3 marca 2019

Metallica - "Hardwired... to Self-Destruct" (2016)


W ciągu ostatnich dwóch dekad Metallica nie rozpieszcza słuchaczy regularnym wypuszczaniem nowych wydawnictw. Można pomyśleć, że po wydaniu "Death Magnetic" muzycy Metalliki zrobili sobie najdłuższą dotychczas, ośmioletnią przerwę w nagrywaniu nowego materiału. W sumie nie do końca - po drodze wypuścili nie tylko odrzuty po wspomnianym wcześniej albumie, nazwane "Beyond Magnetic", ale i nawiązali współpracę z Lou Reedem, co zaowocowało wydanym w 2011 roku kontrowersyjnym wydawnictwem "Lulu". Efekt tej bałaganiarskiej tortury najlepiej pominąć milczeniem. Był to poboczny projekt, jednak fani czekali przede wszystkim na nowy, pełny materiał Metalliki.

Obawy co do nowego ewentualnego materiału mogły być spore - mimo że "Death Magnetic" okazał się całkiem udanym powrotem do muzycznych korzeni, to był on przy tym jedynym solidnym autorskim dziełem od wydania "Czarnego albumu". A trzeba przyznać, że czwórka muzyków zaskoczyła wszystkich. Na początku 2016 roku sam nie spodziewałbym się, że szybko dostanę od nich pełnoprawne dzieło, tymczasem niedługo potem z obozu Metalliki zaczęły wypływać informacje, że nowa płyta rzeczywiście została już nagrana i wyjdzie miesiąc przed Gwiazdką. Oczekiwanie podsyciły trzy trafione single ("Hardwired," "Month Into Flame" i "Atlas, Rise!"), zwiastujące naprawdę udany materiał. Zadbano także o nietypową akcję promocyjną, polegającą na stworzeniu teledysków do każdego z dwunastu utworów - większość z tych klipów udostępniono w dniu premiery albumu. Mimo dostępności w sieci całej zawartości, "Hardwired... to Self-Destruct" odniósł ogromny sukces komercyjny, docierając w wielu krajach na pierwsze miejsca list przebojów.

Tak, zasięg Metalliki nadal nie traci na sile! Mimo wielu głupot popełnionych w przeszłości (konflikt z Napsterem czy chaotyczne "Lulu" i "St. Anger") i utraty szacunku przez wielu fanów, popyt na muzykę Metalliki nadal istnieje. Aczkolwiek pod jednym względem muszę ich zbesztać. Panowie nie byliby sobą, gdyby nie nagrali longplaya wypchanego po brzegi muzyką w kontekście jednego CD, czyli niecałego 80 minut. I nie mam z tym problemu. Mimo to, "Hardwired... to Self-Destruct" został wydany na dwóch płytach CD, po 6 utworów na każdym. Jest to zabieg czysto komercyjny, mający na celu zwiększenie ilości sprzedanych egzemplarzy. Całość nie przekracza przecież standardowego czasu takiej płyty, więc z powodzeniem można było to wypuścić na jednym krążku. Ale czego się nie robi dla powiększenia fortuny...

Inna sprawa to produkcja - po kilku nie najlepiej brzmiących płytach, kapela wypuściła wreszcie porządnie nagrane wydawnictwo. Jest o niebo lepiej niż na "St. Anger" i "Death Magnetic", które pod tym względem prezentowały się naprawdę fatalnie. Greg Fidelman nie popełnił błędów Ricka Rubina, na skutek czego obyło się bez zbędnego kombinowania w stylu loudness war. Instrumenty brzmią tym razem naturalnie, dzięki czemu longplay smakuje lepiej niż dwa poprzednie i daje większą satysfakcję podczas słuchania. Choć szkoda, że tylko w niewielu miejscach uwypuklono bas Roberta Trujillo, co dość często czyniono na poprzedniku. No cóż, coś za coś.

Pora przyjrzeć się temu, co zostało zawarte na "Hardwired... to Self-Destruct". Trudno jednoznacznie opisać ten materiał - są tu rzeczy nawiązujące do najlepszych lat Metalliki, czyli ostre, thrashmetalowe młócenie, innym razem muzycy idą w heavymetalowe klimaty, znane z "Czarnego albumu", a niekiedy zahaczają o lżejszą atmosferę znaną z czasów "Loadów". Czyli dla każdego coś dobrego. Pozostaje cieszyć się, że ostało się bez odniesień do bezmyślnej, garażowej łupanki znanej z "St. Anger", co dobitnie pokazuje, że mamy do czynienia z bardziej stabilną kapelą niż na początku XXI wieku.

Niemalże tytułowy "Hardwired" to oczywiste nawiązanie do czasów "Kill 'Em All", nawet pod względem czasu trwania, który w tym wypadku nie przekracza czterech minut. To intensywny, udany numer, który powinien ucieszyć wielu fanów wczesnej Metalliki. Reszta kompozycji należy do bardziej rozbudowanych. "Atlas, Rise!" to mój ulubieniec z tego zestawu, bardziej heavymetalowy (niemalże ukłon dla NWOBHM), ze szczególnym naciskiem położonym na rytmikę. Czuć w nim ten polot, znany z początku lat 90., choć w pewnym momencie słychać odwołania do dzieła z 1982 roku, czyli "Hallowed Be Thy Name" Maidenów. Cudeńko. Ostatnim z singli wydanych przed premierą był "Month Into Flame", który na początku niespecjalnie mnie przekonywał, ale z czasem go polubiłem. Szczególnie dobrze wypada w nim pomysłowy, a przy tym przebojowy refren. Wszystkie trzy nagrania należą do najjaśniejszych punktów longplaya.

Poza singlami w pierwszej kolejności należy koniecznie wskazać końcowy, przyprawiający o szybsze bicie serca "Spit Out the Bone", prawdopodobnie najbardziej doceniana kompozycja Metalliki z ostatnich 25 lat. Krótko mówiąc: takiego grania oczekuje się od zespołu o tej nazwie. Zawarto w nim pokaz niesamowitej agresji, energii, a przy tym nawet pewnej melodyjności. Przy tym mamy tutaj sporo ciekawej instrumentalnej roboty, szczególnie ciekawie wypada basowe solo Roba. To kawałek, który mógłby dostać się na takie dzieła, jak "Ride the Lightning" czy "Master of Puppets" - a to już spore wyróżnienie. Za parę lat będzie to klasyk na miarę najlepszych propozycji z lat 80. Panowie ponownie nie biorą jeńców, i robią to w wielkim stylu. I pozostaje tylko żałować, że tak rzadko raczą nas podobnymi utworami.

Szkoda, że żadna z innych propozycji nie zbliża się do tego poziomu. Co nie oznacza, że w pozostałej części należy spodziewać się tragedii. Wręcz przeciwnie - znajdziemy tu całkiem sporo dobrej muzyki. W przebojowym "Now That We're Dead" warto podkreślić fajną, dość nietypową pracę perkusji Ulricha. To także jeden z tych lepszych fragmentów, podobnie jak "Halo on Fire", który jako jedyny łączy czad z delikatniejszymi wstawkami. No właśnie - na krążku nie zawarto żadnej ballady, co w pewnym sensie dodaje mu większej spójności. Nie ma też instrumentala, choć szkoda, bo "Suicide & Redemption" był jednym z fajniejszych momentów poprzednika. Być może stworzonoby tu coś na podobnym poziomie. Wracając do "Hardwired... to Self-Destruct": "Am I Savage?" zaczyna się spokojnie, ale są to tylko pozory - to niezbyt dynamiczny, ale ciężki, oparty na walcowatym riffie numer. A przy tym godny przesłuchania. W "ManUNkind" uwagę zwraca dyskretny, basowy wstęp Trujillo. Z kolei w kontekście przebojowości wyróżnienie należy się przede wszystkim "Here Comes Revenge" z łatwym do zapamiętania refrenem.

Niestety, na dwanaście utworów nie wszystkie utrzymały określony poziom. O dziwo, bardziej nijakie są nawiązujące do początku lat 90. "Confusion" i "Dream No More" (taki tutejszy "Sad but True"), ale nawet one nie zaniżają szczególnie poziomu i można w nich odnaleźć godne uwagi momenty. Z kolei poświęcony Lemmy’emu Kilmisterowi "Murder One" całkiem intrygująco się zaczyna, ale zasadnicza część nie robi już takiego wrażenia. Gdyby te trzy nagrania się nie pojawiły krążek wiele by nie stracił, a nawet troszkę zyskał i był bardziej zwięzły.

A trzeba nadmienić, że tym razem tworzeniem zajęli się wyłącznie Hetfield i Ulrich. W jednym przypadku zrobili to z pomocą Trujillo (nietrudno zgadnąć w którym), zaś Kirk Hammett, który ponoć zgubił telefon z pomysłami na nowe utwory, po raz pierwszy od lat nie brał w tym udziału, ograniczając się do odegrania swoich partii. Duet stanął na wysokości zadania pod względem tworzenia, choć w tym kontekście można im postawić podobny zarzut, jak w przypadku "Death Magnetic" - niektórym nagraniom przydałoby się skrócenie, ponieważ czasami wydają się zbyt przeładowane. Na szczęście, takich przypadków jest tutaj niewiele.

Moim zdaniem mamy do czynienia z najlepszym krążkiem Metalliki od czasu "Czarnego albumu". W porównaniu do poprzedniego "Death Magnetic" zawartość jest trochę mniej równa, ale za to lepiej brzmiąca, poza tym mniej w niej nachalnych odwołań do przeszłych dokonań. Nie ma nawet co porównywać "Hardwired... to Self-Destruct" do wpadek pokroju "St. Anger" z ostatnich dwóch dekad - nowy album bije je na głowę. Z drugiej strony, nie dosięga on również do poziomu wydawnictw z ery Cliffa Burtona, ale to nie udało się żadnemu longplayowi Metalliki po 1986 roku.

Cieszy fakt, że "Hardwired... to Self-Destruct" powstało w takiej formie i pokazało wielu malkontentom, że Metallica nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Pozostaje cieszyć się, że panowie (a przynajmniej trzech z nich po 35 latach w przemyśle muzycznym) nadal są w tak dobrej formie i potrafią jeszcze nagrać tak dobre wydawnictwo, jak to. Piękny podarek dla fanów, a przy tym kompakt, który można postawić obok pierwszych pięciu płyt Metalliki. Co w związku z tym z tytułowym aktem samozniszczenia? Tylko tekstowo, bo muzycznie tym razem prawie wszystko działa jak należy. Oby tak dalej!

Moja ocena - 8/10

Lista utworów:
01. Hardwired (James Hetfield, Lars Ulrich)
02. Atlas, Rise! (James Hetfield, Lars Ulrich)
03. Now That We're Dead (James Hetfield, Lars Ulrich)
04. Month Into Flame (James Hetfield, Lars Ulrich)
05. Dream No More (James Hetfield, Lars Ulrich)
06. Halo on Fire (James Hetfield, Lars Ulrich)
07. Confusion (James Hetfield, Lars Ulrich)
08. ManUNkind (James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)
09. Here Comes Revenge (James Hetfield, Lars Ulrich)
10. Am I Savage? (James Hetfield, Lars Ulrich)
11. Murder One (James Hetfield, Lars Ulrich)
12. Spit Out the Bone (James Hetfield, Lars Ulrich)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz