28 sierpnia 2018

Black Sabbath - "Black Sabbath" (1970)


Jeden z najbardziej kultowych i uznanych zespołów hardrockowych, czyli Black Sabbath, uchodzi jednocześnie za jedną z najbardziej wpływowych i przełomowych grup w historii. O wpływie Black Sabbath na późniejszą muzykę można napisać całe tomy. Już za sprawą swojego debiutu muzycy na zawsze odmienili oblicze ciężkiego grania. Z dzisiejszej perspektywy, nie można mieć żadnych wątpliwości, co do tego, że obcujemy z czymś niesamowitym i nadzwyczajnym. Aż strach pomyśleć, co musieli czuć słuchacze w 1970 roku.

Początki Black Sabbath sięgają roku 1968, kiedy to w brytyjskim mieście Birmingham czwórka muzyków - gitarzysta Tony Iommi, wokalista Ozzy Osbourne, basista Geezer Butler i perkusista Bill Ward - założyła zespół. Osbourne i Butler grali wcześniej w kapeli Rare Breed. Niedługo potem połączyli wysiłki z Wardem i Iommim - celem tej dwójki było założenie bluesrockowej formacji, dzięki czemu pierwszą nazwą nowego składu stała się The Polka Tulk Blues Band, zmieniona potem na bardziej przyswajalną Polka Tulk. Początki nie były łatwe. Pod koniec 1968 roku doszło nawet do tego, że Iommi opuścił kolegów i przeszedł do Jethro Tull. Wrócił jednak po dwóch tygodniach, gdyż nie odpowiadał mu niełatwy charakter lidera - Iana Andersona, a także nie dogadywał się z menedżerem Jethro Tull.

Kwartet poważnie zastanawiał się wtedy, jaką muzykę naprawdę chcą grać. Jako że pierwotne nazwy zespołu długo nie przetrwały, jedną z najdłużej stosowanych w tamtym okresie nazw był Earth. W tym czasie muzycy zarejestrowali kilka demówek, których rezultat ukazał się potem m.in. na nieoficjalnej, archiwalnej kompilacji Earth / Flying Hat Band o nazwie "Coming of the Heavy Lords" z 2011 roku. Słychać na niej, że grupa nie miała jeszcze wykształtowanego stylu, a jej zawartość w niczym nie przypominała późniejszej twórczości Black Sabbath. Dominują w niej łagodne piosenki, z zadziwiająco dużą rolą klawiszy i lekko bluesowym stylem gry Iommi'ego. Trudno to jakkolwiek powiązać z mrocznym wizerunkiem z pierwszych płyt Sabbathów. Chyba tylko głos Ozzy'ego przypomina, że faktycznie nagrania mogły zostać zarejestrowane przez tę czwórkę.

O dziwo, już kilka dni po nagraniu tych demówek muzycy zmienili nazwę kapeli na Black Sabbath (powodem tego był fakt, iż istniała już inna angielska grupa o nazwie Earth). Klasyczną nazwę wzięli pod wpływem seansu filmowego. Butler obejrzał w kinie włoski horror z 1963 roku "I tre volti della paura", wyświetlany pod nazwą "Black Sabbath". Po tym zdarzeniu muzycy podjęli decyzję o nadaniu takiej właśnie nazwy. Zmianie zaczęła ulegać także sama muzyka, wzmocniono bowiem brzmienie tworzonych przez siebie kompozycji. Słynnym incydentem w życiu Iommi'ego była utrata przez niego czubków dwóch palców lewej ręki podczas wypadku w fabryce. Można stwierdzić, że przyczyniło się to w dużej mierze do utworzenia klasycznego brzmienia Black Sabbath, gdyż na skutek tej tragedii gitarzysta był zmuszony do obniżenia strojenia swojej gitary w celu ułatwienia gry na tym instrumencie. Dzięki temu grał on w niespotykany wcześniej, niezwykle ciężki sposób. Nie bez znaczenia mógł być również fakt, że Iommi w odróżnieniu od większości gitarzystów był leworęczny.

Ale nie był to jedyny czynnik wyróżniający zespół. Złożyła się na to również wysunięta do przodu gitara basowa Geezera, często pełniąca kluczową rolę podczas nagrań, a także styl gry Billa Warda, grającego w mocny, choć lekko jazzowy sposób i nie ograniczający się do prostego akompaniamentu. Nie byłoby jednak Black Sabbath w takim kształcie jaki obecnie znamy, gdyby nie Ozzy Osbourne, posiadający rozpoznawalną, mechaniczną, niemalże niepodrabialną barwę głosu, perfekcyjnie pasującą do mrocznego oblicza formacji. Nawet późniejsi, często uznani wokaliści, jak Ian Gillan czy Ronnie James Dio, nie mogli sobie poradzić z tymi utworami w tak dobrym stopniu, jak Ozzy (choć akurat Gillan był ku temu blisko).

Śmiało można stwierdzić, że debiut Black Sabbath na poważnie zapoczątkował powstanie heavy metalu, a co za tym idzie także innych jego odmian. Mimo że podstawy tej odmiany budowały już wcześniej inne kapele (m.in. Cream, Blue Cheer czy Led Zeppelin, w tym John Bonham za sprawą swojej intensywnej gry na perkusji) i w tym czasie istniały już naprawdę ostre nagrania z przesterowanymi gitarami (jak "Five to One" The Doors czy "Helter Skelter" The Beatles), to muzycy Black Sabbath dołożyli od siebie dużo cięższe brzmienie, posępniejszą atmosferę nagrań oraz bardziej demoniczny wizerunek. W przypadku opisywanego debiutu mamy do czynienia z płytą hardrockową, a mimo to jej wpływ na późniejszych wioślarzy heavymetalowych był większy niż nie do przecenienia. Nigdy wcześniej nie grano w tak mocny i mroczny sposób, instrumentaliści zdeklasowali nawet najostrzejszy w tym czasie Led Zeppelin. W tamtym czasie była to najcięższa, najbardziej ponura i szokująca płyta w historii. Płyta wskazująca wielu osobom drogę stylistyczną w jaką należało pójść, tworząc muzykę w latach 70.

Nagrania rozpoczęły się 16 października 1969 roku i zakończyły... tego samego dnia. Wszystko zarejestrowano w ciągu 12 godzin, a tyle samo poświęcono dzień później na miksowanie materiału. Zważywszy na jego zawartość i uzyskane brzmienie, to więcej niż imponujący wynik (a w dzisiejszych czasach wręcz niewiarygodny). Efekty tej krótkiej sesji nagraniowej przeszły najśmielsze oczekiwania - muzycy po prostu weszli do studia i nagrali wszystko niczym podczas występu na żywo. Może dlatego tak bardzo czuć tutaj spontaniczność i niemalże improwizacyjny charakter. Czasem najprostsze sposoby bywają najlepsze. Mimo tego, że album przyczynił się do powstania wszelkich odmian metalu, ma w sobie sporo z muzyki bluesowej (najbardziej czuć to w "The Warning"). Zaś same utwory były podpisywane nazwiskami całej czwórki, jednak kluczową rolę przy tworzeniu odgrywali Iommi (jako główny twórca riffów) i Butler (jako tekściarz).

Osobny akapit należy się brzmieniu. Pod tym względem krążek wcale się nie zestarzał. Rodger Bain odwalił kawał znakomitej roboty, wzorowo ustawiając proporcje między poszczególnymi instrumentami. Dzięki temu każdy z nich brzmi wyraziście i niezwykle świeżo, nawet kilka dekad od premiery. Bain nie popełnił często popełnianego przez producentów błędu, czyli wyciszanie czy brak uwypuklenia w miksie partii basowych. Instrument ten pełni równie ważną rolę, jak gitara elektryczna, nierzadko wysuwając się na pierwszy plan. W ogóle nie czuć, że nagrania mają niemalże 50 lat, równie dobrze mogłyby zostać wydane wczoraj (choć w obecnych czasach częstego nagrywania muzyki na jak największej głośności mogłoby być to więcej niż niemożliwe). Niesamowite, jak udało im się to wszystko uzyskać.

W celu wzmocnienia mrocznego image'u Black Sabbath, debiut został wypuszczony 13 lutego 1970 roku (był to piątek 13-ego) i zszokował wszystkich. Data wydania nie tylko nie przyniosła grupie pecha, ale, jakby na przekór losu, stała się jedną z najważniejszych w historii muzyki. Jak już wspomniałem, nikt nie grał wcześniej w tak ekstremalnie ciężki i mroczny sposób, także warstwa literacka różniła się trochę od tego, co w tym czasie pod tym względem prezentowano. Teksty są ponure, niezbyt optymistyczne, pełne bólu czy przerażenia, podejmujące wiele tematów, nie tylko okultystycznych. Krytycy nie wiedzieli, co z tym fantem zrobić, przez co początkowe recenzje były utrzymane w negatywnym tonie. Z drugiej strony, słuchacze cenili sobie niekonwencjonalne podejście muzyków do pracy. Mimo nieprzychylnych opinii krytyków, w czasie wydania debiut osiągnął spory sukces, docierając m.in. na 8. miejsce w brytyjskich notowaniach. Longplay zaczęto jednak mocno doceniać po dłuższym czasie, gdy okazało się, że zapoczątkował rewolucję i miał nieoceniony wpływ na rozwój przemysłu muzycznego.

W kontekście wydania albumu, na uwagę zasługiwała kontrowersyjna w tamtym czasie, niezwykle posępna okładka, ukazująca tajemniczą kobietę na tle młyna stojącego obok mokradeł (co ciekawe, w środku koperty płyty znalazł się także rysunek przedstawiający odwrócony krzyż). Najkrócej mówiąc - rysunek wyglądający jak wyjęty z horroru bądź czyjegoś koszmaru. Przy tym była to okładka różniąca się w znacznym stopniu od kolorowych, radosnych malunków ery dzieci-kwiatów. Okładka równie przerażająca, co zawartość, którą zdobi. Niby były to zabiegi mające na celu zwiększenia zainteresowania zespołem, ale nawet dziś budzi to podziw w kontekście odwagi, jaką wykazali się muzycy i wytwórnia Vertigo. Oczywiście, wszyscy zawsze zaprzeczali, jakoby mieli coś wspólnego z propagowaniem satanizmu bądź czarnej magii.

Album zaczyna się jak film grozy - słychać odgłosy burzy i bijącego dzwonu, po czym wchodzi posępny riff Tony'ego, grany w wolnym tempie i oparty na groźnym, diabelskim interwale. Niedługo potem wchodzi histeryczna partia wokalna Ozzy'ego, śpiewającego o spotkaniu z szatanem. W drugiej połowie nagranie nabiera prędkości i zostaje zakończone świetną solówką, sprawiającą wrażenie, jakby w tym samym czasie grało kilku gitarzystów. Ale Tony Iommi jest tylko jeden. Mimo zmiany tempa, cały kawałek jest niezwykle klimatyczny i przerażający (polecam posłuchać na słuchawkach w czasie burzy!). W 1970 roku musiał budzić kontrowersje i być niemałym szokiem dla ówczesnego grona słuchaczy. "Black Sabbath" był też jedną z tych kompozycji, za które oskarżano czwórkę o propagowanie satanizmu, a z czasem stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych utworów w historii rocka. Arcydzieło, będące wstępem do nie mniej udanej reszty, swoją drogą mającej nieco bardziej optymistyczny charakter (choć o pogodnych klimatach zupełnie nie ma mowy).

"The Wizard" był do 2013 roku jedynym nagraniem grupy, w którym słychać harmonijkę, obsługiwaną przez Osbourne'a (był to jedyny instrument na jakim umiał grać). Zabieg ten tworzy ciekawy nastrój. Przy okazji mamy tu połamaną grę sekcji rytmicznej i fantastyczne partie Iommi'ego. Podobnie jak w "Behind the Wall of Sleep". Przy całej nieocenionej robocie gitarzystów, warto w nim zwrócić uwagę na perkusyjną końcówkę. Oba kawałki mają w sobie sporo z bluesa, tylko zagranego w dużo cięższy sposób. Czuć w tym wszystkim ogromne pokłady energii, wykreowane przez młodych, żądnych uznania ludzi. "N.I.B." zaczyna się kapitalnym solem na gitarze basowej. Butler zainspirował tym samym wielu basistów do tworzenia podobnych solówek na tym instrumencie. Posługiwał się on swoją gitarą niczym instrumentem solowym, równoległym dla gry Tony'ego. To także jeden z najbardziej chwytliwych riffów w dorobku Iommi'ego (choć można doszukać się w nim małego podobieństwa do motywu z "Sunshine of Your Love" Cream). Nie bez przyczyny Iommi był nazywany (i nadal jest) mistrzem riffów gitarowych. Na uwagę zasługuje też fantastyczna, niezwykle chwytliwa partia Ozzy'ego, śpiewającego unisono z gitarą (co często miało miejsce w jego nagraniach z Black Sabbath). W kontekście tekstowym w "N.I.B." powraca postać szatana, tym razem osadzonego w miłosnej opowieści. Kolejny wybitny fragment, którym nietrudno się zachwycić.

Większą przebojowością i przystępnością wyróżnia się "Evil Woman" - cover z repertuaru Crow, dodany na polecenie wytwórni, która nakazała umieszczenie czegoś o bardziej komercyjnym potencjale, innymi słowy: hit na singiel. Muzycy chyba nie nagrali go zbyt chętnie, bo nigdy nie wykonali go na żywo. Dla mnie to najsłabszy punkt krążka, ale nadal bardzo dobry. "Sleeping Village" zaczyna się balladowo, ale po zaśpiewaniu przez Ozzy'ego czterowersowego tekstu zaczyna nabierać mocy, by w drugiej połowie przejść do instrumentalnej improwizacji z wieloma nakładkami gitarowymi i intensywną pracą sekcji rytmicznej. Z kolei końcowy "The Warning" to drugi cover. Tym razem podjęto się interpretacji kompozycji bluesrockowej grupy The Aynsley Dunbar Retaliation. I ponownie - całość to po prostu dużo ciężej zagrany blues. Jest to także najdłuższy utwór z zestawu, przekraczający czas trwania 10 minut i będący w zdecydowanej większości porywającą solówką Iommi'ego, prezentującego całą paletę swoich możliwości (choć i tak została ona o kilka minut skrócona z racji ograniczeń czasowych płyty winylowej). Przy okazji jest to kolejne zawarte tu arcydzieło, pozostawiające po sobie bardzo przyjemne wrażenia. Nie można nie zachwycić się pracą wszystkich instrumentalistów, grających swoje partie z niezwykłą lekkością i swobodą.

"Black Sabbath" nie ukazał się w jednej wersji. Na amerykańskim wydaniu winylowym pominięto "Evil Woman", a w zamian umieszczono na nim autorską kompozycję "Wicked World" - kolejny rewelacyjny fragment, i przy okazji jeden z moich ulubionych z okresu debiutu. Pod względem instrumentalnym "Wicked World" praktycznie niczym nie różni się od poprzednich nagrań, ale pod względem tekstowym wyjątkowo przeważają tematy polityczne. Na szczęście, na wydaniach kompaktowych zaczęto umieszczać wszystkie z ośmiu nagrań. Bo naprawdę szkoda byłoby nie mieć któregoś z nich, nawet tego lekko słabszego. A większość zawartych tu propozycji zasłużenie weszło na stałe do repertuaru koncertowego Black Sabbath.

Ocena nie może być inna. "Black Sabbath" to po dziś dzień jedno z najbardziej fascynujących dzieł w historii muzyki (nie tylko) rockowej, a zarazem jedno z najbardziej innowacyjnych wydawnictw w dziejach ciężkiego rocka, które swego czasu zmieniło myślenie o procesie tworzenia muzyki. Przemyślane, różnorodne i bardzo równe kompozycje, powalające wykonanie i ponadczasowe brzmienie złożyły się na jedyny w swoim rodzaju, doskonały i legendarny album, obok którego nie można przejść obojętnie, nawet jeśli nie słucha się takiej muzyki. Wstyd również nie znać tak wiekopomnej pozycji, dlatego ewentualnych słuchaczy posiadających takie zaległości gorąco zachęcam do zapoznania się z tym debiutem. Bo napisać, że warto, to jak nic nie napisać. Kapitalna robota!

Moja ocena - 10/10

Lista utworów:
01. Black Sabbath (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
02. The Wizard (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
03. Behind the Wall of Sleep (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
04. N.I.B. (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
05. Evil Woman (Dave Wagner, Dick Wiegand, Larry Wiegand)
06. Sleeping Village (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
07. Warning (Alex Dmochowski, Aynsley Dunbar, Victor Hickling, John Moorshead)

12 komentarzy:

  1. No, w końcu zabrałeś się za Black Sabbath ;) Całkowicie zgadzam się z oceną, ten album to absolutny top wszech czasów. Nigdy później zespół nie nagrał już tak rewelacyjnego albumu (choć trzy kolejne są bardzo blisko, zwłaszcza "Master of Reality"), ani tak porywającego kawałka, jak "Warning". Za to nigdy nie przepadałem za "Wicked World" i cieszę się, że na europejskim wydaniu zamiast niego jest ten nieco banalny, ale niezwykle przyjemny "Evil Woman".

    Jedna uwaga. A cappella = bez zespołu, czyli sam wokal, ale nie instrument solo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie czekałem na podobny komentarz, w razie gdybym walnął jakąś gafę ;)

      Usuń
    2. Spoko, każdemu się zdarza popełniać gafy ;) A ogólnie recenzja bardzo dobra - szczegółowa, z mocno zarysowanym tłem historycznym.

      Natomiast co do samego zwrotu a cappella to technicznie rzecz biorąc powinien być używany tylko do kompozycji śpiewanych przez chór. Jednak wszedł do mowy potocznej, gdzie oznacza każdy utwór/fragment utworu śpiewany bez akompaniamentu instrumentalnego.

      Usuń
    3. Podobny błąd popełniłem przy okazji recenzji "Queens of Noise" The Runaways, gdzie opisywałem moment solówki Lity Ford w "Johnny Guitar", ale został już skorygowany. Ale chyba nie było w niej dużo wyświetleń, więc pewnie niewiele osób to zauważyło ;)

      Pewnie w najbliższym czasie zabiorę się za inne płyty Black Sabbath. Jednak niełatwo pisze się o takich kultowych płytach, o których tyle już napisano, niż o dużo mniej znanych dziełach. Z drugiej jednak strony, o takich krążkach jak debiut BS jest dużo więcej informacji o okolicznościach powstania, niż w przypadku nieznanego szerzej zespołu.

      Usuń
  2. Chyba Ian Anderson, a nie Jon Anderson :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Faktycznie, z tej dwójki zawsze mi się myli, kto jest kim ;)

      Usuń
    2. Jon to ten, który śpiewa, jakby nie miał jaj, czyli wokalista Yes. Łatwo zapamiętać, bo i Jon, i jaja zaczynają się tę samą literę.

      Usuń
    3. Czasem takie powiązania/skojarzenia rzeczywiście ułatwiają zapamiętywanie.

      Usuń
  3. Super, ponadczasowe dzieło. Wstyd nie znać, grzech nie lubić ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Komentarz na wpół spamerski, ale właśnie wróciłem do pisania recenzji i ten album poszedł na pierwszy ogień ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No proszę... Chętnie się zapoznam z lekturą.

      Usuń
    2. a zapraszam, do czytania i komentowania ;)

      Usuń