12 października 2019

The Beatles - "Rubber Soul" (1965)


Na skutek niebywałej popularności, w połowie lat 60. Beatlesi wciąż intensywnie koncertowali. 13 sierpnia 1965 roku wylecieli na kolejną, obejmującą 16 występów trasę po Stanach Zjednoczonych, która mimo że trwała zaledwie 2,5 tygodnia, to ponownie zapisała się w historii muzyki. Największą sensacją okazał się legendarny koncert z 15 sierpnia na stadionie bejsbolowym Shea Stadium. Zebrano wtedy rekordową publiczność, obejmującą co najmniej 55 tysięcy ludzi. Mimo pokaźnych nakładów finansowych przeznaczonych na występ, cały dochód z tego przedsięwzięcia, czyli ponad 300 tysięcy dolarów, spokojnie pozwolił na pokrycie kosztów i zarobienie pieniędzy. W tamtym kraju frekwencję pobił dopiero występ Led Zeppelin na Florydzie z 1973 roku, kiedy to zebrało się ponad 56 tysięcy widzów.

Słynny występ legendarnej czwórki nie obył się bez problemów. Firma Vox wyprodukowała 100-watowe wzmacniacze na potrzeby amerykańskiego tournée, jednak system nagłaśniający okazał się niedostatecznie solidny, by zagłuszyć widownię na ogromnym stadionie. Ze względu na słabe nagłośnienie, słychać było jedynie pisk widzów, a muzycy po raz kolejny musieli grać, nie słysząc siebie nawzajem. Mimo tych braków, show na Shea Stadium wciąż pozostaje jednym z najsłynniejszych wystąpień The Beatles. Niełatwo zauważyć, że o ile na początku 1964 roku umożliwili oni brytyjskim grupom koncertowanie po Stanach Zjednoczonych, tak półtora roku później zainicjowali na poważnie występowanie kapel na stadionach dla tak licznej (a w późniejszych latach liczącej coraz więcej osób) widowni zebranej w jednym miejscu.

Kolejne istotne dla muzyków wydarzenie nastąpiło 27 sierpnia, bowiem tego dnia poznali oni jedną z najważniejszych ikon popkultury XX wieku - Elvisa Presley'a. Dziennikarz magazynu muzycznego NME (skrót od New Musical Express) Chris Hutchins umożliwił im wizytę w posiadłości Elvisa, znajdującej się w Beverly Hills. Chłopaki wraz z grupą najbliższych znajomych udali się do niej i spędzili 3 godziny w towarzystwie Presley'a. Oprócz konwersacji, pojamowali wspólnie czy zaśpiewali razem kilka piosenek, głównie z obszaru bluesa i country. Cała impreza mogła należeć do pomyślnych, jednak po pewnym czasie muzycy patrzeli na to spotkanie z dystansem. Po latach dowiedzieli się oni, że Elvis próbował zablokować pierwszy przyjazd The Beatles do USA, co musiało być dla nich niemałym rozczarowaniem.

W Stanach Zjednoczonych fascynacja Beatlesami wcale nie zmalała - do tego stopnia, że popularna stacja ABC rozpoczęła we wrześniu wyświetlanie serialu animowanego o zespole (pod niewymyślnym, acz wielce wymownym tytułem "The Beatles"), cieszącego się swego czasu niesłabnącym zainteresowaniem, szczególnie wśród najmłodszych. Każdy z odcinków posiadał tytuł zaczerpnięty z singla kapeli, zaś akcja konkretnego epizodu opierała się w dużej mierze na tekście danej piosenki. Do 21 października 1967 roku powstało 39 odcinków. Zaś pobyt chłopaków w Stanach Zjednoczonych dobiegł końca 2 września, a dzień później znajdowali się już w Wielkiej Brytanii. Następne miesiące spędzili przede wszystkim na pisaniu materiału i pracy w studiu.

Nowy longplay został nagrany zaledwie 4 tygodnie, aby zdążyć z wydaniem przed Gwiazdką. 3 Udało się to, na skutek wyrobienia się w dacie premiery 3 grudnia 1965 roku. Czytając tę informację łatwo skojarzyć, że rok wcześniej miała miejsce podobna sytuacja w przypadku "Beatles for Sale", z tym, że nowszy krążek okazał się o wiele lepszy i był kolejnym znaczącym krokiem naprzód w twórczości kapeli. Sposób nagrywania "Rubber Soul" znacząco różnił się od poprzednich albumów - 14 sesji nagraniowych (od 12 października do 11 listopada) zostało z góry zaplanowanych na dany okres, przez co nie wciskano ich w trakcie czasu wolnego od występów bądź kręcenia filmów. Dzięki temu uniknięto bałaganu i w lepszy sposób dopracowano konkretne utwory. To wszystko słychać już od pierwszego dźwięku.

Szóste (według brytyjskiej kolejności) długogrające dzieło studyjne okazało się wyjątkowe z wielu powodów. Przenieśmy się w tym momencie do drugiej połowy roku 1965 roku. Beatlesi byli na absolutnym szczycie i wydaje mi się, że mogliby jeszcze przez kilka dobrych lat pisać krótkie, chwytliwe piosenki utrzymane w duchu pierwszych płyt, a i tak mogliby liczyć na wielkie zainteresowanie. Wybrali jednak ścieżkę poszukiwań, postępu i urozmaicania swoich kompozycji. Do tego, w tamtym momencie ostatecznie zrezygnowali z nagrywania przeróbek, stawiając wyłącznie na swój repertuar. Zasługuje to na wielki szacunek, ponieważ twórczo nie poszli oni na łatwiznę i wykazali się większą dojrzałością niż ktokolwiek mógłby się tego po nich spodziewać.

Choć przecież już na "Help!" mieliśmy pierwsze ślady takich wyjątkowych pomysłów. Nieśmiała, choć zauważalna zapowiedź w postaci "You've Got to Hide Your Love Away", "Ticket to Ride" i - przede wszystkim - "Yesterday" zrobiła swoje, a muzycy postanowili kontynuować ścieżkę zapoczątkowaną przez tamte utwory. Słychać, że powoli mija ten młodzieńczy, beztroski okres w ich twórczości, a wkracza ten dojrzały i w pełni ukształtowany. Chłopaki kombinują, prześcigają się w różnych koncepcjach i przywiązują sporą wagę do aranżacji, tak by konkretny kawałek czymś się wyróżniał (w większości przypadków się to udało). Dzięki temu krążek odniósł ogromny sukces nie tylko na polu komercyjnym. Po latach okrzyknięto go znaczącym sukcesem artystycznym, inicjującym etap wielkiego rozwoju Beatlesów i stanowiącym kluczowy punkt odniesienia dla następnych dzieł. O czysto muzycznym wpływie na innych twórców chyba nie trzeba nawet wspominać.

Wydaje się też, że ten album lepiej przetrwał próbę czasu i obecnie wypada mniej staroświecko od poprzednich (w końcu mówimy o nagraniach sprzed niemalże 55 lat). Wcześniejsze płyty, przy wszelkich swoich zaletach, zawsze miały w sobie coś archaicznego, co nawet po kilku(nastu) latach dawało się odczuć jako te nagrania sprzed pewnej epoki, jednak pod tym względem na "Rubber Soul" słychać nową jakość. Nie tylko w brzmieniu. Wprawne ucho wychwyci, że nie są to nowe nagrania, co... tylko przemawia na korzyść całości. Według mnie przy dzisiejszej technice wszelkie smaczki produkcyjne nie byłyby tak dobrze słyszalne. Jeśli dodamy do tego fakt, że longplay brzmi bardziej nowocześnie, nawet od zaledwie 4 miesiące starszego "Help!", to otrzymujemy naprawdę wartościowy produkt. Nie dziwne, że ówcześni krytycy i słuchacze, przyzwyczajeni do beztroskiej muzyki Beatlesów, byli nieźle zaskoczeni tym, co otrzymali.

George Martin jak zwykle stanął na wysokości zadania, a jego nieocenione wsparcie pomogło nadać krążkowi odpowiedni kształt. Tradycyjnie niepozbawiony wad w postaci słabszych kompozycji, ale poza tym bardziej przemyślany i urozmaicony od poprzednich. Już kiedyś o tym wspominałem, ale warto powtórzyć to jeszcze raz - przy wszelkich twórczych zdolnościach Lennona, McCartney'a i Harrisona nie byłoby The Beatles w takim kształcie jaki obecnie znany, gdyby nie George Martin. To wszystko najbardziej słychać właśnie od czasu recenzowanej płyty. Ciężko pominąć jego wkład w pierwsze wydawnictwa (sam George udzielał się tam też okazjonalnie w formie instrumentalnej), w tym w aranżację "Yesterday", jednak dopiero od "Rubber Soul" współpraca na linii producent-muzycy zaczęła przynosić naprawdę znaczące korzyści, zarówno dla zespołu, jak i słuchaczy. Od tej recenzji można więc przygotowywać się na niejednokrotne zachwyty z mojej strony co do pracy producenta.

Co do materiału, to mamy tu mieszankę różnych stylów. Twórcy sięgają po różnorakie inspiracje, co niekiedy daje imponujący rezultat. Znalazło się trochę folku, psychodelii, brzmień orientalnych, tradycyjnie pojawia się też pop i odrobina rock and rolla. Wpływy tego ostatniego są coraz mniej widoczne, a z kolejnymi latami niemalże zniknęły i już na tym przykładzie widać, że większa prostota daje miejsce dla bogatszych aranżacji i ambitnych inspiracji. Nagranie w pełni autorskiego, bardzo dobrego dzieła (dla wielu wręcz rewelacyjnego), utrzymanego na wysokim poziomie i zawierającego więcej urozmaiceń niż wcześniejsze wydawnictwa sprawiło, że "Rubber Soul" wywrócił do góry nogami postrzeganie nagrywania płyt długogrających i całkowicie zmienił oblicze muzyki rockowej.

Beatlesi już wcześniej podnieśli znaczenie albumów kosztem singli (nagrywając w pełni autorski "A Hard Day's Night" czy kusząc megapopularnymi singlami do sięgnięcia po więcej i kupienia dłuższych wydawnictw), jednak wydaje mi się, że dopiero opisywane dzieło zatarło tę granicę. Wielu twórców, w tym The Beatles, już niedługo zaprzestało tak często wypuszczać nowy materiał (w tamtym czasie regułą były dwa dłuższe krążki na rok), w zamian nagrywając bardziej przemyślane dzieła i często nie będąc pod dyktaturą danej wytwórni. Oczywiście wiele zależy też od poziomu samych kompozycji, a późniejsza historia dowiodła, że nagrany na szybko album okazał się niekiedy lepszy niż dopieszczane miesiącami dzieła (wystarczy przytoczyć choćby debiuty Black Sabbath i Led Zeppelin), jednak polityka wydawców płytowych pierwszej połowy lat 60. doprowadzała do tego, że często na longplayach umieszczano zwykłe odrzuty, byle zapełnić czymś całość do przyzwoitych 30 minut. To głównie za sprawą "Rubber Soul" słynna czwórka z Liverpoolu dokonała poważnego przełomu w muzyce popularnej. A przecież nie był to koniec nowatorskich aspektów wprowadzonych do muzyki przez The Beatles.

Patrząc na to wszystko, aż dziw bierze, że taki materiał ukazał się już 4 miesiące po poprzednim "Help!", chociaż wciąż można na nim znaleźć pewne odniesienia do starszych wydawnictw, w związku z czym stanowi on wraz z poprzednikiem okres przejściowy między pierwotnym stylem a tym w pełni eksperymentalnym. Nie da się ukryć, że w kontekście tworzenia i muzycznych poszukiwań wielką rolę odegrały narkotyki, do czego po latach muzycy otwarcie się przyznawali. Być może to właśnie przyjmowanie różnych substancji nasiliło u nich skłonność do autorefleksji czy przywiązywania większej wagi do warstwy tekstowej. Od tego czasu w tekstach nie brakowało różnych narkotycznych czy symbolicznych odniesień, także warstwa muzyczna stała się bardziej psychodeliczna, odjechana i nieprzewidywalna. Ponownie - z pożytkiem dla wszystkich.

Nawet pod względem okładki poczyniono postęp. Zdjęcie wygląda na dużo bardziej psychodeliczne i nietypowe od poprzednich, jakby muzycy (a także ich fotograf - ponownie Robert Freeman) znajdowali się w narkotykowym transie. Ich twarze, uwiecznione od dołu przez obiektyw typu rybie oko, wyglądają na nieco zniekształcone i wydaje się jakby każdy z nich patrzył w inną stronę. Na okładce oczywiście widnieje tytuł dzieła, ale brak przy tym nazwy zespołu, co również było innowacją. Chłopaki spokojnie mogli sobie pozwolić na takie zagranie, bo mieli tak rozpoznawalny wygląd, że wszyscy odwiedzający sklepy muzyczne wiedzieli z czyją twórczością mają do czynienia.

Projekt ten był tak niezwykły, że nawet w Stanach Zjednoczonych "Rubber Soul" ukazał się z niezmienioną zawartością graficzną. Niestety, po raz kolejny modyfikacji uległa tracklista. Mimo niewątpliwej spójności dzieła, Amerykanie po raz kolejny zbezcześcili zawartość oryginału, tworząc własne wydanie w celach większego zarobku. Nie dostały się tam "Drive My Car", "Nowhere Man", "What Goes On" i "If I Needed Someone", a ich miejsce zajęły wcześniejsze "I've Just Seen a Face" i "It's Only Love" z brytyjskiego wydania "Help!". Cztery pominięte kawałki trafiły potem na kompilację "Yesterday and Today" z 1966 roku. Na szczęście był to jeden z ostatnich takich przypadków.

Warto także zwrócić uwagę na singiel wydany wcześniej niż "Rubber Soul". Już (niemalże) tradycyjnie jego zawartość nie dostała się na longplay. A szkoda, bo "Day Tripper" to niezwykle ciekawy kawałek, oparty na charakterystycznym motywie przewodnim o riffowym posmaku. Więcej refleksji ma w sobie "We Can Work It Out", wyraźnie kontrastujący pogodne zwrotki i refren McCartney'a (We can work it out...) z ponurym mostkiem Lennona (Life is very short...). Oba utwory napisano pod presją spowodowaną potrzebą wydania małej płyty i ostatecznie wydano je 3 grudnia 1965 roku na jednym singlu w tzw. podwójnej stronie A. Oznaczało to, że obie strony są tak samo ważne, bo muzycy nie mogli się zdecydować, która z nich jest lepsza. Podkreśliło to tylko ich wyjątkowość i wprowadziło nowy przełom w kontekście wydawania singli. Ciekawe, że w odróżnieniu od Wielkiej Brytanii (szczyt listy przebojów dla obu kompozycji) w USA oba nagrania notowano osobno - "Day Tripper" doszedł zaledwie do 5. miejsca, z kolei "We Can Work It Out" był szóstym pod rząd numerem 1. na tamtejszej liście.

Czas przejść do zawartości "Rubber Soul". Na starcie energetyczny "Drive My Car", mimo że nie należy do najwolniejszych nagrań The Beatles, to w przeciwieństwie do wielu wcześniejszych tego typu otwieraczy zaskakuje większą dojrzałością i intryguje słyszalną w refrenie partią fortepianu w wykonaniu Paula McCartney'a. Jako że tekst traktuje o jeździe tytułowym samochodem, pojawia się w nim smaczek w postaci wokalnego, pojawiającego się kilka razy dodatku beep, beep, beep, beep, naśladującego odgłos klaksonu. Z kolei przyjemny "You Won't See Me" posiada całkiem zapamiętywalną, typowo beatlesowską melodię, a przy tym prostą, lecz efektowną grę muzyków - przede wszystkim Ringo, który w mniej typowy sposób traktuje perkusyjny talerz hi-hat, nadając mu specyficzne, szeleszczące brzmienie.

Bardziej intrygująco wypada umieszczony między nimi "Norwegian Wood (This Bird Has Flown)", wyrażający kolejne fascynacje muzyką folkową. Mimo tych inspiracji, to tutaj po raz pierwszy w katalogu zespołu pojawił się nigdy wcześniej nie kojarzący się z folkiem, wywodzący się z Indii instrument strunowy, nazwany sitar, w tym przypadku obsługiwany przez George'a Harrisona. Interesująca jest historia włączenia tego instrumentu do nagrania. W trakcie kręcenia sceny w restauracji do filmu "Help!", Harrison zauważył indyjskich muzyków, a po rozmowie z nimi i wspólnym graniu zainteresował się tym instrumentem, kupił go i zaczął na nim grać. W momencie nagrywania albumu George postanowił spontanicznie dodać sitar do instrumentarium "Norwegian Wood (This Bird Has Flown)", ale nie zdążył jeszcze zgłębić jego tajników, więc zagrał na nim w zwyczajny, melodyjny sposób. Pod tym względem postęp Harrisona będzie słyszalny na następnym wydawnictwie.

Po drodze znajdziemy więcej intrygujących niespodzianek. Przykładowo, pierwszy utwór Harrisona pod tytułem "Think for Yourself" zwraca uwagę ciężkim, jak na 1965 rok, przesterowanym brzmieniem gitary basowej (tzw. efekt fuzzboxa). Oczywiście nie brakuje w nim wokalu autora, a dodatkową ciekawostką jest partia Lennona na organach. Z kolei dość żwawy "I'm Looking Through You" łączy subtelną grę gitary akustycznej z całkiem intensywnymi wejściami gitar elektrycznych. Całkiem niezłe wrażenie robi także oparty na fajnej melodii i posiadający chóralny refren "Nowhere Man". Choć nadal uważam go za jeden ze słabszych punktów, to po pewnym czasie zdołałem się do niego przekonać. W przeciwieństwie do dwóch nagrań, które moim zdaniem odstają od reszty i mocno zaniżają poziom. Pierwszy z nich to "The Word", nie tylko posiadający nieciekawą melodię, ale i wyjątkowo nieznośne chórki. Choć pod względem uatrakcyjnienia aranżacji warto tu odnotować Martina grającego na fisharmonii.

Jeszcze gorzej prezentuje się kawałek w stylu country, czyli "What Goes On" z wokalem Ringo. I tradycyjnie to on dostał najmniej ciekawy utwór - choć może nie tyle dostał, co pierwszy raz w swojej karierze stał się współautorem jakiejś kompozycji. Wpływy country zawsze były piętą achillesową kapeli, ale tutaj wyszło to jeszcze słabiej niż wcześniej. "What Goes On" nie tylko w porównaniu do reszty (nawet "The Word") wypada zbyt banalnie, to posiada jeszcze irytującą warstwę wokalną. Być może o jego poziomie świadczy fakt, że oryginalna wersja utworu powstała w czasach The Quarrymen, kiedy muzycy mieli jeszcze mało doświadczenia. Dla mnie słuchanie tego numeru jest męczące i gdyby nie "Revolution 9" stwierdziłbym, że to najgorsze nagranie w historii The Beatles. Jestem pewien, że wielu słuchaczy nie znających jeszcze tej płyty polubi "The Word" i "What Goes On", jednak mnie nie one przekonują.

W całym materiale znalazło się sporo propozycji o wyciszonym nastroju, i należą one do najciekawszych propozycji. Jak ukłon w stronę francuskiej publiczności pod tytułem "Michelle" - romantyczna i bardzo ładna ballada McCartney'a. Przy tym jedna z moich ulubionych w jego dorobku, z pojawiającymi się w tle pięknymi wielogłosami i tekstem śpiewanym po części w języku francuskim. Nie dziwne, że we Francji okazała się gigantycznym hitem, a po latach była chętnie coverowana. Na mnie największe wrażenie robi w niej prosty, lecz niesamowity motyw gitarowy, grany przez Harrisona i pojawiający się w momentach bez wokalu. Niemalże równie świetnie wypada "Girl" z typowo lennonowskim wokalem i lekko grecką partią gitary, nadającej całości wyjątkowego klimatu.

Niewątpliwie najwspanialszy punkt wydawnictwa stanowi barokowy, pełen refleksji "In My Life", z genialnym w swojej prostocie motywem gitarowym czy kapitalnie ułożoną warstwą wokalną, w której znalazło się miejsce na świetny, czysty wokal Lennona i intrygujące wielogłosy (niemalże) reszty muzyków. Ciężko zapomnieć też o pojawiającej się w środku, efektownej partii pianina w wykonaniu George'a Martina - choć w momencie rejestrowania producent zagrał to w wolniejszym tempie, po czym przyspieszył taśmę. Efekt tej sztuczki spodobał się reszcie, dzięki czemu partia Martina została włączona do kompozycji. Osobiście uważam, że to jedno z najwybitniejszych nagrań The Beatles. Może nie doczekało się ono sławy na miarę najpopularniejszych szlagierów kapeli, ale bez wątpienia zasługuje na wielkie uznanie.

Następny w kolejności, chwytliwy "Wait" nagrano dużo wcześniej od reszty, 17 czerwca (w listopadzie nastąpiły niewielkie poprawki), gdyż był to odrzut z sesji do "Help!". Dla niektórych jego wielbicieli może to być mały szok, bo trudno pojąć, że pierwotnie odrzucono tak dobry numer, a zamiast niego wstawiono np. "I've Just Seen a Face". Dla mnie "Wait" w takiej formie, jak tutaj, przebijałby większość tego, co znalazło się na stronie B poprzednika oraz kilka nagrań z jego strony A. Tutaj stanowi kolejny atrakcyjny fragment, przy którym warto się zatrzymać i wysłuchać w skupieniu. Drugi kawałek Harrisona, "If I Needed Someone", nie wyróżnia się niczym specjalnym, ale ostatecznie nie irytuje i wypada całkiem solidnie. A szybki, rock'n'rollowy "Run for Your Life" stylistycznie najbardziej przypomina wcześniejsze dokonania i starsze schematy The Beatles (być może dlatego, że został nagrany jako pierwszy z tego zestawu), przy czym wprowadza więcej potrzebnej energii.

Kiedyś nieszczególnie przepadałem za tym krążkiem - głównie przez różne irytujące momenty, z których kilka do dziś mi przeszkadza - ale po latach doceniłem go za nietypowe jak na tamte czasy aranżacje, wysmakowanie, spójność czy pójście pod prąd względem oczekiwań wytwórni. Beatlesi objawili się w nim jako ambitni, oryginalni, odważni i bezkompromisowi artyści, pragnący się rozwijać i zaskakiwać słuchaczy, a także potwierdzający, że takie nagranie, jak "Yesterday", nie było tylko jednorazowym krokiem w bok. Chciałbym dać więcej, ale obecność "What Goes On" i "The Word" mnie od tego zniechęca. Niech będzie więc mocna ósemka, a ta niewątpliwie się "Rubber Soul" należy.

Moja ocena - 8/10

Lista utworów:
01. Drive My Car (John Lennon, Paul McCartney)
02. Norwegian Wood (This Bird Has Flown) (John Lennon, Paul McCartney)
03. You Won't See Me (John Lennon, Paul McCartney)
04. Nowhere Man (John Lennon, Paul McCartney)
05. Think for Yourself (George Harrison)
06. The Word (John Lennon, Paul McCartney)
07. Michelle (John Lennon, Paul McCartney)
08. What Goes On (John Lennon, Paul McCartney, Ringo Starr)
09. Girl (John Lennon, Paul McCartney)
10. I'm Looking Through You (John Lennon, Paul McCartney)
11. In My Life (John Lennon, Paul McCartney)
12. Wait (John Lennon, Paul McCartney)
13. If I Needed Someone (George Harrison)
14. Run for Your Life (John Lennon, Paul McCartney)

32 komentarze:

  1. Nie dość, że tekst objętościowo dłuższy, to jeszcze lepszy! Szacun ;) Czekam na następne :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny tekst, a jaki długi ale to zaleta oczywiście. Nic nowego raczej nie napiszę, wiadomo jest to pierwsza płyta która miała tą "nową" jakość w ich muzyce. Już całkiem inna okładka to zapowiada. Dla mnie jest to taki 10 razy lepszy "Help!" może dlatego nie jestem do tej płyty w pełni przekonany a połowicznie. Większość kawałków trzyma równie dobry poziom z paroma wyjątkami takimi jak "What Goes On", niepotrzebny "Run for Your Life" i trochę odstający od reszty "The Word" chociaż tego akurat lubię, ale czuć w nim archaizm. A reszta jest dla mnie równie dobra, i może dlatego nie jestem przekonany, mnie to po prostu nie zaskakuje, ani ziębi ani grzeje. Od tego zespołu oczekuję czegoś więcej dla tego dla tej dla mnie nadal płyty "przejściowej" 7/10. Może trochę niesprawiedliwe no ale trudno może kiedyś się to zmieni.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nigdy nie przepadałem za Run For Your Life - taki napisany na kolanie - wypełniacz, What goes on? to stara piosenka Johna sprzed 1960 roku(chyba nawet Quarrymen), do której linijkę tekstu dopisał Ringo,osobiście razi mnie Looking Through You.

    Według mnie w całej dyskografii Beatlesów właśnie Rubber Soul to największy kop do przodu w stosunku do poprzedniej płyty. I za to dycha...

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetna recenzja, oceniam tak samo, choć gdyby zamiast tych najgorszych kawałków były "Day Tripper" i "We Can Work It Out", to podwyższyłbym na 9/10. Choć "The Word" i "What goes on" też według mnie nie są bardzo złe - pierwszy ma na początku dobrą linię bassu, a drugi może trochę irytuje, ale jest całkiem chwytliwy i na debiucie moim zdaniem wcale by nie odstawał od reszty.
    "gdyby nie "Revolution 1" stwierdziłbym, że to najgorsze nagranie w historii The Beatles" - jesteś pewien, że nie chodzi o "Revolution 9"? "Revolution 1" to całkiem fajny utwór i choć daleko mu do najlepszych, to nie wiem, czemu miałby być tym najgorszym, a "Revolution 9", cóż, trudno jest przez to przebrnąć :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, chodziło właśnie o 9-tkę. Co najmniej jeden "byk" w recenzji to już tradycja ;)

      Gdyby "Day Tripper" i "We Can Work It Out" były tu zamiast "The Word" i "What Goes On" to spokojnie byłoby 9.

      Usuń
    2. No ja się zdziwiłem że aż tak źle myślisz o "Revolution 1".

      Usuń
    3. Zapomniałem, że w "Revolution 9" jest to wkurzające, zapętlone "number nine...", które pomogłoby mnie nakierować na właściwy tytuł :)

      Usuń
    4. Dla mnie nie jest tak źle, jeśli miałbym wybrać taki utwór to nie miał bym pojęcia.

      Usuń
    5. Ja mam taką "specjalną" trójkę The Beatles - "Revolution 9", "What Goes On" i "Dig It".

      Usuń
    6. Zgadzam się z tobą, ja bym dodał jeszcze taki twór jak "Maggie Mae" w ogóle płyta "Let it Be" nie powinna dla mnie być wydana, ale to już się wypowiem jak będzie jej recenzja. Do tego trochę lepsze "Her Majesty" którego nie na widzę, ale o tym też później. Następnie "Kansas City / Hey-Hey-Hey-Hey!" i "Honey Don't", oczywiście prymitywne "Act Naturally", "Wild Honey Pie", "Piggies", "Honey Pie". Można by stworzyć taką top 15stkę najgorszych utworów. Jak coś to Elvis coś takiego ma "Elvis's Greatest Shit!!" to polecam, a może nie...

      Usuń
    7. Mi też te wymienione przez Ciebie utwory niespecjalnie odpowiadają, może tylko "Piggies" jest w miarę spoko.

      Przyznam, że w przypadku The Beatles stworzenie TOP5 najgorszych utworów byłoby dość proste:
      1. "Revolution 9",
      2. "What Goes On",
      3. "Dig It",
      4. "Wild Honey Pie",
      5. "Maggie Mae".
      Gorzej byłoby z TOP5 najlepszych.

      Usuń
    8. A co byś powiedział na takie 5 najlepszych?
      1. "A Day in the Life"
      2. "I Want You (She's So Heavy)"
      3. "In my Life"
      4. "Let it Be"
      5. "Yesterday"
      Ewentualnie "Hey Jude", "Come together" albo coś z "Revolvera".

      Usuń
    9. Bardzo dobra lista, jeśli o mnie by chodziło, to chyba wyglądałaby tak:
      1. I Want You (She's So Heavy)
      2. Eleanor Rigby
      3. In My Life
      4. The Long and Winding Road (w wersji z "Let It Be... Naked")
      5. Helter Skelter

      Usuń
    10. Oj "I Want You (She's So Heavy)" to utwór wybitny, tak jak "Helter Skelter" i "A Day in the Life".

      Usuń
    11. Nie sposób się z tym stwierdzeniem nie zgodzić.

      Usuń
    12. Fakt, zapomniałem o "Helter Skelter", a przecież jest jeszcze wspaniałe "While My Guitar Gently Weeps". Rzeczywiście, tych genialnych kawałków jest za dużo, żeby wybrać 5.

      Usuń
    13. Ułożenie takiego TOP5 jest o tyle niełatwe, że już za - powiedzmy - pół roku taka lista może wyglądać nieco inaczej. Tak samo z ocenami płyt - to co dziś może się komuś podobać, za parę miesięcy czy lat może być odbierane przez tę osobę negatywnie.

      Usuń
    14. Oczywiście, gusta się zmieniają, choć akurat w przypadku The Beatles raczej nie miałem takich skłonności, a jeśli już to do obniżania, bo chyba nie jest to na tyle złożona muzyka, żebym po kilku(nastu) przesłuchaniach mógł odkryć w niej coś podnoszącego jej wartość.
      Wydaje mi się, że kiedyś miałeś "Revolver" oceniony na 10/10, a po jakimś czasie obniżyłeś, prawda? Jestem ciekaw Twojej recenzji.

      Usuń
    15. Tak, miałem, a jeszcze wcześniej tak samo oceniałem "Abbey Road". Obecnie żaden album The Beatles nie jest dla mnie arcydziełem, choć w przypadku "Revolver" bardzo blisko do tego.

      "Nie jest to na tyle złożona muzyka, żebym po kilku(nastu) przesłuchaniach mógł odkryć w niej coś podnoszącego jej wartość." - może i nie jest, ale w przypadku późniejszych płyt wpływowa i zawierająca wiele smaczków (konia z rzędem temu kto po nawet 2-3 przesłuchaniach ogarnie wszystko co dzieje się w "Tomorrow Never Knows" - chodzi przede wszystkim o studyjne sztuczki George'a Martina), w związku z czym przy którymś przesłuchaniu można odkryć coś na co wcześniej nie zwracało się uwagi. Obecnie granica między wysmakowaniem i bogactwem płyt od "Rubber Soul" wzwyż a prostym stylem pierwszych (z których mimo to niektóre nadal cenię i lubię) jest dla mnie bardziej widoczna. Dlatego też podwyższyłem ocenę "Rubber Soul", który miał niegdyś o 1 oczko niższą.

      Usuń
    16. Zarzucę tutaj niepopularną opinią - "Revolution 9" nie jest najgorszym utworem beatelsów. Zdecydowanie przebija to "Wild Honey Pie" czyli zapychacz który nie powinien mieć miejsca w ogóle. Revolution owszem jest słabym eksperymentem ale moim zdaniem ma ciekawe momenty. Nie rozumiem też do końca dlaczego za powszechnie słabe uważa się większość piosenek Ringo(w sensie gdzie on śpiewał). Np "Act Naturally" wypada naprawdę nieźle, "What Goes On" też brzmi ok lepiej od takiego "Run for your life", a "I wanna be your Man" moim zdaniem tylko z głosem ringo brzmi tak na ok bo zwyczajnie żaden beatels na tamtą chwilę nie miał takiego głosu by ten utwór w tym tempie zaśpiewać. Oczywiście miał utwory słabe(Matchbox,Boys,Honey Don't) ale wciąż ma też utwory niezłe.
      Ogółem tak dorzucę też swoje top 5 najgorszych
      1 - Wild Honey Pie
      2 - For you blue(najgorsza kompozycja Georga i zbędny zapychacz)
      3 - Dig It
      4 - Hold me Tight(With the Beatles to dla mnie najgorszy album a powyższy utwór jest po prostu najsłabszy)
      5 - honey Don't(tutaj nawet moja sympatia do Starra nie uratuje tego utworu, jest on nudny)
      Czemu nie Maggie Mae - głupie to i w sumie ten utwór to guilty pleasure ale z 2 strony zawsze słuchając go odczuwam taką dziwną frajdę i sam zaczynam bawić się tonacją głosu przy tym utworze.
      Czemu nie Her Majestry - prosta zabawa gitarą Paula, dużo lepiej by brzmiało bez tego otwarcia kończącego "Mr Mustard" bo wtedy nie byłoby szoku tylko 20 sekund mija a tu słyszysz akustyka.

      Usuń
  5. przemek9810
    W ogóle jestem dzieckiem Sierżanta Peppera choć Revolver jest bliski ideału. Mi raczej chodziło o kop pomiędzy jedną płytą a drugą. Dlatego tak wysoko (w stosunku do Help!)cenię Rubber Soul.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No rozumiem, progres jaki wywołała ta płyta jest dla ciebie bardzo istotny. Tak naprawdę wcześniej długo tego nie dostrzegałem, dlatego teraz dopiero to zauważyłem. Mimo to "innowacje" nie są dla mnie tak istotne, bo wiele było dzieł które były początkiem czegoś o wiele lepszego niż sam prekursor. Między innymi tak ubolewam nad tym że dla mnie ten zespół nie nagrał nigdy arcydzieła, mieli warunki, byli tak blisko ale nie.

      Usuń
    2. No i nigdy nie byłem jakoś dobrze osłuchany w "Help!" słabo tą płytę pamiętam. Słuchałem jej 2 lata temu i też pewnie dlatego nie dostrzegłem tego progresu. A świetna recenzja Roberta mi w tym pomogła.

      Usuń
    3. Tak, na "Rubber Soul" jest słyszalny spory postęp względem "Help!" w kontekście różnorodnych aranżacji czy kompozycji, w tym stopniowe zrywanie z rock'n'rollowymi korzeniami (co wciąż budzi zdumienie, jako że "Help!" ukazał się ledwie 4 miesiące wcześniej). "Revolver" to też duży krok do przodu względem poprzednika, ale chyba nie aż tak ogromny, jak w przypadku "Rubber Soul".

      P.S. Dzięki dla wszystkich za miłe słowa uznania :)

      Usuń
  6. Tak naprawdę to Beatlesi największy krok zrobili na "Help!". To podczas tamtej sesji po raz pierwszy odeszli od rock'n'rollowych schematów. Niestety, tylko w dwóch czy trzech utworach: na pewno "You've Got to Hide Your Love Away" i "Yesterday", może "Ticket to Ride". Reszta albumu tkwi jednak w stylu poprzednich wydawnictw, dlatego całość nie robi wrażenia z dzisiejszej perspektywy. Dopiero "Rubber Soul" zdecydowanie zrywa z korzeniami. Ale jednak było to tylko rozwinięcie i dopracowanie czegoś, co pojawiło się wcześniej.

    W przeciwieństwie do przedmówców, miałbym dużo większy problem z ułożeniem najbardziej nielubianych kawałków The Beatles. Zespół, zwłaszcza na pierwszych płytach, ale i później (nieszczęsny "Let It Be"), nagrał sporo naprawdę żenującego materiału.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zawsze wydawało mi się, że ten największy krok do przodu został wykonany na "Rubber Soul". Tak, na "Help!" miały miejsce pierwsze próby odejścia od schematów, ale równie dobrze mógłby być jednorazowy wyskok (przy takiej popularności Beatlesi mogli nagrywać kolejne "Beatles for Sale" i zainteresowanie wcale by nie malało). Na "Help!" znajduję więcej punktów stycznych z poprzednimi dziełami niż w przypadku "Rubber Soul" a "Help!". Dopiero na "Rubber Soul" Beatlesi pokazali w całości prawdziwą dojrzałość oraz śmiałe rozwinięcie patentów i instrumentarium, w utworach więcej się dzieje, a z rock'n'rollowych korzeni prawie nic nie zostało - na pewno najmocniej są słyszalne w "Run for Your Life".

      Usuń
    2. Nie ma żadnego powodu, by w 2019 roku oceniać "Help!" z perspektywy lata/jesieni 1965 roku ;) Równie dobrze mógłby być jednorazowy wyskok - ale wiadomo, że nie był. Nagranie takiego "Yesterday" przez twórców "Please Please Me" i podobnych dziełek było znacznie większym pójściem do przodu, niż nagranie "Rubber Soul" przez zespół mający już na koncie "Yesterday" i "You've Got...".

      Usuń
    3. W tym stwierdzeniu chodziło mi też o przełom albumu jako całości. Faktycznie, "Yesterday" i "You've Got to Hide Your Love Away" dały sposobność do późniejszego eksperymentowania, ale na "Help!" była prócz tego cała masa fragmentów kojarzących się z poprzednimi dokonaniami. "Rubber Soul" to próba zdefiniowania siebie na nowo w całości (mimo że też niektóre fragmenty nie są tak odległe od pierwszych płyt), dodanie wielu wpływów czy inspiracji. Poza tym to "Rubber Soul" (o czym też pisałeś) bardziej zmienił postrzeganie płyt długogrających, które w tym czasie zaczęły wypierać single, z kolei "Help!" miał więcej fragmentów brzmiących jak odrzuty czy wypełniacze (prawie cała druga strona). Dla mnie to jednak większy postęp.

      Usuń
    4. Jakość tych albumów to zupełnie odrębna kwestia. Ale na pytanie: "Kiedy Beatlesi po raz pierwszy odeszli od rock'n'rollowych korzeni i zaczęli eksperymentować?", odpowiedź może być tylko jedna: "Podczas nagrywania Help!". Na "Rubber Soul" po prostu zrobili to na większą skalę.

      Usuń
    5. Dużo w tym racji, jednak dla mnie ta skala jest wyznacznikiem postępu - nie jest to już album z dwoma-trzema wyróżniającymi się mocno fragmentami, a w pełni świadome dzieło, gdzie nawet w typowych dla grupy kompozycjach często słychać różnorodne podejście do aranżacji, np. w "Wait", gdzie ponoć dograno poprawki, by bardziej pasowały do charakteru nowej płyty niż poprzedniej.

      W sumie i tak obie płyty można śmiało nazwać okresem przejściowym między rock'n'rollowymi dokonaniami a tymi mocno odbiegającymi od korzeni.

      Usuń
  7. Owszem, dla mnie The World taki sobie,ale gitarki w What Goes On w mojej ocenie fajniutkie. Szacunek dla autora za ciekawe recenzje,choć wyjątkowo nie lubi I've Just Seen A Face. A Paul lubi,he,he.Na koncercie w Tauron Arena zagrał I've...i było bardzo ok.Kwestia gustu,ale dla mnie I've.. jak powyżej,czyli ok i według mnie w żaden sposób nie zaniża wysokiego poziomu longa HELP! Wręcz przeciwnie,dodaje mu kolorytu.

    OdpowiedzUsuń