Na
przełomie lat 1995-1996 muzycy Van Halen pracowali nad utworem
"Humans Being", mającym pojawić się na soundtracku do
filmu katastroficznego "Twister" w reżyserii Jana De
Bonta. Był to ostatni kawałek zespołu, w którym zaśpiewał Sammy
Hagar. W tym momencie konflikt na linii wokalista-rodzeństwo Van
Halen osiągnął punkt krytyczny, a sytuację pogorszyły dodatkowo
okoliczności związane z tworzeniem kompilacji "Best of Volume
I", wypuszczonej w tym samym roku. Na tym wydawnictwie znalazło
się 14 przebojów grupy, "Humans Being", a także dwie
premierowe kompozycje ("Can't Get This Stuff No More" i "Me Wise Magic"), nagrane z... Davidem Lee Rothem.
Wszystko
to spowodowało, że Hagar opuścił zespół. Co ciekawe, w 1996
roku Roth na pewien czas znów stał się wokalistą Van Halen.
Zaowocowało to pierwszym od 11 lat publicznym wystąpieniem w
klasycznym składzie, na rozdaniu MTV Video Music Awards. Występ ten
podgrzał atmosferę przed ewentualnym powrotem wokalisty na dłużej,
a w związku z tym rozpoczęciem z nim nowej trasy koncertowej.
Jednak parę tygodni później Roth odszedł, a do kapeli zatrudniono
Gary'ego Cherone'a, znanego przede wszystkim z udziału w rockowej
formacji Extreme. Na jedynym dziele z jego udziałem słychać, że wokalista ten ma niemałe możliwości
wokalne, ale jego głos nie do końca wpasowuje się w muzykę graną
przez resztę składu.
Poza
tym, muzykom najwidoczniej skończyły się pomysły na tytuły
swoich wydawnictw, bo swoje jedenaste dzieło studyjne nazwali...
"Van Halen III". Taki tytuł dawał nadzieje, że panowie
powrócą do klimatów ze swoich pierwszych krążków, szczególnie tych
z lat 70. Nic z tego. Co prawda, daleko tu do bardzo melodyjnego
oblicza Van Halen z ery Hagara, ale jeszcze dalej do płyt z Rothem.
W rezultacie powstało dzieło unikalne, niepodobne do żadnego z
wcześniejszych, choć złożone z wielu składników, jakie się na
nich pojawiały. Współpraca z Cheronem mogła być początkiem
nowego etapu i ewolucji w twórczości kapeli, ale tak się nie
stało. Sam Gary też nie został zbyt dobrze przyjęty przez fanów,
którzy w większości opowiadali się za powrotem Rotha bądź
zatrzymaniem w grupie Hagara.
Zespół
miał wtedy tak wyrobioną reputację, że co by nie wydał, i tak
było to skazane na sukces komercyjny. Tak było w tym przypadku.
"Van Halen III" dotarł m.in. na 4. miejsce amerykańskich
zestawień list przebojów. Z drugiej strony, jako pierwszy do dziś
nie doczekał się miana platynowej płyty w USA (a to słaby wynik,
jak na standardy Van Halen) i w chwili wydania był oceniany dużo
słabiej niż poprzednie wydawnictwa. W sumie nadal zbiera on
najsłabsze oceny z całego katalogu. Moim zdaniem, dość
zasłużenie. Zaprezentowany materiał nie powala poziomem kompozycji
ani jakością wykonania, nawet w porównaniu do niektórych dokonań
z Hagarem. Słychać, że twórcy próbują czegoś nowego, ale efekt
tego wypada różnie, częściej jednak niezbyt przekonująco.
Jest to
również ostatnia płyta z basistą Michaelem Anthonym, który
zagrał jednak tylko w trzech utworach ("Without You", "One
I Want" i "Fire in the Hole"), a resztę partii
basowych odegrał Eddie Van Halen. Ponoć przy nagrywaniu tego
albumu, jak nigdy wcześniej, ujawniły się dyktatorskie zapędy
Eddiego, który miał jasno sprecyzowany plan, jak mają wyglądać
poszczególne partie gitary basowej czy wokalu, dzięki czemu
m.in. nachalnie podpowiadał Gary’emu, jak ma zaśpiewać
swoje partie. Niby kompozycje nadal są podpisane nazwiskami
wszystkich czterech muzyków, ale wiadomo, kto pociągał za
wszystkie sznurki. Może gitarzysta tak naprawdę nagrywał solowy
album (coś jak Jon Bon Jovi, który wydał dwa krążki pod swoim
pełnym nazwiskiem), choć z udziałem swojego brata i małą pomocą
Anthony'ego, a dopiero potem w celach zarobkowych podpięto to pod
nazwę macierzystego zespołu, w dodatku z tytułem jadącym na
sentymentach fanów pierwszych dokonań?
Swoje mało prawdopodobne przypuszczenie podpieram faktem, że na "Van Halen III" otrzymujemy
jedną z najbardziej nietypowych kompozycji w katalogu Van Halen -
oparty na akompaniamencie pianina "How Many Say I".
Dodatkowo, po raz pierwszy i ostatni głównego wokalu użycza tu sam
Eddie. W tym wypadku chciał on zapewne przetestować swoje
możliwości wokalne w kontekście nagrania studyjnego. Całość
brzmi dość śmiesznie i kiczowato, ale przyznam, że mimo jego
słabości mam nieukrytą słabość do tego utworu. Takie moje
guilty pleasure. A cały album zaczyna się równie spokojnie,
instrumentalnym, całkiem ładnym "Neworld". Innym
nagraniem bez wokalu jest "Primary", czyli gitarowa solówka
Eddiego. Jednak w odróżnieniu od takich klasyków, jak
"Eruption", "Cathedral" czy "Spanish Fly",
dostajemy nieciekawy, zbędny popis. Gitarzysta zdecydowanie nie był
wtedy w tak dobrej formie kompozytorskiej i wykonawczej, jak 15-20
lat wcześniej.
O
reszcie longplaya trudno powiedzieć coś szczególnie dobrego.
Często dostajemy całkiem chwytliwą, dość nowoczesną,
ale niezbyt fascynującą porcję hard rocka, jak w przypadku
"Without You" czy "Fire in the Hole". Problem w
tym, że ciężko stąd cokolwiek zapamiętać, a większość tych melodii i wszelkich ozdobników wyparowuje z głowy już po
przesłuchaniu całości. Nawet jeśli czegoś przyjemnie się słucha
w trakcie odtwarzania płyty (np. perkusyjnego wstępu do "Dirty
Water Dog"), to pod koniec trudno sobie o takim fragmencie
przypomnieć. Dodatkowo, brzmienie pozostawia trochę do życzenia i
w porównaniu do poprzednich "For Unlawful Carnal Knowledge"
i "Balance" czuć pod tym względem pewien niedosyt. Słabo
uwypuklono gitarę basową, a wokal wydaje się zbyt wysunięty
względem instrumentów.
Warto
wyróżnić te wolniejsze kawałki. "Once" prezentuje się
według mnie najlepiej z całości. Intrygujący, klimatyczny kawałek, opatrzony
niezłą melodią i fajną, elektroniczną aranżacją potrafi
przykuć uwagę. Dodatkowo, całkiem ciekawie brzmi tu wokal
Gary'ego. Podobnie ma się sprawa z "Year of the Day",
posiadającym sporo ciekawych zagrywek i solówek. I choć "Once" przez cały czas słucha się z ciekawością, tak "Year of the Day" skróciłbym o pewne fragmenty, bo pod koniec zaczyna nieco nużyć.
Pod tym względem zgrabniej wypada krótsza "Josephina", z
początku całkiem ładna, by powoli przechodzić do coraz
mocniejszych fragmentów. Choć na pierwszych dziełach byłaby
ledwie wypełniaczem.
Choć
równie dobrze można powiedzieć to samo o niemalże każdej innej kompozycji
z tego longplaya. Prawie nic nie wzbija się tu ponad dobry
poziom, ale też nie ma czegoś naprawdę okropnego. Takiemu "One
I Want" chyba najbliżej do Van Halen z okolic Hagara, nawet
Cherone brzmi momentami jak kopia Sammy'ego. Kawałek nie zaskakuje
niczym szczególnym i przelatuje niemalże niepostrzeżenie. Tak samo
jak następny w kolejności "From Afar". Choć tutaj akurat
refren prezentuje się nie najgorzej. W tym otoczeniu fajnie wypada
żwawy "Ballot or the Bullet", wprowadzający do materiału
pewną dawkę energii i polotu.
"Van
Halen III" nie jest niczym więcej, niż tylko średnią płytą
z kilkoma wyróżniającymi się momentami na plus. Z drugiej strony,
nie zasługuje na takie hejty, jakie można przeczytać w różnych
recenzjach czy na forach internetowych. Albumowi zdecydowanie bliżej
do tej dolnej półki w dyskografii i w moim osobistym rankingu
walczy z "OU812" o miano najgorszego dzieła kapeli. Ale
chyba nawet na "OU812" było więcej ciekawych momentów (z
"Black and Blue" na czele) przy jednoczesnym krótszym
czasie trwania.
No
właśnie - to, co niezwykle tu doskwiera, to zbyt długi czas
trwania. Jako że wydawnictwo trwa ok. 65 minut, a nie odnajdziemy w
nim wiele ciekawej muzyki, przesłuchanie go w całości może być
dla słuchacza nieco męczące. Słychać tu objawy sporego kryzysu, jaki panował wtedy w kapeli, a także pewne niezdecydowanie stylistyczne.
Niedopasowany głos Cherone'a również nie pomaga. Przez to muzycy
pożegnali twórczo XX wiek w niezbyt udanym stylu. Nie był to łatwy
czas dla zespołu, który już dawno stracił swoją wyjątkowość.
Nie dziwne, że na następny krążek trzeba było czekać aż 14
lat.
Lista utworów:
01. Neworld (Michael Anthony, Gary Cherone, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
02. Without You (Michael Anthony, Gary Cherone, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
03. One I Want (Michael Anthony, Gary Cherone, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
04. From Afar (Michael Anthony, Gary Cherone, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
05. Dirty Water Dog (Michael Anthony, Gary Cherone, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
06. Once (Michael Anthony, Gary Cherone, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
07. Fire in the Hole (Michael Anthony, Gary Cherone, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
08. Josephina (Michael Anthony, Gary Cherone, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
09. Year of the Day (Michael Anthony, Gary Cherone, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
10. Primary (Michael Anthony, Gary Cherone, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
11. Ballot or the Bullet (Michael Anthony, Gary Cherone, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
12. How Many Say I (Michael Anthony, Gary Cherone, Alex Van Halen, Eddie Van Halen)
Najlepszy album VH
OdpowiedzUsuńNajsłabsza płyta w całej dyskografii
OdpowiedzUsuńAni najgorsza ani najlepsza. Ja ją polubiłem...
OdpowiedzUsuń