w tych dwóch nagraniach.
Sytuację
niewiele poprawia dość bezbarwny, zainspirowany widokiem małp kopulujących na drodze "Why Don't We Do It in the Road?" z wyjątkowo
niechlujnym i niemelodyjnym występem wokalnym Paula. Muzycy wychodzą
na prostą w "I Will". To też żadna rewelacja, ale
podobnie jak kilka poprzednich ballad także ta wypada w miarę okazale. Dużo lepiej prezentuje się spokojna, uczuciowa "Julia",
oparta na przepięknej melodii gitary i fantastycznie zinterpretowana
przez Johna (doskonale słychać w nim uczucie żalu i przygnębienia). Gitarzysta napisał tę kompozycję o swojej zmarłej matce,
Julii, i doprawdy ciężko o lepszy hołd. Pod względem ballad
Lennon wygrał tutaj z McCartney'em, a przecież to Paul był zawsze
specjalistą od tego typu propozycji. To właśnie "Julia"
została nagrana jako ostatnia w kolejności, wyłącznie przy udziale Lennona.
Stronę
B winylowego wydania otwiera udany, intensywny "Birthday", oparty
na nośnej melodii i wyróżniający się duetem wokalnym
Lennon-McCartney. Podobnie jak w "The Continuing Story of
Bungalow Bill", słychać w nim (wyłącznie) żeńskie chórki,
tym razem biorą w nich udział Yoko Ono i żona George'a, Patti. Równie
dobre wrażenie sprawia ciężko zagrany blues, pod wielce wymownym
tytułem "Yer Blues", z brudnym brzmieniem, kapitalnymi popisami gitary i zaangażowaną partią wokalną. Szczególnie dobre wrażenie robi efektowna część instrumentalna z
typowo bluesowymi zagrywkami i ostrą solówką. Podobnie jak w przypadku "Happiness Is a Warm Gun" czy "Julia", Lennon popisał się sporym kunsztem tworząc ten numer.
"Mother Nature's Son" to miła dla ucha, czerpiąca z folku piosenka, jednak nie wybija się niczym specjalnym i dość szybko się o niej zapomina. Mocny "Everybody's Got Something to Hide Except Me and My Monkey" Lennona, w odróżnieniu od jego "Happiness Is a Warm Gun", robi uczucie niekontrolowanego bałaganu. Melodia nie została odpowiednio dopasowana do linii wokalu, przez co oba aspekty nie działają ze sobą w należyty sposób. Z kolei naprawdę niezły i zwarty w kwestii muzycznej "Sexy Sadie" ma pewne powiązanie z wcześniejszym "Dear Prudence". Tym razem jego powstanie zainspirowało rzekome oraz nieudowodnione napastowanie seksualne przez Maharishi'ego względem Mii Farrow, a tekst Lennona jest atakiem wymierzonym w stronę guru.
"Mother Nature's Son" to miła dla ucha, czerpiąca z folku piosenka, jednak nie wybija się niczym specjalnym i dość szybko się o niej zapomina. Mocny "Everybody's Got Something to Hide Except Me and My Monkey" Lennona, w odróżnieniu od jego "Happiness Is a Warm Gun", robi uczucie niekontrolowanego bałaganu. Melodia nie została odpowiednio dopasowana do linii wokalu, przez co oba aspekty nie działają ze sobą w należyty sposób. Z kolei naprawdę niezły i zwarty w kwestii muzycznej "Sexy Sadie" ma pewne powiązanie z wcześniejszym "Dear Prudence". Tym razem jego powstanie zainspirowało rzekome oraz nieudowodnione napastowanie seksualne przez Maharishi'ego względem Mii Farrow, a tekst Lennona jest atakiem wymierzonym w stronę guru.
Do
największych zaskoczeń na longplayu należy zdecydowanie "Helter
Skelter". Paul McCartney, dotychczas szpec od przytulanek,
postawił sobie za cel stworzenie najcięższej kompozycji w
dotychczasowej historii muzyki oraz osiągnięcie efektu jak
najgłośniejszego zniekształcenia dźwięku gitary elektrycznej
(wcześniej to miano należało do utworu "I Can See for Miles"
The Who, która stała się bodźcem dla stworzenia "Helter Skelter"). W efekcie dostajemy riffowe i bardzo agresywne, jak na 1968 rok, nagranie z
intensywną pracą sekcji rytmicznej, mocarnymi, przesterowanymi
gitarami i wściekłą partią wokalną. A przy tym moim zdaniem
największe osiągnięcie z tego wydawnictwa. Na pewno jedno z
najbardziej rewolucyjnych - niektórzy nazywają go nawet pierwszym
utworem heavymetalowym. Jego wpływ na ukształtowanie się tego gatunku wydaje
się niezaprzeczalny. Z racji intensywności "Helter Skelter", po osiemnastu podejściach Ringo spontanicznie wykrzyczał I got blisters on my fingers! (Mam pęcherze na palcach!), co uwieczniono w ostatecznej wersji.
Tytuł "Helter Skelter" oznacza rodzaj zjeżdżalni spiralnej, popularnej w
brytyjskich wesołych miasteczkach w latach 60. Mimo właściwych powiązań, kawałek przez
jakiś czas cieszył się złą sławą. Bynajmniej nie przez aspekt
muzyczny. Przywódca morderczej sekty, Charles Manson, przyznawał,
że doszukał się w "Helter Skelter" (i kilku innych utworach z
"The Beatles") usprawiedliwienia dla serii zleconych przez siebie zabójstw.
Podczas procesu Mansona w 1971 roku zasiadający w ławie
przysięgłych ludzie wysłuchali całej zawartości płyty, w której
ów szaleniec dopatrzył się apokaliptycznego ostrzeżenia przed
zbliżającą się wojną ras. Uznano jego interpretację za wytwór
chorej wyobraźni i skazano zbrodniarza na śmierć, co później złagodzono do wyroku dożywotniego pozbawienia wolności. Co oczywiste,
muzycy byli wstrząśnięci, że ich twórczość mogła zostać
odczytana w tak abstrakcyjny sposób.
Po
prawdziwej jeździe bez trzymanki zaprezentowanej w "Helter Skelter",
"Long, Long, Long" to dla odmiany wyciszony, refleksyjny utwór o
fascynującym klimacie, potęgowanym przez oszczędną grę tria
(Lennon nie brał udziału w nagrywaniu) i odrealnioną partię
wokalną. To obok "While My Guitar Gently Weeps" znakomity
przykład twórczej dojrzałości Harrisona i prawdziwie niedoceniony klejnot w bogatej dyskografii Beatlesów. Następny w kolejności
"Revolution 1" to praktycznie ten sam kawałek, co w
singlowym "Revolution", choć tutaj zaprezentowany w
lżejszej i mniej dynamicznej wersji (choć początek zapowiada, że
będzie równie ostro). Lubię oba podejścia, jednak nieco bardziej
odpowiada mi brzmiąca bardziej nowocześnie wersja singlowa.
Niestety,
po "Revolution 1" album ma już niewiele ciekawego do
zaoferowania. "Honey Pie" to melodyjny kawałek, w stylu
starej muzyki lat 30., jednak w odróżnieniu od "When I'm Sixty
Four" czy "Your Mother Should Know" zalatuje
nijakością i nie zawiera niczego, co by go mocno wyróżniało na plus.
Nawet sekcja dęta niewiele pomaga. Dość bezbarwnie prezentuje się
też "Savoy Truffle". Może nie słucha się go źle, ale
po jego zakończeniu ciężko go sobie przypomnieć. Z propozycji
Harrisona ta robi zdecydowanie najsłabsze wrażenie. "Good
Night" z wokalem Ringo to z kolei zbyt smętne i dołujące zakończenie, nie pozostawiające za sobą wielu
pozytywnych odczuć. Na tym tle fajnie wypada "Cry Baby Cry",
posiadający chociaż dobrą melodię i zadziorne klawisze.
Największą
porażkę stanowi najdłuższy kawałek w twórczości The Beatles, czyli ponad 8-minutowy "Revolution 9". Lennon wpadł na pomysł
jego opracowania inspirując się awangardową twórczością Yoko
(mniej więcej w tym czasie para stworzyła również utrzymane w podobnym stylu dzieło
"Unfinished Music No. 1: Two Virgins") i kilku
kompozytorów grających awangardową muzykę. Celem było poważne
nawiązanie do takiego grania, dzięki czemu utwór posiada zlepek
przypadkowych, nie pasujących do siebie dźwięków. Jednak
gitarzysta zwyczajnie przecenił swoje siły i zabrakło mu
umiejętności, by stworzyć coś ciekawego w tej stylistyce. Nie dość, że "Revolution 9" kompletnie nie pasuje do innych nagrań, to został przemyślany i wykonany fatalnie. Słuchając tego, ciężko przyswoić myśl, że tak abstrakcyjne nagranie mogło wyjść od The Beatles.
A nie słucha się tego łatwo,
wręcz okropnie - przynajmniej w moim przypadku. Irytuje w nim
dosłownie wszystko, każdy dźwięk - od zapętlonego number
nine, poprzez przeróżne dodane przez Martina i Lennona efekty
dźwiękowe czy pętle taśmowe. W jego
miejsce dużo lepiej pasowałby singlowy "Hey Jude" - też
długi, a dużo bardziej przyswajalny i nie powodujący żenady. A
jeśli Lennon bardzo chciał mieć takie nagranie, to mógł umieścić
go na oddzielnym krążku z Yoko, a nie zapychać tym wydawnictwo
macierzystego zespołu. Jestem niesamowicie ciekaw, jak reagowali na to słuchacze w momencie premiery. Osobiście polecam puścić to sobie na słuchawkach w nocy - niezapomniane doznania gwarantowane.
Legendarny
"Biały album" niestety nie wytrzymuje porównania z kilkoma
poprzednimi dokonaniami The Beatles. To widoczny efekt muzycznych
poszukiwań kwartetu, ale też w pewnym sensie dowód jego
zagubienia. Bardziej przypomina zbiór solowych dzieł skłóconych
ze sobą czterech odrębnych osobowości niż zwykły album grupy. Ze szkodą dla jego
spójności. Jednak to nie jego różnorodność czy stylistyczna
rozpusta jest jego główną wadą, a nadmiar materiału, który warto by było rozsądnie wyselekcjonować. Przede
wszystkim razi w nim strasznie nierówny poziom
kompozycji - od rewelacyjnych po zwyczajnie beznadziejne. Prześmiewcze czy nieciekawe kawałki kontrastują z w pełni dojrzałymi, dosięgającymi światowej klasy eksperymentami. Na poprzednich trzech dokonaniach (od "Revolvera" do "Magical Mystery Tour") udało się tego uniknąć.
Najrozsądniejszą
opcją byłoby skrócenie całości do jednej płyty, tak jak
pierwotnie zakładał Martin. Na pewno nie zaszkodziłoby pominąć
1/3 najsłabszego materiału (utwory 5, 13, 14, 15, 20, 21, 26, 27,
29 i 30). Dopiero gdyby zostawić dziesiątkę z tych najlepszych
kawałków (1, 2, 7, 8, 10, 17, 18, 19, 23 i 24) mogłoby być to arcydzieło, jednak jeśli dołożyć do tego kilka ciut słabszych
nagrań, by ich ilość osiągnęła podstawową w tamtym czasie
liczbę czternastu, całość nie zasługiwałaby już na to miano.
Na szczęście interesujących kompozycji znalazło się więcej niż
niezbyt udanych, co wystarcza za usprawiedliwienie pozytywnej oceny.
A sam longplay posiada kilka fragmentów, które przeszły do
klasyki, a ich nieznajomość to powód do wstydu.
Moja ocena - 7/10
Lista utworów:
01. Back in the U.S.S.R. (John Lennon, Paul McCartney)
02. Dear Prudence (John Lennon, Paul McCartney)
03. Glass Onion (John Lennon, Paul McCartney)
04. Ob-La-Di, Ob-La-Da (John Lennon, Paul McCartney)
05. Wild Honey Pie (John Lennon, Paul McCartney)
06. The Continuing Story of Bungalow Bill (John Lennon, Paul McCartney)
07. While My Guitar Gently Weeps (George Harrison)
08. Happiness Is a Warm Gun (John Lennon, Paul McCartney)
09. Martha My Dear (John Lennon, Paul McCartney)
10. I'm So Tired (John Lennon, Paul McCartney)
11. Blackbird (John Lennon, Paul McCartney)
12. Piggies (George Harrison)
13. Rocky Raccoon (John Lennon, Paul McCartney)
14. Don't Pass Me By (Ringo Starr)
15. Why Don't We Do It in the Road? (John Lennon, Paul McCartney)
16. I Will (John Lennon, Paul McCartney)
17. Julia (John Lennon, Paul McCartney)
18. Birthday (John Lennon, Paul McCartney)
19. Yer Blues (John Lennon, Paul McCartney)
20. Mother Nature's Son (John Lennon, Paul McCartney)
21. Everybody's Got Something to Hide Except Me and My Monkey (John Lennon, Paul McCartney)
22. Sexy Sadie (John Lennon, Paul McCartney)
23. Helter Skelter (John Lennon, Paul McCartney)
24. Long, Long, Long (George Harrison)
25. Revolution 1 (John Lennon, Paul McCartney)
26. Honey Pie (John Lennon, Paul McCartney)
27. Savoy Truffle (George Harrison)
28. Cry Baby Cry (John Lennon, Paul McCartney)
29. Revolution 9 (John Lennon, Paul McCartney)
30. Good Night (John Lennon, Paul McCartney)
To chyba najdłuższa recenzja, ale warto było czekać!
OdpowiedzUsuńMi "Ob-La-Di, Ob-La-Da" z jakiegoś dziwnego powodu, kojarzy mi się z reggae. Chodzi mi przede wszystkim o tempo utworu, perkusję i sekcje dętą, pojawiającą się tu i ówdzie, które przypominają mi takie jamajskie klimaty. A "Revolution 9" mi się nawet podoba. Dziwna to kompozycja i niepokojąca (szczególnie w nocy, przy słuchawkach XD), ale przez to niepokojąca i na swój pokrętny sposób urokliwa. Pod względem całego konceptu i pomysłu na nią, przypomina mi trochę "The Element: Fire (Mrs. O'Leary's Cow)" The Beach Boys ze "Smile Sessions".
OdpowiedzUsuńNa mnie "Revolution 9" działa wyłącznie odpychająco. A "Ob-La-Di, Ob-La-Da" faktycznie może kojarzyć się z reggae, ale dzięki nietypowej aranżacji z m.in. dodatkiem saksofonów, daleko mu do typowej piosenki tego stylu.
UsuńSka (gatunek, z którego wywodzi się reggea) bazuje właśnie na sekcji rytmicznej i dętej, także to nie jest jakoś nietypowa aranżacja.
UsuńPewnie te kawałki reggae, które kiedyś słyszałem były bardziej oszczędne aranżacyjnie.
UsuńCzyli "Ob-La-Di, Ob-La-Da" kojarzy się ze wszystkim co złe. A kiedyś nawet podobała mi się ta piosenka. Dzisiaj w nocy będę męczył "Revolution 9".
Usuń"Czyli "Ob-La-Di, Ob-La-Da" kojarzy się ze wszystkim co złe." - no nie wiem, przynajmniej nie kojarzy się z disco polo :)
Usuńhahah... The Beatles jako prekursor Disco polo, tego jeszcze nie było.
UsuńKolejna genialna recenzja, nic dodać nic ująć bym rzekł. Pod jej wpływem zrobiłem nawet własną playlistę białego albumu bez tych zapychaczy. "Happiness Is a Warm Gun" i "Helter Skelter" to dla mnie najlepsze kompozycję z tego zestawienia, nie powiem wybitne i zawsze emocjonujące. Cóż szkoda że album tak jak wiele innych dwupłytowych, cierpi na te same bolączki nierówności materiału i długości.
OdpowiedzUsuńUwielbiam te recenzje za ten rys historyczny. Ale że w łóżku ich przyłapała to nie wiedziałem, grubo.
OdpowiedzUsuńNie wspomniałem jeszcze, że ponoć w czasie pisania "Hey Jude" (czyli wtedy kiedy państwo Lennon się rozstawali) to Paul spędzał z Julianem Lennonem więcej czasu niż John.
UsuńNo ciekawe, załatwię sobie jakąś biografie wcześniej czy później.
Usuńjako Beatlefan nigdy nie zrozumiem tego jak tak dobry zespół jak Beatles mógł nagrać tak złą stronę płyty jak czwarta Białego Albumu
OdpowiedzUsuńCzwarta strona rzeczywiście wypada najsłabiej, o ile pierwsze trzy mimo słabszych momentów oceniłbym osobno dość wysoko (szczególnie pierwszą i trzecią, na których jest najmniej cienizny), tak tej nie przyznałbym prawdopodobnie więcej niż 4.
UsuńJohn Lennon później nazwał "Biały Album" muzycznym rozwolnieniem i z tym trzeba się zgodzić, że wyleciało wszystko, bez żadnego filtra.
OdpowiedzUsuńA mimo to w 1972 roku wydał niewiele krótszy "Some Time in New York City" - co prawda składający się z nagrań studyjnych i koncertowych, ale przy tym też wypełniony nieciekawymi kompozycjami i jako całość prezentujący słabszy poziom od "Białego albumu".
UsuńA to ciekawe porównanie.
Usuńkiedy wpływali na siebie (L->McC->L) twórczość Johna Lennona miała swój błysk. W zasadzie po Imagine - nie da się w całości jego utworów z zainteresowaniem bez przerwy wysłuchać. Tzn nawet jak zdarzały się słabsze utwory to miały ciekawą instrumentację, (właśnie do Imagine) Ostatnio posłuchałem "Mind Games" i pomyślałem "ale knot". Z tej płyty by się wycięło może fajny singiel i ...to chyba tyle... na następnych płytach było zresztą podobnie.
OdpowiedzUsuńCiężko mi się do tego odnieść, bo na "Some Time in New York City" zakończyłem na razie przesłuchiwanie solowego Lennona, ale faktycznie od tej płyty jego dzieła nie cieszyły się już takim szacunkiem, jak wcześniejsze.
UsuńCo potwierdza tezę że niektórzy ludzie nadają się tylko do zespołu.
Usuńprzemek
Usuńhistorię obu liderów można ocenić do 1980 - i z tego jasno wynika że rozłam w zasadzie dobrze wyszedł tylko McCartneyowi co potwierdzałoby tezę że on chciał się rozwijać, być coraz lepszy, a Lennon jak to Lennon, buntownik i chorągiewka na wietrze
Dobrze, że Beatlesi nie czytali tej recenzji, bo do dzisiaj w kwartecie śpiewaliby w trzy gitary i perkusję piosenki w stylu: "Love me do". Największe dzieła muzyczne (ale i wynalazki) często są dziełem przypadku, zbiegu wielu nieprzewidzianych okoliczności, a zespoły często zyskują na tym - w bogactwie środków wyrazu i zróżnicowaniu ekspresji, w otwieraniu przed słuchaczami nieodkrytych dotąd muzycznych otchłani, w kreowaniu dzieł, których wielokrotne słuchanie odkrywa kolejne tajemnice i dostarcza coraz to nowych doznań. Autor recenzji chciałby otrzymać jednorodną stylistycznie i wygłaskaną formę, zamiast nacieszyć się bogactwem tego wyjątkowego albumu.
OdpowiedzUsuńRadzę uważnie przeczytać, bo nic takiego nie wynika z tej recenzji. Wręcz przeciwnie - Beatlesi byli dużo ciekawsi, gdy zaczęli eksperymentować niż gdy na swoich pierwszych płytach trzymali się określonego stylu (odsyłam m.in. do recenzji "Revolver" czy "Magical Mystery Tour"). Problemem "The White Album" jest jego nadmierna zawartość, w której znalazło się miejsca na sporo niezbyt udanych kompozycji. Z połowy tych lepszych fragmentów mógłby powstać rewelacyjny album.
UsuńI właśnie o to chodzi - powstałby sztampowy album bez tego, co zaczęło się już na płycie Revolver, pozbawiony szerokiego horyzontu muzycznego właściwego ówczesnym Bitlesom. A nie o same kompozycje przecież chodzi - idąc tym tokiem myślenia nie byłoby The Police czy Pink Floyd.
OdpowiedzUsuńWiadomo, że różnorodność jest istotna, ale nie ona jest tutaj wadą. Problem leży w selekcji. Muzycy mieli w tamtym czasie mnóstwo pomysłów, które mogłyby trafić na ich późniejsze płyty solowe (tak było np. z "Child of Nature" Lennona, poza tym w niektórych nagraniach i tak słychać zaledwie jednego Beatlesa, jak w "Julia"). Gdyby okroić płytę o połowę tych słabszych fragmentów i tak byłaby całkiem różnorodna (na pewno dużo bardziej niż 5 pierwszych płyt). A tak nie dość, że jest bardzo eklektyczna, to jeszcze strasznie nierówna - przynajmniej moim subiektywnym zdaniem.
UsuńTen album to kolejny przykład tego, że wykonawcy nie powinni wydawać dwupłytowych albumów ze studyjnym materiałem.
OdpowiedzUsuńJeżeli weźmiemy pod lupę ten najbardziej dojrzały okres, czyli od albumu Rubber Soul, przez Revolver, Sgt. Pepper's..., Magical Mystery Tour, The White Album po Abbey Road (Let It Be może i studyjny lecz wiemy co tam się działo) to niniejszy album wypada najsłabiej jako całość. Mam wrażenie że fani Beatlesów są tak zafiksowani na boskości tego zespołu, że nie potrafią przyjąć do wiadomości że nawet ich ulubieńcom mogło zdarzyć się coś słabszego (kariery solowe wbrew pozorom też nie są powalające, kilka hitów i tyle). Gdyby okroić ten materiał jak było wspomniane do najlepszych kawałków, byłby to jeden z jaśniejszych punktów w dyskografii. Jeśli chodzi o poziom to na pewno przebiłby Sgt. Pepper's i może nawet Abbey Road, ale nadal byłby słabszy (przynajmniej dla mnie) od RS i Revolvera. No i sam producent chciał wydać jednopłytowy album, wyselekcjonować najlepszy materiał. Jeśli chodzi o muzykę rockową to chyba ciężko przebić (chodzi o podwójne albumy) album Claptona z czasów "Dereka" i Hendrixa (Electric Ladyland).
Sam ułożyłem mniej więcej taką set-listę, jaka byłaby na pewno lepsza. A czy najlepsza? Nie mnie sądzić ;)
A-Side:
1.Back in the U.S.S.R
2.Dear Prudence
3.I'm So Tired
4.Blackbird
5.Yer Blues
6.While My Guitar...
7.Happiness...
B-Side:
8.Revolution 1
9.Glass Onion
10.I Will
11.Sexy Sadie
12.Helter Skelter
13.Hey Jude