"Songs
from the Sparkle Lounge" był pierwszym od 6 lat wydawnictwem
Def Leppard z premierowym materiałem. Jednak chyba niewielka część
słuchaczy czekała na jego wydanie. Kilka poprzednich albumów
okazało się rozczarowaniem, co poskutkowało znacznie mniejszą
ilością ich sprzedaży w porównaniu do np. "Hysterii"
czy nawet "Adrenalize". Grupa, która 20 lat wcześniej
wydawała krążki w dziesiątkach milionów egzemplarzy, nagle
przestała budzić pożądanie i zainteresowanie, a tym samym
zmniejszył się popyt na jej nowe wydawnictwa. Tymczasem "Songs
from the Sparkle Lounge" w momencie premiery okazał się
najlepszym studyjnym dziełem z okresu niecałych 20 lat.
Longplay
był zapowiadany jako powrót do mocnych, rockowych korzeni. W
niewielkiej części dotrzymano słowa, jednak często wygląda to na
ponowne badanie stylistycznego terytorium z okresu "Hysterii"
i "Adrenalize". Brakuje również ostrych czadów na miarę
najlepszych momentów z "High 'n' Dry" czy nawet
"Pyromanii". Chyba, że chodziło im o poprawę względem
popowego "X" - w tym wypadku jak najbardziej słychać zmiany
na plus. Mimo że nie ma co liczyć na to, że muzycy powrócą do
stylu znanego z pierwszych dwóch płyt, to i tak cieszy to, co tutaj
dostaliśmy. W wielu momentach wydaje się, że twórcy wracają na
właściwą drogę. Chodzi przede wszystkim o to, by zapewnić
słuchaczowi przyjemną dawkę rocka. Na "Songs from the Sparkle
Lounge" nie zawsze się to udaje, ale momentami poziom jest
naprawdę wysoki.
Szczególnie
na początku. Otwarcie w postaci "Go" zaskakuje bardzo
dobrym poziomem. Naprawdę, tak dobrego utworu nie mieli co najmniej
od czasów "Tear It Down" z "Adrenalize". Znajduje się
w nim sporo tego, za co można polubić ten zespół. Ten kawałek
mógłby spokojnie znaleźć się na "Hysterii" i byłby
jedną z najcięższych zawartych tam propozycji (pod względem
ciężkości może się kojarzyć z utworem "Desert Song" z
kompilacji "Retro Active"). Chwytliwa melodia, wyrazista
linia wokalna, całkiem udane solo i niezły refren złożyły się
na jedno z najlepszych otwarć w historii Def Leppard. Szkoda, że
dalsza część longplaya nie utrzymuje tego poziomu, bo w takim
wypadku otrzymalibyśmy jedną z najlepszych płyt Def Leppard.
Choć
akurat "Nine Lives" należy do tych ciekawszych pozycji. W
jego przypadku słychać już typowo komercyjne, lżejsze Def
Leppard, jakie znamy z ostatnich 30 lat, a jednak miło się tego
słucha. Nowością w twórczości Def Leppard jest duet wokalny Joe
Elliotta z Timem McGrawem - wokalistą na co dzień zajmującym się
muzyką country. Pod tym względem na pewno nie wyszło źle, ale
trudno się tym w jakikolwiek sposób zachwycać. Nieobeznany z
tematem słuchacz może nawet nie zauważyć różnicy. Ale zawsze to
jakieś urozmaicenie.
Na
przykładzie tych dwóch kompozycji słychać postęp w stosunku do
poprzedniego autorskiego krążka "X", gdzie twórcy
napchali tyle lukru i obrzydliwych melodii, że ciężko było to
wysłuchać do końca. Był to spory krok do tyłu względem
wszystkich wcześniejszych wydawnictw. Tutaj nawet najgorsze momenty
nie zbliżają się do najsłabszych zawartych na tamtej płycie.
Choć nadal można wyłapać kilka niespecjalnie zajmujących
propozycji, jak "C'mon C'mon", "Tomorrow" czy
"Cruise Control". Choć wszystkie trzy są dość średnie,
i tak byłyby jednymi z najlepszych momentów "X". Tak
kiepski był tamten album.
Lepiej
prezentuje się umieszczona między nimi ballada pod wielce wymownym
tytułem "Love". Muzycy po wielu mdłych balladach,
umieszczonych na kilku wcześniejszych wydawnictwach, napisali
wreszcie coś zgrabnego i nie odpychającego. "Love"
absolutnie nie mieści się w kategorii wyczynu kompozytorskiego, ale
nie mogę go zaliczyć go do złych utworów. Muszę też pochwalić
całkiem dobrą solówkę gitarową. Z drugiej strony, kawałek nie
zapada zbytnio w pamięci (jak cała reszta, oprócz "Go").
Co ciekawe, jest to jedyna zamieszczona w tym zestawie ballada. Mogę zapisać to na
plus, ponieważ członkowie zespołu nie chcieli tym razem uzyskać
rozgłosu, tworząc wiele przytulanek.
Choć i
tak większość zawartych tu kompozycji dobrze sprawdziłaby się w
radiu, nawet te bardziej czadowe momenty, jak np. całkiem udany
"Hallucinate". Z drugiej strony, trochę ostrzejsze "Bad
Actress" i "Come Undone" nie do końca przekonują -
wydają się zbyt mało wyraziste, choć aż tak fatalnego poziomu nie
prezentują. Na zakończenie dostajemy "Gotta Let It Go", łączący miękkie, popowe
zwrotki z ostrym refrenem. Wyszło całkiem dobrze i nawet wspomniane
wcześniej zwrotki niespecjalnie odrzucają. Całkiem przyjemny jest
też "Only the Good Die Young". Te dwa udane utwory stworzył Vivian
Campbell (wraz z "Cruise Control"). W ogóle warto dodać,
że muzycy niemalże samodzielnie stworzyli ten materiał (tylko w
"Nine Lives" pomógł im Tim McGraw). Nawet basista Rick Savage i wokalista Joe Elliott podjęli się zadania samodzielnego napisania niektórych kompozycji.
Nie
ukrywam, że przy okazji słuchania "Songs from the Sparkle
Lounge" można się miło zaskoczyć. Po kilku ostatnich, nie
najlepszych dokonaniach można było się spodziewać kolejnej
klapy, tymczasem efekty tej sesji okazały się całkiem
zadowalające. Żadne dzieło sztuki, ale w tamtym czasie był to
zdecydowanie najbardziej udany album studyjny Def Leppard od czasów
"Hysterii". W pewnym sensie wróciła świeżość, ciekawe
pomysły i aranżacje. Mimo to, nadal nie jest to poziom pierwszych
czterech krążków. I tylko jeden jedyny "Go" umieściłbym
obok leppardowej klasyki. Gdyby było więcej konkretnego czadu i
podobnych mu fragmentów, oceniłbym całość wyżej. Szkoda, że
twórcom zabrakło więcej odwagi. Po fatalnych "X" i
"Yeah", "Songs from the Sparkle Lounge" dawał
jednak nadzieje na lepsze wydawnictwa Def Leppard w przyszłości.
Moja ocena - 6/10
Lista utworów:
01. Go (Phil Collen, Joe Elliott)
02. Nine Lives (Phil Collen, Joe Elliott, Tim McGraw, Rick Savage)
03. C'mon C'mon (Rick Savage)
04. Love (Rick Savage)
05. Tomorrow (Phil Collen)
06. Cruise Control (Vivian Campbell)
07. Hallucinate (Phil Collen)
08. Only the Good Die Young (Vivian Campbell)
09. Bad Actress (Joe Elliott)
10. Come Undone (Joe Elliott)
11. Gotta Let It Go (Vivian Campbell)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz