26 października 2019

The Beatles - "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" (1967)


Chrześcijaństwo przeminie. Skurczy się i zniknie. Nie muszę się o to spierać. Mam rację i czas to potwierdzi. Jesteśmy teraz popularniejsi od Jezusa. Nie wiem co przeminie pierwsze - rock'n'roll czy chrześcijaństwo. Jezus był w porządku, ale jego uczniowie tępi i zwyczajni. Ta kontrowersyjna wypowiedź, udzielona przez Johna Lennona 4 marca 1966 roku roku w wywiadzie udzielonym dziennikarce londyńskiego magazynu "The Evening Standard", Maureen Cleave, wywołała swego czasu niemałe poruszenie. Pierwotnie niewiele osób zwróciło uwagę na ten wywiad i w Wielkiej Brytanii przeszedł bez echa, ale z czasem wpędził on zespół w spore tarapaty i wywołał skandal na globalną skalę.

W lipcu słowa Johna ukazały się w amerykańskim młodzieżowym piśmie "Datebook". Wyjęte z kontekstu zdanie było potem często przekręcane na stwierdzenie Beatlesi są więksi od Jezusa. Wywołało to burzę wśród środowisk konserwatywnych, które od tej pory zaczęły wzywać do bojkotowania grupy. Według nich Beatlesi mieli stanowić zagrożenie dla amerykańskiej młodzieży. Niektóre rozgłośnie radiowe przestały puszczać utwory The Beatles, a do tego zaczęły nawoływać do niszczenia produktów z nimi związanych. Organizowano nawet spotkania, gdzie rozpalano ogniska, po czym wrzucano do nich płyty kapeli i wszelkie gadżety, a organizacja Ku Klux Klan zaczęła grozić muzykom śmiercią. Nie dziwi więc, że zaplanowana trasa koncertowa po Stanach Zjednoczonych nagle stanęła pod znakiem zapytania.

6 sierpnia menedżer Brian Epstein poleciał do USA, by publicznie przeprosić za słowa Lennona, podkreślając tym samym niefortunność jego wypowiedzi i wyrwanie jej z kontekstu. Amerykańska trasa ostatecznie się rozpoczęła. 5 dni po przylocie Epsteina, po wylądowaniu w Chicago, John przeprosił na konferencji prasowej wszystkich, którzy poczuli się urażeni. Wyjaśniał, że nie miał na myśli poniżania religii ani wywyższania czy porównywania się z Jezusem, ale o stwierdzenie faktu, że obecnie ich zespół jest bardziej popularny niż chrześcijaństwo, szczególnie w Wielkiej Brytanii. Mimo przeprosin, od początku trasy trwała medialna nagonka, mająca odstraszyć nawet najwierniejszych fanów. Ogłaszano, że Beatlesi powoli się kończą, co miały potwierdzić nieco słabsze niż wcześniej wyniki sprzedaży biletów.

W sumie chłopaki zagrali tam 14 koncertów, jednak całe tournée nie należało do najszczęśliwszych. 19 sierpnia podczas występu w Memphis wrzucono na scenę petardę, co wzbudziło przerażenie wśród członków kapeli, ponieważ myśleli oni, że to oddany w ich stronę strzał z broni palnej. 2 dni później w St. Louis muzycy grali na otwartym powietrzu w trakcie ulewnego deszczu, ryzykując życie, ponieważ istniała obawa porażenia prądem z instrumentów. Ostatecznie koncert na stadionie bejsbolowym Candlestick Park w San Francisco, mający miejsce 29 sierpnia 1966 roku, okazał się ostatnim oficjalnym publicznym występem The Beatles na żywo (może oprócz słynnego, odbywającego się w nietypowych okolicznościach występu na dachu siedziby Apple). Ich działalność sceniczna została więc zawieszona, a chłopaki nie byli pewni czy kiedykolwiek powrócą do tego w tym składzie.

Kwartet już od początku amerykańskiej trasy uzgodnił, że ta będzie ostatnią w ich karierze. Muzycy chcieli od tego odpocząć, ponieważ od pewnego czasu występowanie na żywo nie dawało im takiej radości, jak kilka lat temu, przez co nie grali z większym przekonaniem. Doszli do wniosku, że kolejne występy przed tłumem histerycznie wrzeszczących słuchaczy nie mają sensu, szczególnie że dopiero w studiu mogli naprawdę pokazać na co ich stać. Symboliczną cegiełkę w realizacji tego postanowienia dołożyły także wydarzenia z Japonii i - przede wszystkim - na Filipinach. Jeśli dodać do tego niesprzyjające warunki i nieprzyjemną otoczkę podczas sierpniowej amerykańskiej trasy, można stwierdzić, że była to najlepsza decyzja z możliwych.

Następne dwa miesiące przeznaczono na urlop i odpoczęcie od siebie nawzajem. John zagrał rolę szeregowca Gripweeda w filmie Richarda Lestera pod tytułem "Jak wygrałem wojnę", w tym czasie poznał też artystkę Yoko Ono (z którą niedługo potem się związał) na jej wystawie "Unfinished Paintings and Objects" (po polsku - Niedokończone obrazy i przedmioty), utrzymanej w awangardowym stylu. George wraz z żoną wyjechał do Indii, by chłonąć hinduską kulturę i filozofię, a także uczyć się gry na sitarze pod okiem samego Ravi'ego Shankara. Paul brał udział w kilku projektach, m.in. tworzeniu muzyki do filmu "Nowożeńcy", a Ringo po prostu odpoczywał i korzystał z życia.

W otoczeniu The Beatles zaszły inne zmiany, niekoniecznie o charakterze muzycznym. Mniej więcej od tego czasu można było zaobserwować odmienny image chłopaków - przede wszystkim na skutek niekoncertowania nikt nie musiał już paradować tak często w garniturze, a na dodatek wszyscy zapuścili wąsy - najpierw zrobili to Paul i George, a w ich ślady poszli potem John i Ringo. Wtedy też Lennon zaczął nosić charakterystyczne, babcine okulary, od tego czasu będące jego znakiem rozpoznawczym. The Beatles był już nie tylko zupełnie innym zespołem pod względem muzycznym, ale także wizerunkowym. Co niebawem zaczęło być widoczne również w ich twórczości.

Zagrywka z zaprzestaniem koncertowania przyniosła wiele pozytywnych rezultatów. Płyty przestały być tworzone taśmowo, a muzycy mogli bardziej skupić się na działalności wydawniczej i nagrać co im się tylko podoba, nie obawiając się czy wytwórnia będzie chciała to wydać ani czy będzie można to odegrać na koncertach. Już "Revolver" miał w sobie wiele takich cech, jednak ambitni twórcy, jakimi bez wątpienia byli członkowie The Beatles (a przynajmniej trzech z nich), nie poprzestali na poszukiwaniach. Kwartet zebrał się pod koniec listopada, by ponownie w studiu przy Abbey Road rozpocząć pracę nad albumem pod tytułem "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band". Nad całym materiałem pracowano bardzo długo, nagrania ciągnęły się przez niecałe pół roku i zostały ukończone 21 kwietnia 1967 roku.

Wysiłek ten nie poszedł na marne, bo "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" okazał się kolejnym natchnionym i inspirującym dziełem legendarnej czwórki. Przede wszystkim był to jeden z pierwszych concept albumów. Cała koncepcja wyszła od Paula McCartney'a, który zasugerował by wydać krążek wypełniony muzyką graną przez fikcyjną formację Orkiestry Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza. Miało to związek z innym wizerunkiem grupy i całkowitym stylistycznym odcięciem się od pierwszych dokonań. Chłopaki nieustannie poszukiwali nowych środków wyrazu (nie tylko muzycznych), a pomysł Paula wydał się reszcie dość interesujący, by następnie mógł zostać wcielony w życie.

Longplay kontynuuje psychodeliczny kierunek obrany na "Revolverze" i po części na "Rubber Soul" (choć definitywnie nie warto zamykać tego materiału w ramach jednego gatunku). Świadczy o tym zarówno zawartość tekstowa, muzyczna, jak i różne ukryte smaczki. To wydawnictwo będące świadectwem niczym nieskrępowanej wyobraźni, zarówno pod względem aranżacyjnym, kompozycyjnym, jak i produkcyjnym (po raz kolejny nieoceniona pomoc George'a Martina). Mimo że jak na zamysł concept albumu teksty nie są ze sobą zbyt powiązane, mamy do czynienia z w pełni świadomym dziełem. McCartney, Lennon i Harrison przeżywali w tamtym czasie szczyt swojej kreatywności, a opisywana płyta stanowi świadectwo tego stwierdzenia.

Przede wszystkim fascynuje sam koncept z fikcyjną Orkiestrą Sierżanta Pieprza, objawiający się w intrygującej otoczce, nie tylko muzycznej, ale i graficznej (obie stanowią jedną całość). Chodzi o związane z tą płytą wszelkie gadżety czy niesamowitą, bardzo barwną i kolorową okładkę, ponownie według pomysłu Paula. Widać na niej tytułową orkiestrę, pojawiającą się w otoczeniu swojej publiczności. Oczywiście, w role muzyków wcielili się Beatlesi, noszący specyficzne stroje i trzymający instrumenty dęte, zaś widownia składała się przede wszystkim ze znanych postaci. Projekty tych postaci wyglądają na narysowane, ale zastosowano inny trik - zdjęcia poszczególnych osób powiększono do naturalnych rozmiarów, po czym naklejono je na sztywny karton (by uniknąć problemów prawnych, wysłano do żyjących osób prośbę o użyczenie wizerunku).

Sesję zdjęciową zorganizowano w studiu autora fotografii, Michaela Coopera. Odbyła się ona 30 marca 1967 roku, po dwóch tygodniach przygotowań. W tym projekcie zwraca uwagę pokaźna liczba szczegółów, więc by wyłapać wiele z nich warto załatwić sobie wydanie winylowe. Wśród publiczności orkiestry można zauważyć osobistości, jak Marilyn Monroe, Bob Dylan, Oscar Wilde, Marlon Brando, Tony Curtis czy Albert Einstein. Pojawiają się również podobizny Beatlesów w młodszym wydaniu (co miało zapewne pokazać jak dużą drogę przeszli w ciągu kilku lat). Początkowo planowano uwzględnić także obecność Jezusa czy Adolfa Hitlera, ale uznano, że ich obecność na zdjęciu byłaby zbyt kontrowersyjna i mogłaby wywołać niesmak u niektórych słuchaczy. Na bębnie stojącym przed składem został wypisany tytuł dzieła, zaś wypełniającą dolną część okładki nazwę zespołu ułożono w pomysłowy sposób z kolorowych kwiatów oraz zielonych liści. Wiele osób nazywa tę okładkę za najlepszą w historii kapeli, i trudno się temu dziwić. W kontekście wydania do ciekawych innowacji należało wydrukowanie wszystkich tekstów z tyłu okładki.

Na albumie zawarto wiele urozmaiconych aranżacji, które w tamtym czasie musiały wzbudzać szczery podziw. Rozmach i intensywność tej pracy robiły wręcz powalające wrażenie. Wszystkie nagrania zajęły ponad 400 godzin pracy. Po raz kolejny poszerzono instrumentarium, a kwartet wsparło kilkudziesięciu muzyków sesyjnych - przykładowo w "A Day in the Life" wystąpiła 40-osobowa orkiestra. Prócz głównej czwórki, na głównych autorów powodzenia tego przedsięwzięcia wyrośli George Martin (udzielający się też na instrumentach klawiszowych w siedmiu utworach) oraz technicy studyjni - Geoff Emerick i jego współpracownicy. Eksperymentowano na wielu płaszczyznach - z przesterem, kompresowaniem dźwięku czy dodawaniem nietypowych dzięków. W tych wszystkich pomysłach słychać przede wszystkim inspirację wydanym kilka miesięcy wcześniej albumem "Pet Sounds" The Beach Boys, innowacyjnym w kwestii brzmienia czy aranżacji (notabene, inspirowanym beatlesowskim "Rubber Soul"). "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" można więc uznać za odpowiedź na artystyczny sukces "Pet Sounds".

Efekty tych zmagań przeszły najśmielsze oczekiwania wielu recenzentów i słuchaczy. Podczas gdy parę miesięcy wcześniej pojawiały się głosy o zawodowym wypaleniu kapeli, tak przy okazji "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" Beatlesi pokazali, że nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Chwalono bogactwo aranżacji, twórczą wyobraźnię, nieprzeciętne wykonanie czy spoistość całości. Jego renoma po latach wcale nie osłabła, o czym może świadczyć fakt, że w 2003 roku krążek został sklasyfikowany na 1. miejscu listy 500 albumów wszech czasów opracowanej przez czasopismo "Rolling Stone". Nie można było też narzekać na słabe wyniki sprzedaży - w Wielkiej Brytanii płyta przez 148 tygodni utrzymywała się na liście najlepiej kupowanych płyt, zaś w Stanach Zjednoczonych w przeciągu trzech miesięcy sprzedano 3 miliony egzemplarzy. Nawet Capitol Records docenił klasę tego wydawnictwa, dzięki czemu zarzucono merkantylne taktyki i po raz pierwszy wydano w Stanach Zjednoczonych krążek w tej samej wersji co pierwotne wydanie w Wielkiej Brytanii. Przy okazji tradycja wydawania odmiennych wersji albumów po obu stronach Atlantyku powoli dobiegała końca. Z korzyścią dla słuchaczy.

Do zrealizowania ustalonej muzycznej koncepcji przystąpiono z dużym pietyzmem. Oprawa graficzna i towarzyszące jej gadżety to jedno, lecz wszyscy starali się, żeby cała związana z Orkiestrą Sierżanta Pieprza otoczka tworzyła jedną, spójną całość przede wszystkim pod względem muzycznym. Początek albumu zrealizowano więc tak, by przypominał zapis występu na żywo, dzięki temu umieszczono w nim śmiechy i krzyki publiczności czy odgłosy strojącej się orkiestry. A już od pierwszego nagrania ma się wrażenie, że utwory czasem przechodzą między sobą w płynny sposób, co jeszcze bardziej potęguje obcowanie z jednym, pełnym (co z tego, że bardzo nietypowym?) występem. Czuć najbardziej na początku i końcu krążka, szkoda, że wrażenie to w środku trochę zanika.

Zaczyna się tytułowym "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band". Jak sugeruje nazwa, jest to tekstowa zapowiedź występu Orkiestry Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza. Od razu słychać dźwiękowe bogactwo, które do dziś brzmi całkiem dobrze i nie tak bardzo archaicznie. Sam kawałek oparto w dużej mierze na mocnej pracy gitar (czasem przerywanej wejściami sekcji dętej). Przez to sam Jimi Hendrix bardzo cenił ten numer i rozpoczynał nim czasem swoje koncerty. Z kolei spokojniejszy "With a Little Help from My Friends" to bardzo urocza piosenka z przebojową melodią, świetnym (tak!) śpiewem Ringo i przemyślanym wejściem harmonii wokalnych. To jedyny przypadek utworu śpiewanego przez Starra, który nie tylko nie należy do najsłabszych w zestawie, ale wręcz do najlepszych. Idealnie pasuje do wykonywanych przez niego, beztroskich kawałków, ale nie popada w banał ani tandetę.

Choć jeśli chodzi o chwytliwe melodie, to w tej kwestii bezkonkurencyjny jest zainspirowany przedszkolnym obrazkiem namalowanym przez syna Lennona, Juliana, "Lucy in the Sky with Diamonds", z momentalnie zapamiętywalnym refrenem. Stanowi on jedną z najbardziej psychodelicznych i hipnotycznych kompozycji z tego longplaya, z mieszanym metrum (3/4 dla zwrotki i 4/4 w refrenie) i dopracowaną aranżacją głęboko przetworzonych brzmień gitary i organów. Ciekawe, że pierwsze litery rzeczowników z tytułu tworzą skrót LSD, ale muzycy zawsze przyznawali, że nie zauważyli tego w czasie tworzenia, a teoria jakoby "Lucy in the Sky with Diamonds" tekstowo nawiązywał do przytoczonego w skrócie narkotyku została wymyślona przez fanów. W takim otoczeniu "Getting Better" zaśpiewany przez duet McCartney-Lennon robi za wypełniacz, choć można w nim pochwalić całkiem niezły podkład basowy Paula. Ciekawe, że zarówno w tym, jak i poprzednim nagraniu George gra na tamburynie. "Fixing a Hole" też nie przynosi wielkiej poprawy i należy (pomimo dźwiękowego przepychu) do najmniej wyróżniających się chwil na albumie. Obu utworom najbliżej do przeciętniaków, przez co odstają nieco poziomem od reszty.

Jako że słabsze "Getting Better" i "Fixing a Hole" napisał Paul, w dalszej kolejności niejako rehabilituje się następną kompozycją. "She's Leaving Home" instrumentalnie łatwo powiązać ze starszym "Eleanor Rigby", gdyż spośród instrumentów słychać jedynie kwartet smyczkowy i harfę (dzięki czemu pierwszy raz w nagraniu The Beatles zagrała kobieta). I choć starszy kawałek wypadał dużo ciekawiej, to i tak płynący w leniwym tempie i z ciekawą partią wokalną autora (której w refrenie towarzyszy wyłącznie Lennon) "She's Leaving Home" można zaliczyć do udanych. Z kolei "Being for the Benefit of Mr. Kite!" nieodparcie kojarzy się z podkładem do przedstawienia cyrkowego (i rzeczywiście zainspirował go plakat cyrkowego show). Warto podkreślić pracę organów, gdyż mamy do czynienia nie ze zwykłą partią, a zaiście kunsztowną sklejką wykonaną przez George'a Martina. "Being for the Benefit of Mr. Kite!" może podobać się kompozycyjnie, ale to praca producenta sprawia, że ręce same składają się do oklasków.

Mimo wszelkich walorów winylowej strony A, ciekawiej prezentuje się początek drugiej strony, czyli jedyna kompozycja Harrisona - "Within You Without You", kolejna z utrzymanych w duchu muzyki hinduskiej. Do jej napisania gitarzystę natchnął przede wszystkim wspomniany wcześniej pobyt w Indiach u boku Ravi'ego Shankara. Oprócz autora nie zagrał na niej żaden inny członek zespołu. W zamian dostajemy współpracę George'a (grającego na sitarze i tamburze i odpowiadającego za partię wokalną) z hinduskimi muzykami (bez udziału Shankara) i osobami grającymi na smyczkach. Harrison i Martin ciężko pracowali, by w należyty sposób zsynchronizować smyczkową aranżację producenta z resztą. Efekt wyszedł doprawdy zachwycający. Muzycy za pomocą egzotycznych (w większości) instrumentów kreują bardzo kojącą i niezwykle przyjemną atmosferę, będącej czymś w rodzaju muzycznej medytacji. Dzieło to ciekawie kontrastuje z następnym w kolejności, kojarzącym się z przedwojenną muzyką lat 20. bądź 30. "When I'm Sixty Four", dedykowanym ojcu Paula McCartney'a. Autor ponoć skończył pisanie na 64-te urodziny ojca, stąd wymowny tytuł.

W porównaniu do wielu zawartych tu propozycji, niewiele ciekawego odnajduję w i tak całkiem niezłym "Lovely Rita". Najbardziej wyróżnia się w nim chyba warstwa wokalna, mogąca przykuć uwagę słuchacza. Zwariowany "Good Morning Good Morning" to aranżacyjne cudo. Trwa niecałe 3 minuty, a dzieje się w nim naprawdę sporo. Realizatorzy postanowili pobawić się na całego, wgrywając odgłosy zwierząt (ewidentna inspiracja "Pet Sounds", szczególnie końcowym "Caroline, No") czy mieszając ze sobą brzmienie gitar i instrumentów dętych. W środku pojawia się naprawdę dobre, choć niestety krótkie solo gitarowe McCartney'a - jeden z najciekawszych punktów utworu. Dużo energii znalazło się też w repryzie tytułowego nagrania, z ciężkim, hardrockowym brzmieniem gitar. To najkrótszy kawałek w zestawie, trwający ok. 80 sekund (a przy tym najprostszy aranżacyjnie), ale dodający całości wiele spójności. Ponownie pojawiają się odgłosy publiczności, niesłyszalne od dłuższego czasu (czyżby miało to oznaczać, że widownia słucha występu w pełnym skupieniu?).

Na szczególne wyróżnienie bez wątpienia zasługuje końcowy "A Day in the Life". Powstał on z połączenia dwóch różnych kompozycji Lennona i McCartney'a. Początek to melancholijna, zainspirowana nagłówkiem prasowym o samochodowej kraksie ballada z uczuciowym wokalem pierwszego z nich. Po tym fragmencie słychać narastającą grę orkiestry, po której wkracza krótsza, pogodniejsza część Paula. Zaraz potem wracamy do części Johna, utrzymanej w tej samej konwencji co wcześniej. Po zakończeniu kwestii wokalu orkiestra zaczyna raz jeszcze grać w coraz bardziej intensywny sposób, a ostatni akord fortepianu doskonale to wszystko podsumowuje. Gdy po kilku sekundach wyciszenia sądzimy, że to koniec, dostajemy kilkadziesiąt sekund przedziwnych, zapętlonych odgłosów.

Dzięki udziałowi licznej orkiestry całość posiada prawdziwie symfoniczny rozmach, w dobrym tego słowa znaczeniu. Warto w tym nagraniu podkreślić finezyjną grę Ringo, zdecydowanie jeden z jego najlepszych popisów. Przy nagrywaniu zastanawiano się jak połączyć dwie dość odmienne dzieła, więc między zwrotkami Johna a łącznikiem Paula dodano przerwę i odgłos budzika (co pasowało do pierwszych następujących zaraz potem słów Woke up, fell out of bed...). Mimo połączenia, wszystko brzmi zwięźle i nieprzypadkowo. Nie może zabraknąć słów uznania dla Martina, który idealnie to wszystko skleił. Beatlesi po raz kolejny pokazali, że muzyka rockowa nie musi zamykać się w określonych ramach i może dawać pole do nietuzinkowych eksperymentów. Piękny finisz, a przy tym jedno z największych dokonań The Beatles, walczące z "Within You Without You" o miano najbardziej ekscytującego utworu z longplaya.

"Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" świadczy o ewolucji muzyki oraz wizerunku Beatlesów. Pod pewnymi względami jest dziełem wyjątkowym i unikalnym, ale niestety nie wybitnym czy pozbawionym wad. Dopieszczone i nietypowe aranżacje nie ukryją tego, że pod względem kompozycji krążek wypada słabiej od poprzedniego "Revolvera". Na pewno nie posiada tylu świetnych melodii, ale wiele zawartych na nim momentów zdecydowanie wyróżnia się na plus (z "A Day in the Life" i "Within You Without You" na czele). Poza tym wydawnictwo to - wraz z "Rubber Soul" i "Revolver" - swego czasu dobitnie pokazało jak wiele w kwestii nagrywania albumów znaczy produkcja i brzmienie. Przełom jaki wywarło w przemyśle muzycznym nie może zostać niezauważony i niedoceniony, więc nawet jeśli ktoś (jak ja) nie uważa "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" za arcydzieło, to mimo wszystko należy się tej płycie szacunek.

Moja ocena - 8/10

Lista utworów:
01. Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band (John Lennon, Paul McCartney)
02. With a Little Help from My Friends (John Lennon, Paul McCartney)
03. Lucy in the Sky with Diamonds (John Lennon, Paul McCartney)
04. Getting Better (John Lennon, Paul McCartney)
05. Fixing a Hole (John Lennon, Paul McCartney)
06. She's Leaving Home (John Lennon, Paul McCartney)
07. Being for the Benefit of Mr. Kite! (John Lennon, Paul McCartney)
08. Within You Without You (George Harrison)
09. When I'm Sixty Four (John Lennon, Paul McCartney)
10. Lovely Rita (John Lennon, Paul McCartney)
11. Good Morning Good Morning (John Lennon, Paul McCartney)
12. Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band (Reprise) (John Lennon, Paul McCartney)
13. A Day in the Life (John Lennon, Paul McCartney)

18 komentarzy:

  1. Swego czasu, czyli ponad 2,5 roku temu myślałem że to jest arcydzieło. Skoro czasopismo "Rolling Stone" tak sądzi to dlaczego by nie? Piękne czasy to były, wtedy po raz pierwszy usłyszałem prog rock Yes'ów... Sierżant Pieprz, czyli kolejna kultowa już płyta. Może nigdy ta najulubieńsza ale lubiana, ozdobione orkiestrą zgrabne kompozycję z równie wzniosłą i kolorową okładką. Myślę że Bitelsom zbrakło geniuszu aby ta płyta była tak eksperymentalna jak poprzednia a zarazem tak spójna i przyjemna, jestem za tym że był to z góry założony koncept. Świetny Hard-rockowy otwieracz który zgrabnie przechodzi do ładnej i kultowej już ballady. Jedynie "Within You Without You" nigdy mi nie pasowało, sitar brzmi świetnie i soczyście ale to nie moje gusta. Następnie moje ulubione "Lovely Rita" ze świetnym wstępem i otwieraczem. Później agresywny i naładowany "Good Morning Good Morning" Który jest zapowiedzią wielkiego finału, o tak wielkiego bo był czas że przy "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band (Reprise)" uroniłem łzę bo wszystko było w nim genialne, nawet świetnie ułożone gdakanie kury podpasowane do tego genialnego riffu. Mistrzowski popis Ringo i klamra albumu. A najlepsze że to nie koniec, bo jest jeszcze wybitny "A Day in the Life" zdecydowanie najlepszy na albumie utwór. A to co tam się dzieje jest po prostu piękne, to dla takich momentów poznaję muzykę w tedy wiem że to ma sens. Melancholijny wstęp Lennona, następnie niepokojąco intensywna gra orkiestry i budzik... Część Paul'a będąca odskocznią od melancholijnego klimatu który wykreował Lennon, przechodząca w piękne wokalizy i powtórka motywu z orkiestrą. To najpiękniejszy moment tego utworu, później dostajemy mało zrozumiały zaplątany kolaż dźwiękowy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sam kiedyś uważałem "Within You Without You" za najsłabszy z zestawu, a na przestrzeni lat opinia zmieniła się co najmniej o 180 stopni. Zaś sam album oceniam na taką samą ocenę jak kiedyś.

      Usuń
    2. Zobaczymy u mnie, ale wątpię.

      Usuń
    3. Opinia może się zmienić maks. o 180 stopni, bo większa liczba byłaby bliższa punktu wyjścia - sorry, musiałem ;)

      A album? Na pewno bardzo ważny, pod wieloma względami nowatorski i wpływowy, ale same kompozycje jakoś nigdy mnie nie przekonywały. W 1967 roku Beatlesi byli wciąż na szczycie, ale moim daniem skończyła się wówczas ich hegemonia. Już nie oni wyznaczali muzyczne trendy*, ale nowe zespoły w rodzaju Cream, Jimi Hendrix Experience czy Traffic.

      *Choć z czasem skłaniam się coraz bardziej ku twierdzeniu, że i wcześniej nie tyle wyznaczali nowe trendy, co bardzo szybko adaptowali je do swojej twórczości - tak przecież było z folk rockiem na "Rubber Soul" czy psychodelią na "Revolver".

      Usuń
    4. Ha! A to dobre, dobrze że nie zmieniła się o 360 stopni.

      Usuń
  2. A "Pet Sounds" nawet nie ma podjazdu, i tyle.

    OdpowiedzUsuń
  3. "Capitol Records docenił klasę..." - nie miał co doceniać - od 1967 Beatlesi podpisali nową umowę z Capitol w której znalazła się adnotacja że każda nawet drobna zmiana w porównaniu z wydawnictwem brytyjskim - nawet w opisie płyty - zrywa umowę z Capitol Records. Ot i cała tajemnica.

    OdpowiedzUsuń
  4. W tamtym bowiem czasie Capitol preferował longplaye 25 minutowe. Nie ma co się dziwić skoro z dwóch 40 mintowych robili 3 dorzucając po drodze jakieś single,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W 67r.? Myślałem że ta era krótkich albumów zakończyła się w okolicach 65r. Swoją drogą to nieładnie z ich strony że robili zwykłe składanki a nie oryginalne albumy. Te składankowe wersję wcześniejszych Bitelsów nie oddają w pełni ich rozwoju.

      Usuń
    2. Taka taktyka zakończyła się mniej więcej w okolicach "Sierżanta Pieprza", ponieważ np. wydane w 1966 amerykańskie wydanie "Revolver" czy kompilacja "Yesterday and Today" trwały osobno poniżej 30 minut.

      Usuń
    3. Tak. Nowa umowa Emi i Capitol została zawarta na 9 lat i podpisana dokładnie w styczniu 1967 roku. ALe z tego co pamiętam Stonesi mieli ten sam problem z wydaniami amerykańskimi. Amerykanie też robili z ich nagraniami co chcieli.

      Usuń
    4. W przypadku wydań płyt Stonesów było podobnie jak z Beatlesami, o czym świadczy m.in. fakt, że to w 1967 roku po raz pierwszy wydano ich album ("Their Satanic Majesties Request", który był niejako odpowiedzią na sukces "Sierżanta Pieprza") w takiej samej wersji po obu stronach Atlantyku. Później kontynuowano ten zabieg, dlatego zarówno studyjne albumy Beatlesów, jak i Stonesów wydawano od 1967 roku z taką samą tracklistą.

      Usuń
  5. Album całkiem spoko, ale odrobinę daleko mu do arcydzieła. Nie znoszę chociażby „Being for the Benefit of Mr. Kite!” - naiwne to i cringe'owe. Z resztą, nie rozumiem zachwytów nad okładką. Może jest kultowa, ale strasznie tandetna, nawet jak na lata 60. Mimo wszystko, to i tak godny poznania album.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cringowe to już jest to słowo wciskane teraz wszędzie. A „Being for the Benefit of Mr. Kite!” może nie jest super, ale lubię w nim to spowolnienie po pierwszej zwrotce.

      Usuń