5 listopada 2018

Queen - "A Day at the Races" (1976)


Sukces albumu "A Night at the Opera" w znacznym stopniu umocnił pozycję Queen na rynku muzycznym, a także sprawił, że nagrania do następnego wydawnictwa muzycy mogli przeprowadzić w pełnym komforcie, pod mniejszą presją, nie martwiąc się już o przetrwanie i tzw. być albo nie być. Uskrzydleni ogromnym powodzeniem innowacyjnego "Bohemian Rhapsody" mogli także nagrać, co tylko im się zamarzy. Za sprawą poprzednich czterech płyt grupa miała już oddane grono fanów, które z niecierpliwością oczekiwało nowego dzieła. A już po jego wydaniu można było odnieść wrażenie, że w pewnym sensie postanowiono zrobić kontynuację "A Night at the Opera".

Nie chodziło tylko o wywołanie zadowolenia u dotychczasowych fanów, przyzwyczajonych do pewnej konwencji. Autorzy kompozycji po prostu nie chcieli zanadto kombinować czy radykalnie zmieniać swojego stylu. Oczywiście, nie mamy do czynienia z kopiowaniem poprzednika, a ze swojego rodzaju sequelem. Na nowszym longplayu zawarto bowiem kilka nowych rozwiązań, aczkolwiek nieco bardziej konwencjonalnych niż w przypadku "Bohemian Rhapsody" bądź nie tak rozbudowanych, jak "The Prophet's Song". Jednak czuć tutaj ogólne powiązanie z "A Night at the Opera". Nie tylko pod względem muzycznym. Kwartet po raz drugi z rzędu zapożyczył tytuł dla swojego dzieła z komedii braci Marx - powstałym w 1937 roku "Dniu na wyścigach". Do tzw. worka powiązań z poprzednikiem należy także bardzo podobna okładka, jednak tym razem rysunek został zaprezentowany na czarnym tle (na zasadzie lekko ironicznego kontrastu, bo przecież to biel reprezentuje dzień, a czerń noc). Dzięki takim zabiegom, a także podobnym eksperymentom muzycznym, można traktować te krążki jako bliźniacze części.

Odpowiedź na to, która z nich prezentuje wyższy poziom, nie wydaje się aż tak oczywista. W tym starciu na pewno istnieje wielu zwolenników "A Day at the Races", ale dla mnie mimo wszystko "A Night at the Opera" była dziełem bardziej zaskakującym i innowacyjnym. Nie oznacza to absolutnie, że na nowszym wydawnictwie zawarto muzykę na znacznie niższym poziomie. Wręcz przeciwnie. Po prostu to typowe dla Queen lat 70. poczucie przebłysków geniuszu czuć tutaj w mniejszej liczbie momentów. Ale gdyby wszystkie zespoły miały w swoim dorobku tak rewelacyjne dzieła, jak "Queen II", i obniżały swój poziom na tak niewielkim poziomie... Ciekawe, że w przypadku tej płyty muzycy po raz pierwszy zrezygnowali z usług produkcyjnych Roy'a Thomasa Bakera i sami podjęli się tego zadania. Mimo to, pod względem brzmienia nie słychać jakiejś wielkiej różnicy względem wcześniejszych dwóch wydawnictw. Ostatecznie "A Night at the Opera" okazał się kolejnym udanym dziełem brytyjskiej czwórki.

Co potwierdził już pierwszy singiel, będący zarazem najbardziej znanym fragmentem całości. Mowa o słynnym "Somebody to Love", gdzie kwartet eksperymentuje z... muzyką gospel. W niezwykle ciekawy sposób. Na napisanie tej piosenki przez Freddiego duży wpływ miała twórczość soulowej piosenkarki Arethy Franklin. Wokalista postanowił połączyć chórki gospelowe z rockowym podkładem, pokazując przy tym po raz kolejny ogromną wyobraźnię. Bo kto myślałby przed tym nagraniem, że można tak intrygująco połączyć te dwa z pozoru odległe od siebie obozy muzyczne? Słychać tu szczegółowo dopracowane, wielogłosowe partie wokalne, a przy tym utwór wyróżnia się niesamowicie chwytliwą melodią, którą pamięta się już po pierwszym przesłuchaniu. Może nie postawiłbym tego kawałka obok tych najlepszych z twórczości Queen, jednak spośród materiału na płycie jest to stanowczo jedna z najciekawszych propozycji. Niektórzy uważają go za następcę "Bohemian Rhapsody", ale ja w swojej opinii nie byłbym tak radykalny. Mimo to, "Somebody to Love" stał się z czasem jednym z klasyków koncertowych, a sam Mercury uważał go za ulubioną stworzoną przez siebie kompozycję.

Trudno oprzeć się wrażeniu, że muzycy Queen, a w szczególności Freddie Mercury, mieli tę niesamowitą umiejętność tworzenia pamiętnych eksperymentów, godzących wartości artystyczne z komercyjnymi. Oczywiście, innowacyjna forma nie zaszkodziła pod względem komercyjnym, gdyż "Somebody to Love" odniósł niemały sukces na listach przebojów singli - odpowiednio 2. miejsce w Wielkiej Brytanii oraz 13. w Stanach Zjednoczonych. Podobnie jak cały album, który doszedł jako drugi z rzędu doszedł w rodzimym kraju muzyków na 1. miejsce najlepiej sprzedających się płyt. Spośród singli całkiem nieźle na notowaniach radziły sobie także "Tie Your Mother Down" oraz "Good Old-Fashioned Lover Boy" (choć ten ostatni dostał się jedynie na listy w Wielkiej Brytanii).

Jeśli już porównywać "Somebody to Love" do "Bohemian Rhapsody", to na albumie mamy także "You Take My Breath Away" - równie udaną kontynuację stylu "Love of My Life", a przy tym kolejną miłosną balladę. I ciężko mi powiedzieć, który utwór prezentuje wyższy poziom. "You Take My Breath Away" to według mnie najwspanialszy fragment krążka - jedyny, który świeci tak wielkim blaskiem. Mamy tu przepiękną, chwytającą za serce melodię i niebywale emocjonalny wokal Mercury'ego. Mimo że całość opiera się na partii fortepianu, w drugiej połowie pojawia się również urocza partia gitary. Trudno opisać słowami piękno kompozycji, niosącej ze sobą tak potężny ładunek emocjonalny i tworzącej specyficzny nastrój. Zaś wspomniany już, oparty na charakterystycznym riffie May'a "Tie Your Mother Down" to niemalże równie udane otwarcie, co "Death at Two Legs". Słychać w nim tę ostrą, hardrockową stronę kapeli, której nie unikali na wydawnictwach z lat 70.

Jeszcze cięższe brzmienie słychać w "White Man", to chyba w ogóle jeden z najbardziej masywnych kawałków Królowej. W porównaniu do reszty materiału brzmi niezwykle surowo. Co oczywiste, obie najcięższe z zestawu propozycje zostały napisane przez Briana May'a. A wspomnianych wcześniej muzycznych odniesień do poprzedniego wydawnictwa można także szukać w pozostałych utworach - "Long Away" to kolejny lekki numer śpiewany przez May'a, chwilami kojarzący się z "'39", zaś "Good Old-Fashioned Lover Boy" to następny muzyczny żarcik Freddiego, na miarę "Lazing on a Sunday Afternoon" czy "Seaside Rendezvous". Żadne z tych dwóch nagrań specjalnie mnie nie zachwyca, ale też nie odrzuca. Mamy również kolejny przebój Johna Deacona "You and I", choć tym razem nie tak wyrazisty, jak "You're My Best Friend". Mimo pewnego potencjału komercyjnego, kawałek wylądował jedynie na stronie B singli "Long Away" i "Tie Your Mother Down". Z kolei leniwie płynący, śpiewany przez Rogera Taylora "Drowse", to jakby kontynuacja "I'm in Love with My Car". Choć jednak prezentuje on nieco niższy poziom w porównaniu do jego wcześniejszych prób kompozytorskich, w szczególności "The Loser in the End" czy właśnie "I'm in Love with My Car".

Ciekawie prezentuje się natomiast "The Millionaire Waltz", czyli flirt Queen z walcem, oczywiście w typowych dla tej grupy teatralno-operowych klimatach. Fajnie wypadają w nim zmiany nastroju czy motywów (szczególnie podoba mi się fragment, gdy May gra na gitarze walczykowatą melodię), a we wszystko sprawnie włączono wielogłosowe wokale. Jeszcze jeden intrygujący eksperyment, choć wiadomo, nie na skalę "Bohemian Rhapsody". Warto też zwrócić uwagę na końcową balladę "Teo Torriatte (Let Us Cling Together)", wyróżniającą się podniosłym refrenem, w połowie śpiewanym w języku japońskim. Był to hołd od Queen dla japońskiej publiczności, która niezwykle życzliwie przyjęła zespół w trakcie jej tras koncertowych w tym kraju. "Teo Torriatte (Let Us Cling Together)" dobitnie pokazuje, że "A Day at the Races" nie próbowano stworzyć kontynuacji złożonej z tych samych elementów, co na poprzedniku. I właśnie dlatego cały materiał brzmi tak przekonująco.

"A Day at the Races" to dość równy longplay, bez ewidentnie słabszych punktów, ale z drugiej strony jedynie "You Take My Breath Away" postawiłbym obok najlepszych kompozycji Queen. Całość nie prezentuje również tak wysokiego poziomu, jak jej starsza siostra. Mimo to, członkowie Queen nie schodzili jeszcze wtedy poniżej określonego poziomu, dzięki czemu wciąż mamy do czynienia z graniem na wysokim poziomie. Zdecydowanie nie należy rozpatrywać tego wydawnictwa jako zwykłej powtórki z rozrywki względem "A Night at the Opera", bo same albumy świetnie się uzupełniają i wydają się znakomicie pomyślane. Dzięki czemu ocena nie może być niska.

Moja ocena - 8/10

Lista utworów:
01. Tie Your Mother Down (Brian May)
02. You Take My Breath Away (Freddie Mercury)
03. Long Away (Brian May)
04. The Millionaire Waltz (Freddie Mercury)
05. You And I (John Deacon)
06. Somebody to Love (Freddie Mercury)
07. White Man (Brian May)
08. Good Old-Fashioned Lover Boy (Freddie Mercury)
09. Drowse (Roger Taylor)

1 komentarz:

  1. A moim zdaniem Races to najlepsza płyta zespołu. Najrówniejsza i nie tak pretensjonalna jak Opera. Niema na niej takiego patosu jak Prophet's Song.

    OdpowiedzUsuń