14 lutego 2018

Judas Priest - "Rocka Rolla" (1974)


Judas Priest to dziś jeden z najważniejszych i najbardziej wpływowych przedstawicieli heavy metalu. Często określa się go mianem Bogowie Metalu, w sumie dość zasłużenie. Twórczością Judas Priest inspirowały się setki innych grup, a takie albumy, jak "British Steel", "Screaming for Vengeance" i "Painkiller", zna każdy miłośnik takiego grania. Początki zespołu nie były jednak usłane różami.

Judas Priest powstało w 1969 roku w Anglii w mieście Birmingham (podobnie jak jedna z kapel na której się wzorowali - Black Sabbath), ale swój pierwszy album zarejestrowali dopiero 5 lat później. Muzycy mogli ruszyć na poważnie z nagraniami, gdy dołączył do nich charyzmatyczny wokalista Rob Halford, obdarzony niesamowitym, wysokim głosem (został przyjęty do Judas Priest wraz z perkusistą Johnem Hinchem, ponieważ oboje wcześniej grali w zespole Hiroshima). Jednak debiut "Rocka Rolla" już w momencie premiery nie został pozytywnie przyjęty. Zarzucano mu m.in. małą oryginalność i przede wszystkim słabe brzmienie. To przeważyło o klapie komercyjnej longplaya, który został praktycznie niezauważony przez rockowych słuchaczy.

No właśnie, "Rocka Rolla" brzmi po prostu cienko - a przecież odpowiedzialny za to Rodger Bain był też producentem m.in. pierwszych płyt Black Sabbath i Budgie, gdzie sprawdził się doskonale. W przypadku tego wydawnictwa ewidentnie poszło coś nie tak, bo sami muzycy krytykowali Baina za to, że materiał który nagrywali i ten który słychać na płycie brzmieniowo bardzo się od siebie różni. Pod tym względem czuć spory niedosyt. Gorzej, że sam repertuar wywołuje dość mieszane odczucia, ale nie można odmówić mu różnorodności.

Poza tym absolutnie nie ma tu nic z heavy metalu - to po prostu lżejsza odmiana hard rocka, czasem wzbogacona o elementy bluesowe. Same utwory grane są w zdecydowanej większości w niezbyt szybkim tempie. Czasem pojawia się nawet harmonijka, nietypowa dla muzyki Judasów. Co do wykonania - w porównaniu do następnych dzieł gitarzyści Glenn Tipron i K.K. Downing grają dość nieśmiało i zachowawczo, skupiając mniejszą uwagę na partiach solowych. Również Rob Halford rzadko prezentuje możliwości swojego głosu. Można tu jednak wyłapać niektóre kiełkujące elementy przyszłego judasowego stylu, na razie widoczne w ilościach śladowych.

"One for the Road" to utrzymany w średnim tempie rockowy czad, ale czuć tutaj bluesowe korzenie grupy. Swoją drogą, to całkiem niezłe otwarcie, pozbawione wielu charakterystycznych cech muzyki Judas Priest. Tytułowego boogie pod tytułem "Rocka Rolla" też słucha się dość przyjemnie, choć utwór zalatuje banałem, szczególnie tekstowo. Był to pierwszy singiel promujący krążek. Miał to być potencjalny przebój, ale nie podbił on stacji radiowych i momentalnie popadł w zapomnienie. Start omawianego longplaya nie powala poziomem, ale na pewno nie jest najgorzej.

Największe rozczarowanie powodują trzy następne utwory. Postawiono na chybiony zabieg - na pierwszych wydaniach krążka kompozycje "Winter", "Deep Freeze" i "Winter Retreat" połączono w jedną, tworząc formę suity. Celem było nawiązanie do rocka progresywnego, ale wyszło po prostu śmiesznie. Złączone w całość kawałki prostu się ze sobą nie kleją, lepiej wypadają oddzielnie. Choć w tym aspekcie też można się trochę przyczepić. Nieźle wypada riffowy "Winter", ale już bardziej psychodeliczny "Deep Freeze" to wyłącznie chaotyczne, zgrzytliwe piski gitar, a "Winter Retreat" to prosta akustyczna ballada. Brzmi sensownie, nieprawdaż? Wszystko jest ze sobą chaotycznie sklejone, przez co kompozycja sprawia wrażenie bardzo nieprzemyślanej. Nie o to chodzi w rocku progresywnym. Muzycy chyba o tym wiedzieli, bo w późniejszym etapie kariery nie zaprezentowali nigdy niczego podobnego i przy tym tak bardzo niepoukładanego. Na szczęście na przyszłych reedycjach rozdzielono wszystkie trzy utwory jako oddzielne.

Równowagę przywraca czadowy "Cheater" z zapamiętywalnym riffem i chwytliwą melodią. To drugi po "Rocka Rolla" fragment krążka, w którym pojawia się harmonijka. "Never Satisfied" posiada riff wyjęty niczym z którejś z pierwszych płyt Black Sabbath, ale jako całość może znużyć. Niezbyt przekonuje mnie też "Dying to Meet You", z początku balladowy, ale w połowie przechodzący w dość zadziorne riffowanie. Dodatkowo obie połowy są przedzielone kilkusekundową przerwą. Po raz kolejny daje o sobie znać wrażenie niespójności, a całość sprawia wrażenie jakbyśmy słuchali dwóch oddzielnych nagrań.

Pozostałe dwa utwory robią dużo lepsze wrażenie od reszty. Przede wszystkim wspaniały "Run of the Mill", pierwsze naprawdę wielkie dzieło Judas Priest. Muzycy fantastycznie zbudowali tu napięcie, przeciwstawiając bardzo delikatne, choć ponure zwrotki z ostrymi zagrywkami przesterowanych gitar. W dalszej części pojawiają się klimatyczne, nastrojowe partie solowe, a w końcówce Rob Halford pokazuje wreszcie swoje nieprzeciętne możliwości wokalne. Nie przeszkadzają nawet klawiszowe ozdobniki Glenna Tiptona w końcówce, które nadają kompozycji bardziej podniosłego charakteru i większego rozmachu. Dopiero tutaj słychać, że w zespole tkwi olbrzymi potencjał. Niesamowita, przejmująca, pełna wewnętrznej siły rzecz i chyba z racji przeciętności reszty niestety niedoceniana. Natomiast końcowe "Cavier and Meths" to po prostu niezwykle urocza i miła w odbiorze instrumentalna miniaturka. Nic wielkiego, ale wypada lepiej od niektórych innych propozycji z tego longplaya. Aczkolwiek można było ją trochę rozbudować, w sumie początkowo trwała ok. 10 minut.

Mimo umieszczenia zacnego "Run of the Mill", "Rocka Rolla" jest tylko niepozornym debiutem, nie pokazującym nawet w 50 procentach możliwości muzyków. Swoją drogą mieli oni w zanadrzu wiele innych, lepszych kawałków niż te które trafiły na płytę - jak późniejsze "Tyrant" czy "The Ripper" - odrzuconych przez Baina na rzecz bardziej radiowych propozycji. To był błąd, aczkolwiek z tą produkcją nie mogłyby zabrzmieć tak dobrze. Jeśli jednak oceniać to, co znalazło się na debiucie - mimo niespójności niektórych kompozycji, całości słucha się dość przyjemnie i można tu wychwycić kilka znakomitych momentów. Podbój muzycznego świata nastąpi jednak za parę lat.

Niezbyt dobrą rekomendacją może być fakt, że praktycznie żaden z zamieszczonych tu kawałków nie utrzymał się długo w setliście koncertowej i chyba nawet sami muzycy o nich nie pamiętają. Z perspektywy czasu można stwierdzić, że "Rocka Rolla" wypada dość ubogo w porównaniu z następnymi wydawnictwami i może posłużyć wyłącznie za ciekawostkę w kontekście tego jak wyglądały początki zespołu przed jego właściwym debiutem pod tytułem "Sad Wings of Destiny".

Moja ocena - 6/10

Lista utworów:
01. One for the Road (K.K. Downing, Rob Halford)
02. Rocka Rolla (K.K. Downing, Rob Halford, Glenn Tipton)
03. Winter (Al Atkins, K.K. Downing, Ian Hill)
04. Deep Freeze (K.K. Downing)
05. Winter Retreat (K.K. Downing, Rob Halford)
06. Cheater (K.K. Downing, Rob Halford)
07. Never Satisfied (Al Atkins, K.K. Downing)
08. Run of the Mill (K.K. Downing, Rob Halford, Glenn Tipton)
09. Dying to Meet You (K.K. Downing, Rob Halford)
10. Cavier and Meths (Al Atkins, K.K. Downing, Ian Hill)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz