17 kwietnia 2016

Aerosmith - "Pump" (1989)


Albumem "Permanent Vacation" muzycy Aerosmith wrócili na szczyt sławy. Jego sukces oraz ponowne zainteresowanie zespołem ze strony mediów i publiczności tchnęło w ekipę nowe życie i dobrze rokowało na przyszłość. Postanowili więc pójść za ciosem i nagrali kolejną płytę w podobnym stylu. Płytę, która w udany sposób łączy hardrockowe brzmienie z przystępnymi melodiami. Jak się okazało, było to słuszne posunięcie, bo "Pump" okazał się jeszcze większym sukcesem niż jego udany poprzednik. Jako pierwszy w historii Aerosmith dotarł na listy przebojów w Niemczech czy Szwajcarii, a w USA jego sprzedaż liczy się dziś w liczbie ponad 7 mln egzemplarzy.

Niedawne sukcesy zachęciły muzyków do ponownego przystąpienia do współpracy z Brucem Fairbarnem w roli producenta. I pod tym względem spisał się on nie gorzej niż na "Permanent Vacation", dzięki czemu album ten brzmi równie dobrze. A na nowy materiał czekano z niecierpliwością. Ponoć napisano w tym czasie 19 utworów, z czego ok. połowa dostała się na krążek, zaś te które na niego nie trafiły nie zostały nigdy opublikowane. Ostatecznie oczekiwania słuchaczy zostały zaspokojone, o czym świadczy ogromne powodzenie wydawnictwa.

Na "Pump" próbowano przywrócić surowość, która zaniknęła w pewnym stopniu na "Permanent Vacation". Nie dziwi więc, że otwierający całość "Young Lust" to jeden z najostrzejszych otwieraczy w historii Aerosmith, a przy tym ogromny wulkan energii. Słuchając go po prostu trudno usiedzieć w miejscu. Panowie grają z nie mniejszą werwą niż w latach 70., na początku działalności. Na końcu pojawia się nawet krótkie perkusyjne solo, jedyne w studyjnych nagraniach zespołu. "Young Lust" płynnie przechodzi w melodyjny i chwytliwy - w dobrym tego słowa znaczeniu - "F.I.N.E." (tytuł to skrótowiec od Fucked Up, Insecure, Neurotic and Emotional), czyli jeden z moich ulubionych kawałków z dorobku Aerosmith. To naprawdę fajny przebój, opatrzony jednak dość mocnym, mięsistym brzmieniem.

Spośród całości najbardziej rozpoznawalne są "Love in the Elevator" i "Janie's Got a Gun". Trudno się temu dziwić, obie mają niebywale nośne melodie, które z łatwością nuci się już po pierwszym przesłuchaniu. "Love in the Elevator" posiada wspaniale przebojowy refren i prawdopodobnie najlepsze solówki gitarowe Perry'ego i Whitforda z ostatnich 35 lat. Jeszcze większą chwytliwością wyróżnia się "Janie's Got a Gun" - najlepsze nagranie w zestawie, które pod względem literackim dotyka niezwykle ważnego problemu, pokazując że autorzy pisali zróżnicowane teksty, nie ograniczające się do jednego tematu. Trudno pominąć całkiem udany, umieszczony między nimi "Monkey on My Back".

Druga połowa albumu już tak nie porywa, ale warto zwrócić szczególną uwagę na dwa ostatnie kawałki. "Hoodoo/Voodoo Medicine Man" może być niemałym zaskoczeniem - przez pierwsze półtorej minuty utwór stopniowo się rozkręca, po czym słyszymy silne okrzyki Tylera, świetną współpracę gitar i agresywną grę perkusji. Intrygujące i nietypowe. Przy wyborze ballady na zakończenie dzieła panowie powracają do czasów "Toys in the Attic" czy "Night in the Ruts". Końcowe "What It Takes" to pod pewnymi względami drugie "Angel", ale jeszcze lepsze, bardziej wysmakowane, złożone i z fantastyczną predyspozycją wokalną Stevena Tylera. Po chwili wyciszenia pojawia się też harmonijkowa coda, która przyjemnie urozmaica album.

Co do zróżnicowań - "The Other Side" został wzbogacony o nieco orientalny wstęp, nazwany "Dulcimer Stomp". Dalej to już typowe melodyjne Aerosmith, a przy tym pełne przeróżnych smaczków - m.in. w pewnym momencie gitarowej solówki słychać cytat z motywu "Heart's Done Time" z "Permanent Vacation". Przyznam, że osobiście uwielbiam ten utwór. Warto zauważyć, że oprócz niego także dwie inne kompozycje posiadają odrębnie nazwane wstępy - "Going Down" to humorystyczny, żeński początek "Love in the Elevator", a "Water Song" to mroczne dźwięki rozpoczynające "Janie's Got a Gun".

"Pump" to prawdziwy powrót do jakości jaką prezentował Aerosmith na początku swojej działalności - w tym kontekście przebija nawet lekko udany "Permanent Vacation". Może dlatego spośród wydawnictw z ostatnich 35 lat to właśnie "Pump" cieszy się wśród słuchaczy największym powodzeniem pod względem artystycznym. Na pewno nie jest nieskazitelny, ale może dać słuchaczowi dużo energii i radości ze słuchania. To płyta, która równie dobrze mogła powstać dekadę wcześniej i byłaby kontynuacją udanej passy wydawniczej wypracowanej wcześniej przez zespół. Łatwo wyczuć w niej duże pokłady wigoru, a także chemii między instrumentalistami w czasie sesji.

Krążek ten charakteryzuje się prostotą i niesamowitą przebojowością. Wystarczyło, by po raz kolejny podbić listy przebojów, zdobyć nowe rzesze fanów, a przy tym nie rozczarować dotychczasowych wielbicieli. Mnie taka forma zupełnie nie przeszkadza, jeśli dodatkowo idzie w parze z sukcesem kompozycyjnym. A tak jest w tym przypadku.

Moja ocena - 7/10

Lista utworów:
01. Young Lust (Joe Perry, Steven Tyler, Jim Vallance)
02. F.I.N.E. (Desmond Child, Joe Perry, Steven Tyler)
03. Love in the Elevator (Joe Perry, Steven Tyler)
04. Monkey on My Back (Joe Perry, Steven Tyler)
05. Janie's Got a Gun (Tom Hamilton, Steven Tyler)
06. The Other Side (Lamont Dozier, Brian Holland, Eddie Holland, Steven Tyler, Jim Vallance)
07. My Girl (Joe Perry, Steven Tyler)
08. Don't Get Mad, Get Even (Joe Perry, Steven Tyler)
09. Hoodoo/Voodoo Medicine Man (Steven Tyler, Brad Whitford)
10. What It Takes (Desmond Child, Joe Perry, Steven Tyler)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz