19 lipca 2018

Def Leppard - "Yeah!" (2006)


Członkowie Def Leppard widząc jak słabe są ich ostatnie dokonania (albo z czystego lenistwa) postanowili na jakiś czas dać sobie spokój z tworzeniem nowego materiału i wydać zestaw nowo zagranych przeróbek rockowych kompozycji. Ten prosty pomysł wydaje się być tym właściwym, w końcu zespół od czasu "Hysterii" nie nagrał ani jednego dobrego albumu studyjnego. Taki album może w przyjemny sposób odświeżyć dyskografię, a także tchnąć w muzyków nowe życie i rockowy ogień, od tak dawna widoczny wyłącznie na koncertach. Nic z tego. Albo kwintet już dawno opuściły siły witalne albo los im nie sprzyjał, bo "Yeah!" okazał się kolejnym nieudanym dziełem.

Naturalnie na cięższe brzmienia nie ma co liczyć - przecież to typowe, skomercjonalizowane Def Leppard z ostatnich 30 lat. Choć i tak jest więcej ognia i żywiołu niż na "X", ale pod tym względem trudno było utrzymać jeszcze gorszy poziom niż na tamtym wydawnictwie. Dostaliśmy zbiór i przekrój przebojów takich kapel, jak Blondie, T. Rex, The Kinks czy Thin Lizzy. Owszem, zachowano świetne melodie, ale miały je również oryginały, we wszystkich przypadkach zagrane na bardziej porywającym poziomie. To nie tak, że wszystkie tutejsze wykonania są złe. Nie. Niektóre są całkiem przyzwoite. Ale jednocześnie są do bólu bezpieczne, zachowawcze, a przy tym w niektórych przypadkach pozbawione energii i w zamian naznaczone leppardowskim lukrem.

W rezultacie otrzymujemy niezbyt przekonującą formę zespołu, który stara się dotrzeć do określonej grupy słuchaczy, ale mu nie wychodzi. Zapewne polubi to ktoś kto ma słabość do takiego grania albo ogromny sentyment do muzyki Def Leppard. Może gdyby zespół nagrał płytę z coverami gdzieś na początku lat 80. moglibyśmy mówić o udanym dziele. Wtedy w składzie był jeszcze Steve Clark, który wnosił wiele ciekawych pomysłów. Na "Yeah!" mamy 4/5 składu z "Hysterii", a pamowie zamiast od tego czasu iść do przodu stoją w miejscu albo robią krok do tyłu. Wielkiego postępu względem "X" także nie ma. Fajnie, że na "Yeah!" chcieli poniekąd wrócić do mocniejszego grania, ale jednocześnie zrobili to bez przekonania, stapiając kompozycje z wygładzoną produkcją i dość smętną realizacją.

Znajdują się tu utwory, które w oryginałach często były udane, ale w wersjach Def Leppard niektóre z nich cierpią z powodu faktu, że grupa dopasowała do swojego miękkiego stylu. Już w początkowym "20th Century Boy" z repertuaru T. Rex doskwiera to w przeważającej części krążka, czyli zbyt leciutka gra instrumentalistów. Niby gitary są ostrzejsze niż na popowym "X", ale i tak pozostawiają uczucie niedosytu. Przydałoby się mocniejsze uderzenie i więcej życia w odgrywaniu kompozycji. Pod tym względem dobrze wypadają dwa momenty - "Hell Raiser" Sweet i "Don't Believe a Word" Thin Lizzy, w których muzycy poradzili sobie najlepiej. Znalazło się w nich najwięcej energii i wyczuwalnej chęci gry. Choć żaden z nich nie przebija oryginałów, to słucha się ich przyjemnie.

Po mocno zatytułowanym, niemalże początkowym "Rock On" Davida Essexa z repertuaru T. Rex możemy się spodziewać trochę... rocka. To żart z mojej strony, bo już pierwowzór nie był zbyt zadziorny. Wersja Def Leppard prezentuje się żenująco. Panowie praktycznie podprowadzili aranżację z oryginału, nie dodając wiele od siebie. Reszta materiału to granie na absolutnie przeciętnym czy miałkim poziomie. Czasem coś się wyróżni (całkiem nieźle wyszła np. wersja "Hanging on the Telephone" Blondie czy "Drive-In Saturday" Davida Bowiego) ale razem nie tworzy to porywającej całości. Choć mamy tu zestaw całkiem niezłych utworów, to całość po prostu... nuży. A da się nagrać zestaw przeróbek, który nie tylko nie będzie nudził, ale i trzymał w ciekawości, a czasem wręcz zachwycał. "Yeah!" stanowczo nie należy do tej grupy.

Najwyraźniej w tym czasie członkowie Def Leppard byli w nie najlepszej formie wykonawczej, bo nawet album z przeróbkami im nie wyszedł. Zamysł był dobry, ale zawiodło wykonanie. Muzycy zagrali w większości swoje wersje bez przekonania i jakiegoś pomysłu. Przede wszystkim bez tzw. jaj. Na pewno jest to lepszy materiał niż "X" czy "Slang", ale marna to pociecha. Zapewne panowie dobrze się bawili nagrywając te kawałki, ale słuchacz prawdopodobnie nie podzieli tego entuzjazmu. Yeah!? No!

Moja ocena - 4/10

Lista utworów:
01. 20th Century Boy (Marc Bolan)
02. Rock On (David Essex)
03. Hanging on the Telephone (Jack Lee)
04. Waterloo Sunset (Ray Davies)
05. Hell Raiser (Mike Chapman, Nicky Chinn)
06. 10538 Overture (Jeff Lynne)
07. Street Life (Bryan Ferry)
08. Drive-In Saturday (Dawid Bowie)
09. Little Bit of Love (Andy Fraser, Simon Kirke, Paul Kossoff, Paul Rodgers)
11. No Matter What (Pete Ham)
12. He's Gonna Step on You Again (Christos Demetriou, John Kongos)
13. Don't Believe a Word (Phil Lynott)
14. Stay with Me (Rod Stewart, Ronnie Wood)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz