10 lipca 2018

Van Halen - "Balance" (1995)


Nagrywanie materiału do "Balance" zaowocowało najdłuższą wtedy, prawie 4-letnią przerwą wydawniczą nagrań studyjnych Van Halen. Grupa nadal nieustannie koncertowała, co uwieczniono na "Live: Right Here, Right Now" - wydanej w 1993 roku, pierwszej oficjalnej koncertówce zespołu. Krążek z nowym materiałem ponownie odniósł spory sukces komercyjny, którego mogło mu pozazdrościć wiele innych kapel. Van Halen miał wtedy ustaloną, stabilną pozycję na rynku muzycznym, a "Balance" tylko ją umocnił.

Cokolwiek grupa stworzyła z Sammym Hagerem na pokładzie, z miejsca było skazane na sukces. Czy było to mocne czy bardziej wygładzone granie, publiczność i tak kupowała masowo ich dokonania. Recenzje były mieszane, ale nie obyło się bez wyróżnień. Sporą popularnością cieszyły się singlowe "Can't Stop Lovin' You" i "Don't Tell Me (What Love Can Do)", zaś "The Seventh Seal" był nominowany do nagrody Grammy w 1996 roku.

W przypadku "Balance" słychać, że panowie w pewnym stopniu odchodzą od mocnej, hardrockowej stylistyki znanej z poprzednika. Nie objawia się to w wykonaniu, które nadal ma w sobie trochę żywiołowości, a w bardziej gładkiej produkcji. Choć na szczęście nie ma tu syntetycznego brzmienia znanego z wydawnictw drugiej połowy lat 80. Nawet w tych bardziej czadowych fragmentach brzmienie wydaje się zbyt wygładzone. Zadbał o to (skądinąd dość często pojawiający się w moich recenzjach) producent Bruce Fairbain.

"Balance" powstał w nie najlepszej atmosferze sporów między Eddiem i Alexem a Sammym. I może dlatego czasem słychać w tym materiale takie niezdecydowanie. Już "The Seventh Seal" - choć rozpoczęty całkiem intrygująco, niemal w mistycznym stylu - jest jednym z najsłabszych otwieraczy w historii Van Halen. Całkiem nieźle wypada za to lekki i przebojowy, choć trochę skażony popowym banałem "Can't Stop Lovin' You", który zapewnił popularność całemu longplayowi. Podobnie jak "Right Now" z "For Unlawful Carnal Knowledge" przypomina przeboje z "5150" i "OU812", ale bez tych tandetnie syntetycznych brzmień.

Choć w kategorii hitów dla mnie bezkonkurencyjny jest "Don't Tell Me (What Love Can Do)", jeden z najlepszych fragmentów krążka. Niestety, kilka następnych nagrań przynosi wyłącznie rozczarowanie. Należy do nich kompletnie niezapamiętywalny, miałki "Amsterdam" czy rozpędzony, ale nijaki "Big Fat Money", w którym dodatkowo wkurza przesadnie wysoki wokal Hagara. Nie zachwyca też balladowy "Not Enough" z nieco ckliwą, fortepianową melodią. Choć akurat bardzo fajnie wypada tu partia Sammy'ego, jedna z najlepszych w jego wykonaniu.

Na krążku, podobnie jak na "Diver Down" z 1982 roku, można znaleźć kilka instrumentali. Spośród nich na pewno mogłoby się obyć bez dziwnego "Strung Out", polegającego głównie na chaotycznym szarpaniu strun gitary. Pod względem nagrań instrumentalnych dużo lepiej wyszło to w "Baluchitherium", posiadającym przyjemne zagrywki i solówki, a także w perkusyjnym "Doin' Time" - niewielkim popisie możliwości Alexa Van Halena. Zastanawia mnie czy konflikt z Sammym był aż tak poważny, skoro aż w trzech kawałkach nie słychać jego wokalu. A może była to po prostu koncepcja urozmaicenia materiału.

Do najlepszych propozycji na płycie należy autentycznie przykuwający uwagę - jak na komercyjne standardy - "Aftershock". Szkoda, że końcówka nie zbliża się już do tego poziomu. "Take Me Back (Deja Vu)" to w dużej mierze akustyczny numer, jednak tylko tym się wyróżnia. Na koniec dostajemy najdłuższy w zestawie "Feelin'", w którym długość nie do końca poszła w parze z jakością. Na pewno są tu godne uwagi momenty (w tym całkiem niezły refren), ale całość wydaje się zbyt rozlazła.

"Balance" to ponowny spadek w dół, względem całkiem udanego "For Unlawful Carnal Knowledge". I w pewnym stopniu rozczarowuje. Wydawałoby się, że legendarny producent wyciśnie z zespołu tzw. ostatnie soki, jak niegdyś z Aerosmith, AC/DC czy w pewnym stopniu ze Scorpions, jednak nie do końca tak się stało. Słuchając "Balance" w wielu momentach można poczuć satysfakcję, jednak finalnie cały produkt nie wypada zbyt zadowalająco. I nie przynosi nadziei na tzw. lepsze jutro, które w przypadku następnego wydawnictwa wcale nie nastąpiło. Nieźle, ale nie na poziomie pierwszych dokonań Van Halen.

Era z Sammym Hagarem przyniosła moim zdaniem jeden udany longplay oraz trzy dość średnie, w porywach do przyzwoitych. Odwrotnie niż w pierwszej erze Davida Lee Rotha, gdzie tylko jeden krążek trochę odstawał od reszty. Jako, że reszta składu się nie zmieniła, można zadać sobie pytanie, co było tego przyczyną - lekkie wypalenie zawodowe czy po prostu brak ciekawszych pomysłów? Zresztą sam Roth też zawrotnej kariery nie zrobił (pod względem artystycznym i komercyjnym), dlatego złoty okres tych muzyków kończy się moim zdaniem na słynnym "1984".

Moja ocena - 6/10

Lista utworów:
01. The Seventh Seal (Michael Anthony, Sammy Hagar, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
02. Can't Stop Lovin' You (Michael Anthony, Sammy Hagar, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
03. Don't Tell Me (What Love Can Do) (Michael Anthony, Sammy Hagar, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
04. Amsterdam (Michael Anthony, Sammy Hagar, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
05. Big Fat Money (Michael Anthony, Sammy Hagar, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
06. Strung Out (Michael Anthony, Sammy Hagar, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
07. Not Enough (Michael Anthony, Sammy Hagar, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
08. Aftershock (Michael Anthony, Sammy Hagar, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
09. Doin' Time (Michael Anthony, Sammy Hagar, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
10. Baluchitherium (Michael Anthony, Sammy Hagar, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
11. Take Me Back (Déjà Vu) (Michael Anthony, Sammy Hagar, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
12. Feelin' (Michael Anthony, Sammy Hagar, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)

2 komentarze:

  1. Muzycy rockowi mają taką wrodzoną wadę, że wyczerpują się twórczo po maks. dekadzie twórczości.

    Przychodzi mi na myśl tylko jeden wyjątek - King Crimson, który wyczerpał się po czterech dekadach (z przerwami). Ale to zasługa tego, że nowi muzycy faktycznie wnosili do zespołu coś nowego, a nie tylko zastępowali swoich poprzedników.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Van Halen to ten zespół typu "woda po kisielu" Warta jest tylko ich pierwsza płyta, reszta to kalka poprzedniej i kicz z tandetą. Żałuję że znam całą dyskografię bo strasznie mnie wynudziła.

      Usuń