4 lutego 2018

Kiss - "Carnival of Souls: The Final Sessions" (1997)


Od czasu wydania krążka "Revenge" niewątpliwie najważniejszym wydarzeniem był powrót do grupy dwóch członków z oryginalnego składu Kiss - Ace'a Frehley'a i Petera Crissa. Wspólny występ na akustycznym koncercie dla MTV zainspirował muzyków do pójścia o przysłowiowy krok dalej, dzięki czemu w 1996 roku została zapoczątkowana niezwykle dochodowa trasa reunion - prawdziwa gratka dla fanów, a przy tym okazja dla wielu osób, które nigdy wcześniej nie widziały oryginalnej czwórki na scenie. Co więcej, powrócono tym samym do koncertów z nałożoną słynną charakteryzacją, co 13 lat wcześniej zostało zaniechane. Kapela miała również po raz pierwszy zawitać do Polski, jednak z powodu niewielkiego zainteresowania i małej sprzedaży biletów koncert ten został odwołany. Zaś rok później, 28 października 1997 roku, na półki sklepowe trafił album "Carnival of Souls: The Final Sessions".

Po takim opisie można się spodziewać, że czwórka muzyków wreszcie nagrała swoje pierwsze pełne dzieło od czasu "Love Gun" (na "Dynasty" Criss grał tylko w utworze "Dirty Livin'"). Tymczasem okoliczności powstania omawianej płyty były zupełnie inne niż mogłoby się wydawać. Już sama okładka oraz podtytuł "The Final Sessions" mogą sugerować, że coś nie do końca tu pasuje. Longplay został bowiem zarejestrowany na przełomie 1995 i 1996 roku, gdy Bruce Kulick i Eric Singer byli jeszcze w zespole, a gdy podjęto decyzję o powrocie Crissa i Frehley'a materiał został odłożony na półkę. Wśród słuchaczy zaczęły jednak krążyć nieoficjalne bootlegi z tej sesji, na skutek czego kilka miesięcy później został on oficjalnie wydany. Jednak, co nie może dziwić, na trasie koncertowej oryginalnej czwórki (jak i na późniejszych trasach) nie grano ani jednej kompozycji z tego albumu.

Sam materiał znacznie różni się od tego, co zwykle prezentuje na swoich wydawnictwach zespół Kiss. Dominują tu powolne, masywne, bardzo ciężkie kompozycje, okraszone przybrudzonym brzmieniem gitar. Niewątpliwie czuć w tym inspiracje grunge'owymi kapelami, które kilka lat wcześniej święciły triumfy na rynku muzycznym. W tym wypadku nie bez znaczenia była współpraca z Tobym Wrightem - producentem m.in. trzeciego studyjnego dzieła Alice in Chains. To niezwykle interesująca odmiana dla zespołu, któremu często zarzuca się lekkie, komercyjne granie. Stylistycznie najbliżej tu do longplaya "Revenge", ale nawet tam brzmienie nie było tak ciężkie, a kawałki tak mroczne.

Zaskakująco jest od samego początku - "Hate" to jeden z najcięższych kawałków kiedykolwiek stworzonych przez Kiss, do tego z mocnym wokalem Simmonsa. W "Rain" ciężar nie spada ani na chwilę, ale utwór wyróżnia się bardziej wyrazistym refrenem. Bardziej melodyjnie i przebojowo robi się natomiast w "Master & Slave" z fajnym podkładem basu. Znajdziemy tu chyba najbardziej zapamiętywalną melodię spośród całości. "Childhood's End" też może się pochwalić chwytliwą melodią w refrenie, a mimo to mrok pozostaje. Za to "Seduction of the Innocent" poraża nieco odmiennym klimatem, potęgowanym dodatkowo przez ciekawe solo Kulicka.

Intrygująco robi się w akustycznym "I Will Be There" czy w "Jungle" ze świetną pracą perkusji - słychać tu wpływy Alice in Chains. W "In My Head" znalazło się kilka ciekawych brzmień gitarowych, bliższych wczesnemu Pearl Jam i nietypowych dla Kiss. Podobnie jak w dość podobnym "It Never Goes Away", wyróżniającym się jednak dość ciekawą dramaturgią w refrenie. Więcej gitarowej energii i melodyjności znalazło się w "In the Mirror", to też w niektórych momentach perkusyjny popis Erica Singera. "I Confess" nie obniża poziomu, a jednak utwór ten wydaje się niewiele wnosić do całości.

Największe wrażenie robi finałowy "I Walk Alone", jedyny utwór w historii Kiss z wokalnym udziałem Bruce'a Kulicka. Nie dość, że pod tym względem gitarzysta poradził sobie naprawdę dobrze, to jeszcze wraz z Simmonsem stworzył niezwykle intrygującą kompozycję, opartą na wyśmienitym, hipnotyzującym motywie, a przy tym jedną z najlepszych w dorobku grupy. Szczególnie rewelacyjnie wypada refren, od którego trudno się oderwać. A już mocarnie robi się w momencie, gdy w końcówce wokalnie wkracza Simmons, śpiewając w duecie z Kulickiem. Jeśli ktoś nie chce słuchać całości, powinien przynajmniej zapoznać się z "I Walk Alone".

Wielką szkodą byłoby, gdyby nie wydano tego albumu. Prezentuje on inne, cięższe, bardziej eksperymentalne, ale nie mniej interesujące wcielenie grupy. Podobnie jak "Music from 'The Elder'" nie cieszy się on wśród fanów popularnością, jednak mi zwyczajnie przypadł do gustu. I podobnie jak tamten longplay może spodobać się fanom, którzy nie przepadają za bardziej konwencjonalnym wcieleniem Kiss. Gdyby nie charakterystyczny wokal Stanley'a czy Simmonsa w ogóle nie poznałbym, że to dzieło stworzone przez ten zespół. Nie ma tu typowo rozrywkowego, typowego dla Kiss charakteru, a całość posiada ponury, mroczny nastrój. Mimo przytłaczającego ciężaru i pewnych podobieństw między kompozycjami, uniknięto poczucia monotonii.

Nazwałbym nawet ten krążek najlepszym z ostatnich 35 lat, od czasu wydania "Creatures of the Night". Niesłusznie się go ignoruje, szczególnie, że prezentuje on dużo lepszy poziom od trzech następnych wydawnictw studyjnych. Całość stoi także na wysokim poziomie pod względem produkcyjnym. Najlepszy premierowy materiał Kiss nagrany w epoce bez masek. Gorąco polecam.

Moja ocena - 8/10

Lista utworów:
01. Hate (Bruce Kulick, Gene Simmons, Scott Van Zen)
02. Rain (Curtis Cuomo, Bruce Kulick, Paul Stanley)
03. Master & Slave (Curtis Cuomo, Bruce Kulick, Paul Stanley)
04. Childhood's End (Bruce Kulick, Gene Simmons, Tommy Thayer)
05. I Will Be There (Curtis Cuomo, Bruce Kulick, Paul Stanley)
06. Jungle (Curtis Cuomo, Bruce Kulick, Paul Stanley)
07. In My Head (Gene Simmons, Jaime St. James, Scott Van Zen)
08. It Never Goes Away (Curtis Cuomo, Bruce Kulick, Paul Stanley)
09. Seduction of the Innocent (Gene Simmons, Scott Van Zen)
10. I Confess (Gene Simmons, Ken Tamplin)
11. In the Mirror (Curtis Cuomo, Bruce Kulick, Paul Stanley)
12. I Walk Alone (Bruce Kulick, Gene Simmons)

6 komentarzy:

  1. Przesłuchałem "I Walk Alone" i dla mnie brzmi jak taki typowy radiowy rock z Anty Radia czy Eski Rock. Coś jak Foo Fighters, a w łagodniejszych momentach nawet U2. Sam już nie wiem, co gorsze - sztampowy hard rock z wczesnych albumów Kiss, czy podrabianie jednego z najbardziej bezwartościowych popularnych zespołów (FF).

    Wygląda na to, że czego by Kiss nie grali, to nie będzie w tym nic dla mnie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano u mnie jest odwrotnie, bo lubię co najmniej połowę albumów Kiss. W sumie gdy muzycy nagrywali ten materiał, Foo Fighters miał na koncie tylko "brudny" debiut, w którym z kolei słyszę podobieństwa do... Nirvany - pod względem klimatu i wokali. Tym samym sprawdza się moja teza, że na całym longplayu słychać wpływy grunge'u - choć bliżej Alice in Chains niż Nirvany.

      Wnioskuję, że nie masz najlepszego zdania o Foo Fighters. Nie znam wiele ich płyt, ale akurat debiut lubię i cenię.

      Usuń
    2. Debiut FF słyszałem kilkanaście lat temu i pamiętam tylko, że uważałem go za straszne nudy, choć lubiłem wtedy taką muzykę. Natomiast późniejsza twórczość grupy jest po porostu okropna. Mega-komercyjny pop udający rock.

      Fakt, że Kiss grali jak FF, zanim FF tak grać zaczęło, tylko pokazuje, jak łatwo taki styl "wymyślić".

      Usuń
    3. W sumie jakby tak pomyśleć, to w XX wieku Kiss prawie zawsze podążało za modą muzyczną. Na początku działalności wykształtowali swój styl oparty na prostych (i tylko momentami sztampowych), chwytliwych i energetycznych riffach. W końcówce lat 70. popularne stało się disco, więc nagrali "Dynasty", w którym jednak nie zatracili swojego stylu. Po drodze był flirt z concept-albumem (prawdopodobnie inspirowany sukcesem "The Wall" Floydów, również produkowanym przez Boba Ezrina), a gdy na początku lat 80. zaczęło być popularne heavymetalowe granie dostaliśmy "Creatures of the Night" i "Lick It Up". Gdy nastała moda na glammetalowe klimaty nadszedł utrzymany w tym stylu okres wydawniczy 1984-1989, ewidentnie najsłabszy. Na początku lat 90. powróciło cięższe granie, więc i chłopaki wydali taki właśnie "Revenge", a gdy w połowie lat 90. dużą popularnością cieszył się grunge, muzycy podłapali pomysł i nagrali album w podobnych klimatach.

      Osobiście nie widzę w tym nic złego, gdy muzyka prezentuje dobry poziom - a w przypadku Kiss tak jest z dziesięcioma płytami studyjnymi. Wiadomo, że nigdy nie nagrali niczego wybitnego, ale stwierdzenie, że mają tylko 2 dobre utwory na 20 płyt jest trochę przesadą ;)

      Usuń
    4. Próbowałem tego słuchać, ale rany: Już pierwszy kawałek wydał mi się ogromnie bezbarwny i nużacy, nieco mnie przeraziło też, że tylko jeden z numerów na płycie schodzi poniżej 4 minut. Może jeszcze spróbuję, ale nie sądzę by samo próbowanie swoich sił w stylistyce AiC wystarczyło, żeby mi się to jakoś spodobało.

      Kiedyś, bardzo dawno temu z takich epigonów grunge lubiłem płyty "Sixteen Stone" (bardzo) i "Razorblade Suitcase" (trochę mniej) zespołu Bush, ale to było z 7-8 lat temu :D

      Usuń
    5. Jeśli takie były wrażenia, to nie ma sensu brnąć w to dalej.

      Usuń