Chrześcijaństwo
przeminie. Skurczy się i zniknie. Nie muszę się o to spierać. Mam
rację i czas to potwierdzi. Jesteśmy teraz popularniejsi od Jezusa.
Nie wiem co przeminie pierwsze - rock'n'roll czy chrześcijaństwo.
Jezus był w porządku, ale jego uczniowie tępi i zwyczajni. Ta
kontrowersyjna wypowiedź, udzielona przez Johna Lennona 4 marca 1966
roku roku w wywiadzie udzielonym dziennikarce londyńskiego magazynu
"The Evening Standard", Maureen Cleave, wywołała swego
czasu niemałe poruszenie. Pierwotnie niewiele osób zwróciło uwagę
na ten wywiad i w Wielkiej Brytanii przeszedł bez echa, ale z czasem
wpędził on zespół w spore tarapaty i wywołał skandal na
globalną skalę.
W lipcu
słowa Johna ukazały się w amerykańskim młodzieżowym piśmie
"Datebook". Wyjęte z kontekstu zdanie było potem często przekręcane na stwierdzenie Beatlesi są więksi od Jezusa. Wywołało to burzę wśród środowisk
konserwatywnych, które od tej pory zaczęły wzywać do bojkotowania grupy.
Według nich Beatlesi mieli stanowić zagrożenie dla amerykańskiej
młodzieży. Niektóre rozgłośnie radiowe przestały puszczać utwory The
Beatles, a do tego zaczęły nawoływać do niszczenia produktów z nimi związanych. Organizowano nawet spotkania, gdzie
rozpalano ogniska, po czym wrzucano do nich płyty kapeli i wszelkie gadżety, a
organizacja Ku Klux Klan zaczęła grozić muzykom śmiercią. Nie
dziwi więc, że zaplanowana trasa koncertowa po Stanach
Zjednoczonych nagle stanęła pod znakiem zapytania.
6
sierpnia menedżer Brian Epstein poleciał do USA, by publicznie przeprosić za
słowa Lennona, podkreślając tym samym niefortunność jego
wypowiedzi i wyrwanie jej z kontekstu. Amerykańska trasa ostatecznie
się rozpoczęła. 5 dni po przylocie Epsteina, po wylądowaniu w Chicago, John
przeprosił na konferencji prasowej wszystkich, którzy poczuli się urażeni. Wyjaśniał, że nie miał na myśli poniżania religii ani
wywyższania czy porównywania się z Jezusem, ale o stwierdzenie
faktu, że obecnie ich zespół jest bardziej popularny niż
chrześcijaństwo, szczególnie w Wielkiej Brytanii. Mimo przeprosin,
od początku trasy trwała medialna nagonka, mająca odstraszyć nawet najwierniejszych fanów. Ogłaszano, że Beatlesi powoli się kończą, co miały
potwierdzić nieco słabsze niż wcześniej wyniki sprzedaży biletów.
W sumie
chłopaki zagrali tam 14 koncertów, jednak całe tournée nie
należało do najszczęśliwszych. 19 sierpnia podczas występu w Memphis wrzucono na scenę petardę, co wzbudziło przerażenie wśród
członków kapeli, ponieważ myśleli oni, że to oddany w ich stronę
strzał z broni palnej. 2 dni później w St. Louis muzycy grali
na otwartym powietrzu w trakcie ulewnego deszczu, ryzykując życie,
ponieważ istniała obawa porażenia prądem z instrumentów. Ostatecznie koncert na
stadionie bejsbolowym Candlestick Park w San Francisco, mający
miejsce 29 sierpnia 1966 roku, okazał się ostatnim oficjalnym publicznym
występem The Beatles na żywo (może oprócz słynnego, odbywającego się w nietypowych okolicznościach występu na dachu siedziby Apple). Ich działalność sceniczna została
więc zawieszona, a chłopaki nie byli pewni czy kiedykolwiek powrócą
do tego w tym składzie.
Kwartet
już od początku amerykańskiej trasy uzgodnił, że ta
będzie ostatnią w ich karierze. Muzycy chcieli od tego odpocząć,
ponieważ od pewnego czasu występowanie na żywo nie dawało im
takiej radości, jak kilka lat temu, przez co nie grali z większym
przekonaniem. Doszli do wniosku, że kolejne występy przed tłumem
histerycznie wrzeszczących słuchaczy nie mają sensu, szczególnie
że dopiero w studiu mogli naprawdę pokazać na co ich stać.
Symboliczną cegiełkę w realizacji tego postanowienia dołożyły
także wydarzenia z Japonii i - przede wszystkim - na Filipinach.
Jeśli dodać do tego niesprzyjające warunki i nieprzyjemną otoczkę
podczas sierpniowej amerykańskiej trasy, można stwierdzić, że
była to najlepsza decyzja z możliwych.
Następne
dwa miesiące przeznaczono na urlop i odpoczęcie od siebie nawzajem.
John zagrał rolę szeregowca Gripweeda w filmie Richarda Lestera pod
tytułem "Jak wygrałem wojnę", w tym czasie poznał też
artystkę Yoko Ono (z którą niedługo potem się związał) na jej
wystawie "Unfinished Paintings and Objects" (po polsku -
Niedokończone obrazy i przedmioty), utrzymanej w
awangardowym stylu. George wraz z żoną wyjechał do Indii, by
chłonąć hinduską kulturę i filozofię, a także uczyć się gry
na sitarze pod okiem samego Ravi'ego Shankara. Paul brał udział w
kilku projektach, m.in. tworzeniu muzyki do filmu "Nowożeńcy",
a Ringo po prostu odpoczywał i korzystał z życia.
W
otoczeniu The Beatles zaszły inne zmiany, niekoniecznie o
charakterze muzycznym. Mniej więcej od tego czasu można było
zaobserwować odmienny image chłopaków - przede wszystkim na skutek
niekoncertowania nikt nie musiał już paradować tak często w
garniturze, a na dodatek wszyscy zapuścili wąsy - najpierw zrobili
to Paul i George, a w ich ślady poszli potem John i Ringo. Wtedy też
Lennon zaczął nosić charakterystyczne, babcine okulary, od
tego czasu będące jego znakiem rozpoznawczym. The Beatles był już
nie tylko zupełnie innym zespołem pod względem muzycznym, ale
także wizerunkowym. Co niebawem zaczęło być widoczne również w
ich twórczości.
Zagrywka
z zaprzestaniem koncertowania przyniosła wiele pozytywnych rezultatów. Płyty przestały być tworzone taśmowo, a muzycy mogli bardziej skupić się na działalności
wydawniczej i nagrać co im się tylko podoba, nie obawiając się czy wytwórnia będzie chciała to wydać ani czy będzie można to odegrać na koncertach. Już "Revolver"
miał w sobie wiele takich cech, jednak ambitni twórcy, jakimi bez
wątpienia byli członkowie The Beatles (a przynajmniej trzech z nich), nie poprzestali na poszukiwaniach. Kwartet zebrał się pod koniec
listopada, by ponownie w studiu przy Abbey Road rozpocząć pracę
nad albumem pod tytułem "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club
Band". Nad całym materiałem pracowano bardzo długo, nagrania
ciągnęły się przez niecałe pół roku i zostały ukończone 21
kwietnia 1967 roku.
Wysiłek
ten nie poszedł na marne, bo "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club
Band" okazał się kolejnym natchnionym i inspirującym dziełem
legendarnej czwórki. Przede wszystkim był to jeden z
pierwszych concept albumów. Cała koncepcja wyszła od Paula
McCartney'a, który zasugerował by wydać krążek wypełniony
muzyką graną przez fikcyjną formację Orkiestry Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza. Miało
to związek z innym wizerunkiem grupy i całkowitym stylistycznym odcięciem się od
pierwszych dokonań. Chłopaki nieustannie poszukiwali nowych środków wyrazu
(nie tylko muzycznych), a pomysł Paula wydał się reszcie dość
interesujący, by następnie mógł zostać wcielony w życie.
Longplay
kontynuuje psychodeliczny kierunek obrany na "Revolverze" i
po części na "Rubber Soul" (choć definitywnie nie warto zamykać tego materiału w ramach jednego gatunku). Świadczy o tym zarówno
zawartość tekstowa, muzyczna, jak i różne ukryte smaczki. To wydawnictwo będące
świadectwem niczym nieskrępowanej wyobraźni, zarówno pod względem
aranżacyjnym, kompozycyjnym, jak i produkcyjnym (po raz kolejny
nieoceniona pomoc George'a Martina). Mimo że jak na zamysł concept
albumu teksty nie są ze sobą zbyt powiązane, mamy do czynienia z w
pełni świadomym dziełem. McCartney, Lennon i Harrison przeżywali
w tamtym czasie szczyt swojej kreatywności, a opisywana
płyta stanowi świadectwo tego stwierdzenia.
Przede
wszystkim fascynuje sam koncept z fikcyjną Orkiestrą Sierżanta
Pieprza, objawiający się w intrygującej otoczce, nie tylko
muzycznej, ale i graficznej (obie stanowią jedną całość). Chodzi o związane z tą płytą
wszelkie gadżety czy niesamowitą, bardzo barwną i kolorową
okładkę, ponownie według pomysłu Paula. Widać na niej tytułową orkiestrę, pojawiającą się w otoczeniu swojej
publiczności. Oczywiście, w role muzyków wcielili się Beatlesi,
noszący specyficzne stroje i trzymający instrumenty dęte, zaś
widownia składała się przede wszystkim ze znanych postaci. Projekty tych postaci wyglądają na narysowane, ale zastosowano inny trik - zdjęcia poszczególnych osób powiększono do naturalnych rozmiarów,
po czym naklejono je na sztywny karton (by uniknąć problemów
prawnych, wysłano do żyjących osób prośbę o użyczenie
wizerunku).
Sesję zdjęciową zorganizowano w studiu autora fotografii, Michaela Coopera. Odbyła
się ona 30 marca 1967 roku, po dwóch tygodniach przygotowań. W tym
projekcie zwraca uwagę pokaźna liczba szczegółów, więc by
wyłapać wiele z nich warto załatwić sobie wydanie winylowe. Wśród
publiczności orkiestry można zauważyć osobistości, jak
Marilyn Monroe, Bob Dylan, Oscar Wilde, Marlon Brando, Tony Curtis
czy Albert Einstein. Pojawiają się również podobizny Beatlesów w
młodszym wydaniu (co miało zapewne pokazać jak dużą drogę
przeszli w ciągu kilku lat). Początkowo planowano uwzględnić
także obecność Jezusa czy Adolfa Hitlera, ale uznano, że ich
obecność na zdjęciu byłaby zbyt kontrowersyjna i mogłaby wywołać
niesmak u niektórych słuchaczy. Na bębnie stojącym przed składem został wypisany tytuł dzieła, zaś wypełniającą dolną część okładki nazwę zespołu ułożono w pomysłowy sposób z kolorowych kwiatów oraz zielonych liści. Wiele osób nazywa tę okładkę za
najlepszą w historii kapeli, i trudno się temu dziwić. W
kontekście wydania do ciekawych innowacji należało wydrukowanie wszystkich
tekstów z tyłu okładki.
Na
albumie zawarto wiele urozmaiconych aranżacji, które w tamtym
czasie musiały wzbudzać szczery podziw. Rozmach i intensywność
tej pracy robiły wręcz powalające wrażenie. Wszystkie nagrania zajęły ponad
400 godzin pracy. Po raz kolejny poszerzono instrumentarium, a kwartet wsparło kilkudziesięciu muzyków sesyjnych -
przykładowo w "A Day in the Life" wystąpiła 40-osobowa orkiestra. Prócz głównej czwórki, na głównych
autorów powodzenia tego przedsięwzięcia wyrośli George Martin (udzielający się też na instrumentach klawiszowych w siedmiu utworach) oraz
technicy studyjni - Geoff Emerick i jego współpracownicy.
Eksperymentowano na wielu płaszczyznach - z przesterem,
kompresowaniem dźwięku czy dodawaniem nietypowych dzięków. W tych
wszystkich pomysłach słychać przede wszystkim inspirację wydanym
kilka miesięcy wcześniej albumem "Pet Sounds" The Beach
Boys, innowacyjnym w kwestii brzmienia czy aranżacji (notabene,
inspirowanym beatlesowskim "Rubber Soul"). "Sgt.
Pepper's Lonely Hearts Club Band" można więc uznać za odpowiedź na artystyczny sukces "Pet Sounds".
Efekty
tych zmagań przeszły najśmielsze oczekiwania wielu recenzentów i
słuchaczy. Podczas gdy parę miesięcy wcześniej pojawiały się
głosy o zawodowym wypaleniu kapeli, tak przy okazji "Sgt.
Pepper's Lonely Hearts Club Band" Beatlesi pokazali, że nie
powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Chwalono bogactwo aranżacji,
twórczą wyobraźnię, nieprzeciętne wykonanie czy spoistość całości. Jego renoma po latach wcale nie osłabła, o czym może świadczyć fakt, że w 2003 roku krążek został sklasyfikowany na 1. miejscu listy 500 albumów wszech czasów opracowanej przez czasopismo "Rolling Stone". Nie można było też narzekać na słabe wyniki sprzedaży - w Wielkiej Brytanii płyta przez 148 tygodni utrzymywała się na liście najlepiej kupowanych płyt, zaś w Stanach Zjednoczonych w przeciągu trzech miesięcy
sprzedano 3 miliony egzemplarzy. Nawet Capitol Records docenił klasę
tego wydawnictwa, dzięki czemu zarzucono merkantylne taktyki i po raz pierwszy wydano w Stanach
Zjednoczonych krążek w tej samej wersji co pierwotne wydanie w
Wielkiej Brytanii. Przy okazji tradycja wydawania odmiennych wersji
albumów po obu stronach Atlantyku powoli dobiegała końca. Z
korzyścią dla słuchaczy.
Do
zrealizowania ustalonej muzycznej koncepcji przystąpiono z dużym
pietyzmem. Oprawa graficzna i towarzyszące jej gadżety to jedno, lecz wszyscy starali się, żeby cała związana z Orkiestrą
Sierżanta Pieprza otoczka tworzyła jedną, spójną całość przede
wszystkim pod względem muzycznym. Początek albumu zrealizowano więc
tak, by przypominał zapis występu na żywo, dzięki temu
umieszczono w nim śmiechy i krzyki publiczności czy odgłosy
strojącej się orkiestry. A już od pierwszego nagrania ma się
wrażenie, że utwory czasem przechodzą między sobą w płynny
sposób, co jeszcze bardziej potęguje obcowanie z jednym, pełnym
(co z tego, że bardzo nietypowym?) występem. Czuć najbardziej na początku i końcu krążka, szkoda, że wrażenie to w środku trochę zanika.
Zaczyna
się tytułowym "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band".
Jak sugeruje nazwa, jest to tekstowa zapowiedź występu Orkiestry
Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza. Od razu słychać dźwiękowe
bogactwo, które do dziś brzmi całkiem dobrze i nie tak bardzo
archaicznie. Sam kawałek oparto w dużej mierze na mocnej pracy
gitar (czasem przerywanej wejściami sekcji dętej). Przez to sam
Jimi Hendrix bardzo cenił ten numer i rozpoczynał nim czasem swoje
koncerty. Z kolei spokojniejszy "With a Little Help from My
Friends" to bardzo urocza piosenka z przebojową melodią,
świetnym (tak!) śpiewem Ringo i przemyślanym wejściem harmonii
wokalnych. To jedyny przypadek utworu śpiewanego przez Starra, który
nie tylko nie należy do najsłabszych w zestawie, ale wręcz do
najlepszych. Idealnie pasuje do wykonywanych przez niego, beztroskich
kawałków, ale nie popada w banał ani tandetę.
Choć
jeśli chodzi o chwytliwe melodie, to w tej kwestii bezkonkurencyjny
jest zainspirowany przedszkolnym obrazkiem namalowanym przez syna Lennona,
Juliana, "Lucy in the Sky with Diamonds", z momentalnie
zapamiętywalnym refrenem. Stanowi on jedną z najbardziej
psychodelicznych i hipnotycznych kompozycji z tego longplaya,
z mieszanym metrum (3/4 dla zwrotki i 4/4 w refrenie) i dopracowaną
aranżacją głęboko przetworzonych brzmień gitary i organów. Ciekawe, że pierwsze litery rzeczowników z tytułu tworzą skrót LSD, ale muzycy zawsze przyznawali, że nie zauważyli tego w czasie tworzenia, a teoria jakoby "Lucy in the Sky with Diamonds" tekstowo nawiązywał do przytoczonego w skrócie narkotyku została wymyślona przez fanów. W
takim otoczeniu "Getting
Better"
zaśpiewany przez duet McCartney-Lennon robi za wypełniacz, choć
można w nim pochwalić całkiem niezły podkład basowy
Paula. Ciekawe, że zarówno w tym, jak i poprzednim nagraniu George
gra na tamburynie. "Fixing
a Hole"
też nie przynosi wielkiej poprawy i należy (pomimo dźwiękowego przepychu) do najmniej
wyróżniających się chwil na albumie. Obu utworom najbliżej do przeciętniaków, przez co odstają nieco poziomem od reszty.
Jako że
słabsze "Getting Better" i "Fixing a Hole" napisał
Paul, w dalszej kolejności niejako rehabilituje się następną kompozycją.
"She's Leaving Home" instrumentalnie łatwo powiązać ze starszym "Eleanor
Rigby", gdyż spośród
instrumentów słychać jedynie kwartet smyczkowy i harfę (dzięki
czemu pierwszy raz w nagraniu The Beatles zagrała kobieta). I choć
starszy kawałek wypadał dużo ciekawiej, to i tak płynący
w leniwym tempie i z ciekawą partią wokalną autora (której w refrenie
towarzyszy wyłącznie Lennon) "She's
Leaving Home" można
zaliczyć do udanych. Z kolei "Being for the Benefit of Mr.
Kite!" nieodparcie kojarzy się z podkładem do przedstawienia
cyrkowego (i rzeczywiście zainspirował go plakat cyrkowego show). Warto podkreślić pracę organów, gdyż mamy do czynienia nie ze zwykłą partią, a zaiście kunsztowną sklejką wykonaną przez
George'a Martina. "Being for the Benefit of Mr. Kite!" może podobać się kompozycyjnie, ale
to praca producenta sprawia, że ręce same składają się do oklasków.
Mimo wszelkich walorów winylowej strony A, ciekawiej prezentuje się początek drugiej strony, czyli jedyna kompozycja Harrisona - "Within
You Without You", kolejna z utrzymanych w duchu muzyki hinduskiej. Do jej napisania gitarzystę natchnął przede
wszystkim wspomniany wcześniej pobyt w Indiach u boku Ravi'ego
Shankara. Oprócz autora nie zagrał na niej żaden inny członek
zespołu. W zamian dostajemy współpracę George'a (grającego na
sitarze i tamburze i odpowiadającego za partię wokalną) z
hinduskimi muzykami (bez udziału Shankara) i osobami grającymi na smyczkach. Harrison i Martin ciężko pracowali, by w
należyty sposób zsynchronizować smyczkową aranżację producenta
z resztą. Efekt wyszedł doprawdy zachwycający. Muzycy za pomocą
egzotycznych (w większości) instrumentów kreują bardzo kojącą i
niezwykle przyjemną atmosferę, będącej czymś w rodzaju muzycznej
medytacji. Dzieło to ciekawie kontrastuje z następnym w kolejności,
kojarzącym się z przedwojenną muzyką lat 20. bądź 30. "When I'm Sixty
Four", dedykowanym ojcu Paula McCartney'a. Autor ponoć skończył
pisanie na 64-te urodziny ojca, stąd wymowny tytuł.
W
porównaniu do wielu zawartych tu propozycji, niewiele ciekawego
odnajduję w i tak całkiem niezłym "Lovely Rita".
Najbardziej wyróżnia się w nim chyba warstwa wokalna, mogąca
przykuć uwagę słuchacza. Zwariowany "Good Morning Good
Morning" to aranżacyjne cudo. Trwa niecałe 3 minuty, a dzieje
się w nim naprawdę sporo. Realizatorzy postanowili pobawić się na całego, wgrywając odgłosy zwierząt (ewidentna inspiracja "Pet
Sounds", szczególnie końcowym "Caroline, No") czy
mieszając ze sobą brzmienie gitar i instrumentów dętych. W środku
pojawia się naprawdę dobre, choć niestety krótkie solo gitarowe
McCartney'a - jeden z najciekawszych punktów utworu. Dużo energii
znalazło się też w repryzie tytułowego nagrania, z ciężkim,
hardrockowym brzmieniem gitar. To najkrótszy kawałek w zestawie,
trwający ok. 80 sekund (a przy tym najprostszy aranżacyjnie), ale
dodający całości wiele spójności. Ponownie pojawiają się odgłosy publiczności, niesłyszalne od dłuższego czasu (czyżby miało to oznaczać, że widownia słucha występu w pełnym skupieniu?).
Na
szczególne wyróżnienie bez wątpienia zasługuje końcowy "A
Day in the Life". Powstał on z połączenia dwóch różnych
kompozycji Lennona i McCartney'a. Początek to melancholijna,
zainspirowana nagłówkiem prasowym o samochodowej kraksie ballada z
uczuciowym wokalem pierwszego z nich. Po tym fragmencie słychać
narastającą grę orkiestry, po której wkracza krótsza,
pogodniejsza część Paula. Zaraz potem wracamy do części Johna, utrzymanej w tej
samej konwencji co wcześniej. Po zakończeniu kwestii
wokalu orkiestra zaczyna raz jeszcze grać w coraz bardziej
intensywny sposób, a ostatni akord fortepianu doskonale to wszystko
podsumowuje. Gdy po kilku sekundach wyciszenia sądzimy, że to
koniec, dostajemy kilkadziesiąt sekund przedziwnych, zapętlonych odgłosów.
Dzięki
udziałowi licznej orkiestry całość posiada prawdziwie symfoniczny
rozmach, w dobrym tego słowa znaczeniu. Warto w tym nagraniu
podkreślić finezyjną grę Ringo, zdecydowanie jeden z jego
najlepszych popisów. Przy nagrywaniu zastanawiano się jak połączyć
dwie dość odmienne dzieła, więc między zwrotkami Johna a
łącznikiem Paula dodano przerwę i odgłos budzika (co pasowało do
pierwszych następujących zaraz potem słów Woke up, fell out of
bed...). Mimo połączenia, wszystko brzmi zwięźle i
nieprzypadkowo. Nie może zabraknąć słów uznania dla Martina,
który idealnie to wszystko skleił. Beatlesi po raz kolejny
pokazali, że muzyka rockowa nie musi zamykać się w określonych
ramach i może dawać pole do nietuzinkowych eksperymentów. Piękny
finisz, a przy tym jedno z największych dokonań The Beatles,
walczące z "Within You Without You" o miano najbardziej ekscytującego utworu z longplaya.
"Sgt.
Pepper's Lonely Hearts Club Band" świadczy o ewolucji muzyki
oraz wizerunku Beatlesów. Pod pewnymi względami jest dziełem
wyjątkowym i unikalnym, ale niestety nie wybitnym czy pozbawionym
wad. Dopieszczone i nietypowe aranżacje nie ukryją tego, że pod
względem kompozycji krążek wypada słabiej od poprzedniego
"Revolvera". Na pewno nie posiada tylu świetnych melodii,
ale wiele zawartych na nim momentów zdecydowanie wyróżnia się na plus (z
"A Day in the Life" i "Within You Without You" na
czele). Poza tym wydawnictwo to - wraz z "Rubber
Soul" i "Revolver" - swego czasu dobitnie pokazało jak
wiele w kwestii nagrywania albumów znaczy produkcja i brzmienie. Przełom jaki wywarło w przemyśle muzycznym nie może zostać niezauważony i niedoceniony, więc nawet jeśli ktoś
(jak ja) nie uważa "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band"
za arcydzieło, to mimo wszystko należy się tej płycie szacunek.
Moja ocena - 8/10
Lista utworów:
01. Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band (John Lennon, Paul McCartney)
02. With a Little Help from My Friends (John Lennon, Paul McCartney)
03. Lucy in the Sky with Diamonds (John Lennon, Paul McCartney)
04. Getting Better (John Lennon, Paul McCartney)
05. Fixing a Hole (John Lennon, Paul McCartney)
06. She's Leaving Home (John Lennon, Paul McCartney)
07. Being for the Benefit of Mr. Kite! (John Lennon, Paul McCartney)
08. Within You Without You (George Harrison)
09. When I'm Sixty Four (John Lennon, Paul McCartney)
10. Lovely Rita (John Lennon, Paul McCartney)
11. Good Morning Good Morning (John Lennon, Paul McCartney)
12. Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band (Reprise) (John Lennon, Paul McCartney)
13. A Day in the Life (John Lennon, Paul McCartney)
Swego czasu, czyli ponad 2,5 roku temu myślałem że to jest arcydzieło. Skoro czasopismo "Rolling Stone" tak sądzi to dlaczego by nie? Piękne czasy to były, wtedy po raz pierwszy usłyszałem prog rock Yes'ów... Sierżant Pieprz, czyli kolejna kultowa już płyta. Może nigdy ta najulubieńsza ale lubiana, ozdobione orkiestrą zgrabne kompozycję z równie wzniosłą i kolorową okładką. Myślę że Bitelsom zbrakło geniuszu aby ta płyta była tak eksperymentalna jak poprzednia a zarazem tak spójna i przyjemna, jestem za tym że był to z góry założony koncept. Świetny Hard-rockowy otwieracz który zgrabnie przechodzi do ładnej i kultowej już ballady. Jedynie "Within You Without You" nigdy mi nie pasowało, sitar brzmi świetnie i soczyście ale to nie moje gusta. Następnie moje ulubione "Lovely Rita" ze świetnym wstępem i otwieraczem. Później agresywny i naładowany "Good Morning Good Morning" Który jest zapowiedzią wielkiego finału, o tak wielkiego bo był czas że przy "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band (Reprise)" uroniłem łzę bo wszystko było w nim genialne, nawet świetnie ułożone gdakanie kury podpasowane do tego genialnego riffu. Mistrzowski popis Ringo i klamra albumu. A najlepsze że to nie koniec, bo jest jeszcze wybitny "A Day in the Life" zdecydowanie najlepszy na albumie utwór. A to co tam się dzieje jest po prostu piękne, to dla takich momentów poznaję muzykę w tedy wiem że to ma sens. Melancholijny wstęp Lennona, następnie niepokojąco intensywna gra orkiestry i budzik... Część Paul'a będąca odskocznią od melancholijnego klimatu który wykreował Lennon, przechodząca w piękne wokalizy i powtórka motywu z orkiestrą. To najpiękniejszy moment tego utworu, później dostajemy mało zrozumiały zaplątany kolaż dźwiękowy.
OdpowiedzUsuńSam kiedyś uważałem "Within You Without You" za najsłabszy z zestawu, a na przestrzeni lat opinia zmieniła się co najmniej o 180 stopni. Zaś sam album oceniam na taką samą ocenę jak kiedyś.
UsuńZobaczymy u mnie, ale wątpię.
UsuńOpinia może się zmienić maks. o 180 stopni, bo większa liczba byłaby bliższa punktu wyjścia - sorry, musiałem ;)
UsuńA album? Na pewno bardzo ważny, pod wieloma względami nowatorski i wpływowy, ale same kompozycje jakoś nigdy mnie nie przekonywały. W 1967 roku Beatlesi byli wciąż na szczycie, ale moim daniem skończyła się wówczas ich hegemonia. Już nie oni wyznaczali muzyczne trendy*, ale nowe zespoły w rodzaju Cream, Jimi Hendrix Experience czy Traffic.
*Choć z czasem skłaniam się coraz bardziej ku twierdzeniu, że i wcześniej nie tyle wyznaczali nowe trendy, co bardzo szybko adaptowali je do swojej twórczości - tak przecież było z folk rockiem na "Rubber Soul" czy psychodelią na "Revolver".
Ha! A to dobre, dobrze że nie zmieniła się o 360 stopni.
UsuńA "Pet Sounds" nawet nie ma podjazdu, i tyle.
OdpowiedzUsuń"Capitol Records docenił klasę..." - nie miał co doceniać - od 1967 Beatlesi podpisali nową umowę z Capitol w której znalazła się adnotacja że każda nawet drobna zmiana w porównaniu z wydawnictwem brytyjskim - nawet w opisie płyty - zrywa umowę z Capitol Records. Ot i cała tajemnica.
OdpowiedzUsuńDzięki za uzupełnienie.
Usuńwiedzę na ten temat mam więc nie ma problemu, zawsze pomogę jakby było trzeba
UsuńProfilowe zobowiązuje.
Usuń@noisre A masz RYM'a?
UsuńW tamtym bowiem czasie Capitol preferował longplaye 25 minutowe. Nie ma co się dziwić skoro z dwóch 40 mintowych robili 3 dorzucając po drodze jakieś single,
OdpowiedzUsuńW 67r.? Myślałem że ta era krótkich albumów zakończyła się w okolicach 65r. Swoją drogą to nieładnie z ich strony że robili zwykłe składanki a nie oryginalne albumy. Te składankowe wersję wcześniejszych Bitelsów nie oddają w pełni ich rozwoju.
UsuńTaka taktyka zakończyła się mniej więcej w okolicach "Sierżanta Pieprza", ponieważ np. wydane w 1966 amerykańskie wydanie "Revolver" czy kompilacja "Yesterday and Today" trwały osobno poniżej 30 minut.
UsuńTak. Nowa umowa Emi i Capitol została zawarta na 9 lat i podpisana dokładnie w styczniu 1967 roku. ALe z tego co pamiętam Stonesi mieli ten sam problem z wydaniami amerykańskimi. Amerykanie też robili z ich nagraniami co chcieli.
UsuńW przypadku wydań płyt Stonesów było podobnie jak z Beatlesami, o czym świadczy m.in. fakt, że to w 1967 roku po raz pierwszy wydano ich album ("Their Satanic Majesties Request", który był niejako odpowiedzią na sukces "Sierżanta Pieprza") w takiej samej wersji po obu stronach Atlantyku. Później kontynuowano ten zabieg, dlatego zarówno studyjne albumy Beatlesów, jak i Stonesów wydawano od 1967 roku z taką samą tracklistą.
UsuńAlbum całkiem spoko, ale odrobinę daleko mu do arcydzieła. Nie znoszę chociażby „Being for the Benefit of Mr. Kite!” - naiwne to i cringe'owe. Z resztą, nie rozumiem zachwytów nad okładką. Może jest kultowa, ale strasznie tandetna, nawet jak na lata 60. Mimo wszystko, to i tak godny poznania album.
OdpowiedzUsuńCringowe to już jest to słowo wciskane teraz wszędzie. A „Being for the Benefit of Mr. Kite!” może nie jest super, ale lubię w nim to spowolnienie po pierwszej zwrotce.
Usuń