3 lutego 2019

Black Sabbath - "Paranoid" (1970)


Debiut Black Sabbath nie był przychylnie przyjmowany przez krytykę, ale spodobał się sporej rzeszy słuchaczy, którzy docenili nową, nieznaną wcześniej jakość, prezentowaną przez czterech muzyków z Birmingham. Pomysł na niespotykane wcześniej ciężkie brzmienie, posępność materiału, a także demoniczny wizerunek zespołu chwycił, na skutek czego debiut okazał się sukcesem. Nie dziwi więc fakt, że już w tym samym roku widownia doczekała się drugiego albumu, wydanego przez Black Sabbath.

Surowe i posępne riffy, grane przez Tony'ego Iommi na nisko nastrojonej gitarze, mechaniczny śpiew Ozzy'ego Osbourne'a i wyrazista gra sekcji rytmicznej - to wszystko zostało docenione w przypadku debiutu, więc składniki te znalazły się również na jego następcy. Skoro Black Sabbath w takim wydaniu tak bardzo przypadł ludziom do gustu, muzycy nie chcieli wiele zmieniać w przypadku nagrywanej przez siebie nowej muzyki. Ich drugi krążek, nazwany "Paranoid", został więc przygotowany według podobnej receptury. A jednak nie można powiedzieć, że jest to taki sam album.

Po pierwsze - grupa zrezygnowała całkowicie z coverów, prezentując osiem stworzonych przez siebie kompozycji. Skład ten doskonale radził sobie z przygotowywaniem nowych utworów, nie chciał więc sięgać po znaną już klasykę czy przerabiać niezbyt znane kawałki. "Paranoid" to dzieło w pełni stworzone przez samych muzyków, a przy tym nie odbierające jakością od genialnego poprzednika. A to naprawdę wielki wyczyn. Po drugie - w niektórych momentach pokombinowano trochę z aranżacjami (m.in. przyspieszenie taśmy w końcówce "War Pigs"). Próby brzmią jeszcze dość nieśmiało, ale zaznaczają swoją obecność na płycie. Po trzecie - słychać, że kompozytorzy odchodzą powoli od bluesa, dlatego prawie wcale nie ma w nim bluesowych naleciałości (można je odnaleźć wyłącznie w "Fairies Wear Boots"). Na albumie słychać w jaką stronę chcą pójść twórcy i co dokładnie chcą grać. Różnic między longplayami można przytoczyć jeszcze więcej, a frajdą dla słuchacza może być odnajdywanie tych rozbieżności.

Zespół zaczął pracować nad tym materiałem już w czerwcu 1970 roku, a w międzyczasie koncertował w krajach europejskich, zdobywając coraz większą popularność. Szczęśliwie, do produkcji drugiego w kolejności dzieła ponownie wynajęto Rodgera Baina, dzięki czemu krążek zyskał równie znakomite brzmienie. Longplay nie brzmi identycznie jak debiut, ale pod względem produkcyjnej ponadczasowości prezentuje podobny poziom. Nadal bardzo wyraźnie słychać wszystkie instrumenty, brzmiące niezwykle czysto, świeżo i odpowiednio zadziornie. Ponownie - kapitalna robota.

Tak naprawdę album miał zawierać siedem kompozycji, ale nagle okazało się, że brakuje jeszcze czegoś przebojowego, czegoś co wypełniłoby bardziej płytę, uważaną wtedy za zbyt krótką - podobnie jak w przypadku debiutu, gdzie nagrano dzięki temu cover "Evil Woman". W tym wypadku napisano na szybcika, w ciągu kilkunastu minut jeden utwór, mający pełnić rolę tzw. zapchajdziury. Był nim niespełna 3-minutowy "Paranoid" - jedno z najprostszych nagrań w historii Black Sabbath, ale przy tym ultraprzebojowe, oparte na dynamicznym riffie i z chwytliwą partią wokalną Osbourne'a. Był to strzał w dziesiątkę, ponieważ wydany na małej płytce "Paranoid" jako jedyny w karierze Black Sabbath zawojował listy przebojów w wielu krajach, docierając m.in. na 4. miejsce listy najlepiej sprzedających się singli w Wielkiej Brytanii. Muzycy pokazali, że mimo wielu zróżnicowań materiału, to tak naprawdę siła tkwi w prostocie. A sam "Paranoid" stał się najbardziej rozpoznawalnym utworem kapeli i niemalże z marszu dołączył do sabbathowej klasyki.

Z drugiej strony, także cały album (swoją drogą wydany 18 września 1970 roku, w dniu śmierci Jimi'ego Hendrixa) okazał się największym sukcesem w historii grupy, docierając m.in. na szczyt zestawienia najlepiej sprzedających się płyt w Wielkiej Brytanii, zaś w Stanach Zjednoczonych do dziś pokrył się 4-krotną platyną. Pokazuje to dobitnie, że słuchacze po obu stronach Atlantyku w pełni zaakceptowali mroczne oblicze Black Sabbath. Świat dosłownie oszalał na ich punkcie, jednak powodzenie komercyjne w dużej mierze wynikało właśnie z wcześniejszego sukcesu singla "Paranoid". Sam album wydaje się nieco bardziej przystępny od poprzednika. Więcej tutaj bardziej chwytliwych melodii niż w przypadku debiutu, a co najmniej trzy zawarte w nim kompozycje to potencjalne przeboje. Zawarto tu trochę mniej mrocznej atmosfery, choć i tak jej natężenie jest ogromne, jak na ówczesne standardy muzyczne.

W całość wprowadza "War Pigs" ze słynnym, antywojennym przesłaniem. Butler nawiązał w tekście do trwającej w tym okresie wojny w Wietnamie, dlatego literacko opowiada on o wysyłaniu ludzi na śmierć przez polityków, nazywanych tutaj świniami wojny. Jego pierwotnym tytułem był "Walpurgis", różniła się również warstwa literacka - w tekście zajmowano się sabatem czarownic. O dziwo, krążek miał właśnie nazywać się "War Pigs", jednak taki tytuł został odrzucony przez wytwórnię z racji kontrowersyjnych i niewłaściwych skojarzeń. Do takiej nazwy bardziej pasuje okładka, ukazująca różowego wojownika wymachującego niebieską szabelką. Longplay nazwano "Paranoid", ale okładka została.

A sam "War Pigs" to najwyższa półka pod względem kompozycji i wykonania, niezwykle długi i rozbudowany utwór z wieloma zmianami tempa. Można go w pewnym sensie porównać do tytułowego "Black Sabbath", gdzie spokojne momenty kontrastowały z gwałtownymi zaostrzeniami. Zaczyna się przygniatającym riffem Tony'ego, a w zwrotkach początkowo śpiew Osbourne'a miesza się z ostrymi wejściami gitary. Nagranie stopniowo nabiera dynamiki, dzięki czemu miejsce do popisu ma także sekcja rytmiczna (szczególnie Bill Ward, prezentujący wiele różnorodnych przejść perkusyjnych). "War Pigs" zawiera także instrumentalną część pod nazwą "Luke's Wall", zawierający wiele ekscytujących solówek Iommi'ego, wsparte nieokiełznanym podkładem rytmicznym. Wybitna rzecz.

Z kolei "Planet Caravan" opowiada o podróży po wszechświecie. I rzeczywiście, nagranie posiada wyciszoną, niemalże kosmiczną atmosferę, dodatkowo podbitą przez przetworzony elektronicznie głos Ozzy'ego i jednostajne, niemalże transowe tempo całości. Przy tym jest to najwolniejsza i najspokojniejsza propozycja z krążka. W tle słychać również niewyszukaną partię pianina, zagraną przez inżyniera dźwięku Toma Alloma, producenta kilku późniejszych płyt Judas Priest. Bardzo ładna ozdoba dla całego "Paranoid", wprowadzająca nieco więcej urozmaicenia. Choć, o dziwo, istnieje jeszcze lepsza wersja "Planet Caravan" wydana dopiero w bonusach na reedycji z 2009 roku. W tym nieco dłuższym wydaniu słychać nieprzetworzony głos Osbourne'a, śpiewającego w wyjątkowo subtelny, niespotykany wcześniej u niego sposób. W jednym czy drugim wypadku, mamy do czynienia z pięknym, nastrojowym numerem, wprowadzającym słuchacza w doskonały nastrój (mimo swojego ewidentnie przygnębiającego charakteru).

Potężny, nie mający żadnego tekstowego powiązania z komiksowym bohaterem o tej samej nazwie, "Iron Man" to nieśmiertelna klasyka, a także jeden z tych wiekopomnych, genialnych riffów, które przeszły do historii i są rozpoznawalne przez ludzi nie słuchających na co dzień muzyki rockowej. Riff-pomnik. Riff, od ćwiczenia którego zaczynały całe tabuny początkujących gitarzystów. Iommi, choć w minimalny sposób, przebił pod tym względem swoje wcześniejsze wyczyny i stworzył coś doskonałego. Ale nie tylko główny riff zasługuje na uwagę, Tony stworzył tu również inne intrygujące motywy. "Iron Man" to typowy dla Sabbathów ponury utwór, z Ozzym śpiewającym unisono do melodii gitary, ale przy tym cholernie chwytliwy. Początkowo powolny, by w drugiej połowie przejść do dwóch niesamowicie dynamicznych części instrumentalnych. Warto w nim zwrócić uwagę nie tylko na tradycyjnie świetne popisy gitarowe, ale i na rewelacyjny podkład perkusyjny Warda.

"Electric Funeral" to kolejny budzący grozę riff i linia melodyczna idealnie dopasowana do pracy gitary. Na początku i na końcu mamy do czynienia z powolnym, miażdżącym swoim ciężarem kawałkiem, ale w środku zostaje on na minutę przełamany rozpędzoną grą instrumentalistów. Po raz kolejny można usłyszeć przetworzony głos wokalisty, jednak w większości zachowano jego oryginalną barwę. "Hand of Doom" został oparty na prostym basowym motywie, w tym wypadku również możemy zaobserwować kontrast spokojnych fragmentów z ostrzejszymi. Po raz kolejny wielkie wrażenie robi żywsza część instrumentalna, gdzie znaleźć można kilka ciekawych popisów. Przy czym dostajemy kolejny antywojenny tekst, traktujący o uzależnionych od heroiny żołnierzach powracających z Wietnamu.

Na "Paranoid" pojawił się pierwszy w karierze Black Sabbath numer instrumentalny - "Rat Salad". W swojej budowie i nastroju różni się od późniejszych miniaturek grupy, bowiem w większości jest oparty na grze Billa Warda, prezentującego całkiem niezły, choć niezbyt wirtuozerski i dość standardowy popis perkusyjny. W przypadku "Fairies Wear Boots" już sam początek, nazwany "Jack the Stripper", wypada ekscytująco, gdy Tony gra niezbyt wyszukane, lecz efektowne zagrywki gitarowe (fragment ten powraca jeszcze w połowie). Jeszcze ciekawiej wypadają dalsze części z lekko połamaną grą sekcji rytmicznej czy mocnymi solówkami. I ostatnie sekundy - czy ten motyw gitarowy nie kojarzy Wam się z jednym z urywków późniejszego "For Whom the Bell Tolls" Metalliki?

"Paranoid" to doskonałe rozwinięcie patentów z debiutu. Nie jest to już płyta tak przełomowa, jak poprzednia, ale na pewno brzmiąca równie świeżo i ponadczasowo. A w dodatku zawiera równie inspirującą, porywającą i nieśmiertelną muzykę, na której wychowały się pokolenia słuchaczy, w tym przyszłych twórców. Trudno przecenić jej wpływ na późniejszą muzykę. Zawarto w niej wiele pierwszorzędnych solówek, riffów czy tekstów, które z dużą dozą prawdopodobieństwa na zawsze zapadną w pamięci słuchacza. A przy tym znów jest to dzieło niezwykle intrygujące i niebanalne, wykraczające poza ówczesną definicję ciężkiego grania. Utwory takie, jak "Paranoid", "Iron Man", "War Pigs" czy "Fairies Wear Boots", stały się znakiem rozpoznawczym kapeli i zasłużenie weszły na stałe do jej koncertowego repertuaru. Nawet po niemalże 5 dekadach od premiery słucha się tego rozkosznie. Idealna propozycja dla osób dopiero wkraczających w świat hard rocka i heavy metalu.

Niektórzy uważają "Paranoid" za szczytowe osiągnięcie zespołu, ale ja zawsze mam problem przy wyborze najlepszego dzieła z pierwszych trzech, ponieważ każde jest wykonane na najwyższym poziomie. Po dłuższym zastanowieniu, pałeczkę pierwszeństwa w moim rankingu przejmuje debiut. Ale gdyby każda kontynuacja prezentowała taki poziom, jak "Paranoid", świat muzyki byłby piękniejszy...

Moja ocena - 10/10

Lista utworów:
01. War Pigs (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
02. Paranoid (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
03. Planet Caravan (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
04. Iron Man (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
05. Electric Funeral (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
06. Hand of Doom (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
07. Rat Salad (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
08. Faires Wear Boots (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)

1 komentarz:

  1. Album na pewno ważny, wpływowy, ale także cholernie nierówny. Trzy doskonałe utwory ("War Pigs", "Iron Man", "Faires Wear Boots"), trzy które mogłyby być prawie tak samo dobre, gdyby ich nie spieprzono ("Electric Funeral" niepasującym przyśpieszeniem, "Hand of Doom" przesadnym rozwleczeniem, a w przypadku "Planet Caravan" - wyborem dużo słabszej wersji), oraz dwa słabe wypełniacze ("Paranoid", "Rat Salad"). Trochę słaba średnia, jak na tak klasyczny album ;) Moim zdaniem jest to najsłabszy album zespołu z pierwszych czterech, ale zarazem lepszy od wszystkich późniejszych (z których tylko "Sabbath Bloody Sabbath" jest do niego zbliżony poziomem).

    OdpowiedzUsuń