Debiut
Black Sabbath nie był przychylnie przyjmowany przez krytykę, ale
spodobał się sporej rzeszy słuchaczy, którzy docenili nową,
nieznaną wcześniej jakość, prezentowaną przez czterech muzyków
z Birmingham. Pomysł na niespotykane wcześniej ciężkie brzmienie,
posępność materiału, a także demoniczny wizerunek zespołu
chwycił, na skutek czego debiut okazał się sukcesem. Nie dziwi
więc fakt, że już w tym samym roku widownia doczekała się
drugiego albumu, wydanego przez Black Sabbath.
Surowe
i posępne riffy, grane przez Tony'ego Iommi na nisko nastrojonej
gitarze, mechaniczny śpiew Ozzy'ego Osbourne'a i wyrazista gra
sekcji rytmicznej - to wszystko zostało docenione w przypadku
debiutu, więc składniki te znalazły się również na jego
następcy. Skoro Black Sabbath w takim wydaniu tak bardzo przypadł
ludziom do gustu, muzycy nie chcieli wiele zmieniać w przypadku
nagrywanej przez siebie nowej muzyki. Ich drugi krążek, nazwany
"Paranoid", został więc przygotowany według podobnej
receptury. A jednak nie można powiedzieć, że jest to taki sam
album.
Po
pierwsze - grupa zrezygnowała całkowicie z coverów, prezentując osiem stworzonych przez siebie kompozycji. Skład ten doskonale radził
sobie z przygotowywaniem nowych utworów, nie chciał więc sięgać
po znaną już klasykę czy przerabiać niezbyt znane kawałki.
"Paranoid" to dzieło w pełni stworzone przez samych
muzyków, a przy tym nie odbierające jakością od genialnego
poprzednika. A to naprawdę wielki wyczyn. Po drugie - w niektórych
momentach pokombinowano trochę z aranżacjami (m.in. przyspieszenie
taśmy w końcówce "War Pigs"). Próby brzmią jeszcze
dość nieśmiało, ale zaznaczają swoją obecność na płycie. Po
trzecie - słychać, że kompozytorzy odchodzą powoli od bluesa,
dlatego prawie wcale nie ma w nim bluesowych naleciałości (można
je odnaleźć wyłącznie w "Fairies Wear Boots"). Na
albumie słychać w jaką stronę chcą pójść twórcy i co
dokładnie chcą grać. Różnic między longplayami można
przytoczyć jeszcze więcej, a frajdą dla słuchacza może być
odnajdywanie tych rozbieżności.
Zespół
zaczął pracować nad tym materiałem już w czerwcu 1970 roku, a w
międzyczasie koncertował w krajach europejskich, zdobywając coraz
większą popularność. Szczęśliwie, do produkcji drugiego w
kolejności dzieła ponownie wynajęto Rodgera Baina, dzięki czemu
krążek zyskał równie znakomite brzmienie. Longplay nie brzmi
identycznie jak debiut, ale pod względem produkcyjnej
ponadczasowości prezentuje podobny poziom. Nadal bardzo wyraźnie
słychać wszystkie instrumenty, brzmiące niezwykle czysto, świeżo
i odpowiednio zadziornie. Ponownie - kapitalna robota.
Tak
naprawdę album miał zawierać siedem kompozycji, ale nagle okazało
się, że brakuje jeszcze czegoś przebojowego, czegoś co
wypełniłoby bardziej płytę, uważaną wtedy za zbyt krótką -
podobnie jak w przypadku debiutu, gdzie nagrano dzięki temu cover
"Evil Woman". W tym wypadku napisano na szybcika, w ciągu
kilkunastu minut jeden utwór, mający pełnić rolę tzw.
zapchajdziury. Był nim niespełna 3-minutowy "Paranoid" -
jedno z najprostszych nagrań w historii Black Sabbath, ale przy tym
ultraprzebojowe, oparte na dynamicznym riffie i z chwytliwą partią
wokalną Osbourne'a. Był to strzał w dziesiątkę, ponieważ wydany
na małej płytce "Paranoid" jako jedyny w karierze Black
Sabbath zawojował listy przebojów w wielu krajach, docierając
m.in. na 4. miejsce listy najlepiej sprzedających się singli w
Wielkiej Brytanii. Muzycy pokazali, że mimo wielu zróżnicowań
materiału, to tak naprawdę siła tkwi w prostocie. A sam "Paranoid"
stał się najbardziej rozpoznawalnym utworem kapeli i niemalże z
marszu dołączył do sabbathowej klasyki.
Z
drugiej strony, także cały album (swoją drogą wydany 18 września
1970 roku, w dniu śmierci Jimi'ego Hendrixa) okazał się największym
sukcesem w historii grupy, docierając m.in. na szczyt zestawienia
najlepiej sprzedających się płyt w Wielkiej Brytanii, zaś w
Stanach Zjednoczonych do dziś pokrył się 4-krotną platyną.
Pokazuje to dobitnie, że słuchacze po obu stronach Atlantyku w
pełni zaakceptowali mroczne oblicze Black Sabbath. Świat dosłownie
oszalał na ich punkcie, jednak powodzenie komercyjne w dużej mierze
wynikało właśnie z wcześniejszego sukcesu singla "Paranoid".
Sam album wydaje się nieco bardziej przystępny od poprzednika.
Więcej tutaj bardziej chwytliwych melodii niż w przypadku debiutu,
a co najmniej trzy zawarte w nim kompozycje to potencjalne przeboje.
Zawarto tu trochę mniej mrocznej atmosfery, choć i tak jej
natężenie jest ogromne, jak na ówczesne standardy muzyczne.
W
całość wprowadza "War Pigs" ze słynnym, antywojennym
przesłaniem. Butler nawiązał w tekście do trwającej w tym
okresie wojny w Wietnamie, dlatego literacko opowiada on o wysyłaniu
ludzi na śmierć przez polityków, nazywanych tutaj świniami
wojny. Jego pierwotnym
tytułem był "Walpurgis", różniła się również
warstwa literacka - w tekście zajmowano się sabatem czarownic. O
dziwo, krążek miał właśnie nazywać się "War Pigs",
jednak taki tytuł został odrzucony przez wytwórnię z racji
kontrowersyjnych i niewłaściwych skojarzeń. Do takiej nazwy
bardziej pasuje okładka, ukazująca różowego wojownika
wymachującego niebieską szabelką. Longplay nazwano "Paranoid",
ale okładka została.
A sam
"War Pigs" to najwyższa półka pod względem kompozycji i
wykonania, niezwykle długi i rozbudowany utwór z wieloma zmianami
tempa. Można go w pewnym sensie porównać do tytułowego "Black
Sabbath", gdzie spokojne momenty kontrastowały z gwałtownymi
zaostrzeniami. Zaczyna się przygniatającym riffem Tony'ego, a w
zwrotkach początkowo śpiew Osbourne'a miesza się z ostrymi
wejściami gitary. Nagranie stopniowo nabiera dynamiki, dzięki czemu
miejsce do popisu ma także sekcja rytmiczna (szczególnie Bill Ward,
prezentujący wiele różnorodnych przejść perkusyjnych). "War
Pigs" zawiera także instrumentalną część pod nazwą "Luke's
Wall", zawierający wiele ekscytujących solówek Iommi'ego,
wsparte nieokiełznanym podkładem rytmicznym. Wybitna rzecz.
Z kolei
"Planet Caravan" opowiada o podróży po wszechświecie. I
rzeczywiście, nagranie posiada wyciszoną, niemalże kosmiczną
atmosferę, dodatkowo podbitą przez przetworzony elektronicznie głos
Ozzy'ego i jednostajne, niemalże transowe tempo całości. Przy tym
jest to najwolniejsza i najspokojniejsza propozycja z krążka. W tle
słychać również niewyszukaną partię pianina, zagraną przez
inżyniera dźwięku Toma Alloma, producenta kilku późniejszych
płyt Judas Priest. Bardzo ładna ozdoba dla całego "Paranoid",
wprowadzająca nieco więcej urozmaicenia. Choć, o dziwo, istnieje
jeszcze lepsza wersja "Planet Caravan" wydana dopiero w
bonusach na reedycji z 2009 roku. W tym nieco dłuższym wydaniu
słychać nieprzetworzony głos Osbourne'a, śpiewającego w
wyjątkowo subtelny, niespotykany wcześniej u niego sposób. W
jednym czy drugim wypadku, mamy do czynienia z pięknym, nastrojowym
numerem, wprowadzającym słuchacza w doskonały nastrój (mimo
swojego ewidentnie przygnębiającego charakteru).
Potężny,
nie mający żadnego tekstowego powiązania z komiksowym bohaterem o
tej samej nazwie, "Iron Man" to nieśmiertelna klasyka, a
także jeden z tych wiekopomnych, genialnych riffów, które przeszły
do historii i są rozpoznawalne przez ludzi nie słuchających na co
dzień muzyki rockowej. Riff-pomnik. Riff, od ćwiczenia którego
zaczynały całe tabuny początkujących gitarzystów. Iommi, choć w
minimalny sposób, przebił pod tym względem swoje wcześniejsze
wyczyny i stworzył coś doskonałego. Ale nie tylko główny riff
zasługuje na uwagę, Tony stworzył tu również inne intrygujące
motywy. "Iron Man" to typowy dla Sabbathów ponury utwór,
z Ozzym śpiewającym unisono do melodii gitary, ale przy tym
cholernie chwytliwy. Początkowo powolny, by w drugiej połowie
przejść do dwóch niesamowicie dynamicznych części
instrumentalnych. Warto w nim zwrócić uwagę nie tylko na
tradycyjnie świetne popisy gitarowe, ale i na rewelacyjny podkład
perkusyjny Warda.
"Electric
Funeral" to kolejny budzący grozę riff i linia melodyczna
idealnie dopasowana do pracy gitary. Na początku i na końcu mamy do
czynienia z powolnym, miażdżącym swoim ciężarem kawałkiem, ale w
środku zostaje on na minutę przełamany rozpędzoną grą
instrumentalistów. Po raz kolejny można usłyszeć przetworzony
głos wokalisty, jednak w większości zachowano jego oryginalną
barwę. "Hand of Doom" został oparty na prostym basowym motywie, w tym wypadku również możemy zaobserwować kontrast spokojnych fragmentów z ostrzejszymi. Po raz kolejny wielkie
wrażenie robi żywsza część instrumentalna, gdzie znaleźć można
kilka ciekawych popisów. Przy czym dostajemy kolejny antywojenny
tekst, traktujący o uzależnionych od heroiny żołnierzach
powracających z Wietnamu.
Na
"Paranoid" pojawił się pierwszy w karierze Black Sabbath
numer instrumentalny - "Rat Salad". W swojej budowie i
nastroju różni się od późniejszych miniaturek grupy, bowiem w
większości jest oparty na grze Billa Warda, prezentującego całkiem
niezły, choć niezbyt wirtuozerski i dość standardowy popis
perkusyjny. W przypadku "Fairies Wear Boots" już sam
początek, nazwany "Jack the Stripper", wypada ekscytująco,
gdy Tony gra niezbyt wyszukane, lecz efektowne zagrywki gitarowe
(fragment ten powraca jeszcze w połowie). Jeszcze ciekawiej wypadają
dalsze części z lekko połamaną grą sekcji rytmicznej czy mocnymi
solówkami. I ostatnie sekundy - czy ten motyw gitarowy nie kojarzy
Wam się z jednym z urywków późniejszego "For Whom the Bell Tolls" Metalliki?
"Paranoid"
to doskonałe rozwinięcie patentów z debiutu. Nie jest to już
płyta tak przełomowa, jak poprzednia, ale na pewno brzmiąca równie
świeżo i ponadczasowo. A w dodatku zawiera równie inspirującą,
porywającą i nieśmiertelną muzykę, na której wychowały się
pokolenia słuchaczy, w tym przyszłych twórców. Trudno przecenić
jej wpływ na późniejszą muzykę. Zawarto w niej wiele
pierwszorzędnych solówek, riffów czy tekstów, które z dużą
dozą prawdopodobieństwa na zawsze zapadną w pamięci słuchacza. A
przy tym znów jest to dzieło niezwykle intrygujące i niebanalne,
wykraczające poza ówczesną definicję ciężkiego grania. Utwory
takie, jak "Paranoid", "Iron Man", "War
Pigs" czy "Fairies Wear Boots", stały się znakiem
rozpoznawczym kapeli i zasłużenie weszły na stałe do jej
koncertowego repertuaru. Nawet po niemalże 5 dekadach od premiery
słucha się tego rozkosznie. Idealna propozycja dla osób dopiero
wkraczających w świat hard rocka i heavy metalu.
Niektórzy
uważają "Paranoid" za szczytowe osiągnięcie zespołu,
ale ja zawsze mam problem przy wyborze najlepszego dzieła z
pierwszych trzech, ponieważ każde jest wykonane na
najwyższym poziomie. Po dłuższym zastanowieniu, pałeczkę
pierwszeństwa w moim rankingu przejmuje debiut. Ale gdyby każda
kontynuacja prezentowała taki poziom, jak "Paranoid",
świat muzyki byłby piękniejszy...
Moja ocena - 10/10
Lista utworów:
01. War Pigs (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
02. Paranoid (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
03. Planet Caravan (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
04. Iron Man (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
05. Electric Funeral (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
06. Hand of Doom (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
07. Rat Salad (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
08. Faires Wear Boots (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
Album na pewno ważny, wpływowy, ale także cholernie nierówny. Trzy doskonałe utwory ("War Pigs", "Iron Man", "Faires Wear Boots"), trzy które mogłyby być prawie tak samo dobre, gdyby ich nie spieprzono ("Electric Funeral" niepasującym przyśpieszeniem, "Hand of Doom" przesadnym rozwleczeniem, a w przypadku "Planet Caravan" - wyborem dużo słabszej wersji), oraz dwa słabe wypełniacze ("Paranoid", "Rat Salad"). Trochę słaba średnia, jak na tak klasyczny album ;) Moim zdaniem jest to najsłabszy album zespołu z pierwszych czterech, ale zarazem lepszy od wszystkich późniejszych (z których tylko "Sabbath Bloody Sabbath" jest do niego zbliżony poziomem).
OdpowiedzUsuń