Jeden z
najbardziej kultowych i uznanych zespołów hardrockowych, czyli
Black Sabbath, uchodzi jednocześnie za jedną z najbardziej
wpływowych i przełomowych grup w historii. O wpływie Black Sabbath
na późniejszą muzykę można napisać całe tomy. Już za sprawą
swojego debiutu muzycy na zawsze odmienili oblicze ciężkiego grania. Z dzisiejszej perspektywy, nie można mieć żadnych
wątpliwości, co do tego, że obcujemy z czymś niesamowitym i
nadzwyczajnym. Aż strach pomyśleć, co musieli czuć słuchacze w
1970 roku.
Początki
Black Sabbath sięgają roku 1968, kiedy to w brytyjskim mieście
Birmingham czwórka muzyków - gitarzysta Tony Iommi, wokalista Ozzy
Osbourne, basista Geezer Butler i perkusista Bill Ward - założyła zespół. Osbourne i Butler grali wcześniej w kapeli Rare Breed. Niedługo potem połączyli wysiłki z Wardem i Iommim - celem tej dwójki było założenie bluesrockowej formacji, dzięki czemu pierwszą nazwą nowego składu stała się The Polka Tulk Blues Band, zmieniona potem na bardziej przyswajalną Polka Tulk. Początki nie były
łatwe. Pod koniec 1968 roku doszło nawet do tego, że Iommi opuścił
kolegów i przeszedł do Jethro Tull. Wrócił jednak po dwóch
tygodniach, gdyż nie odpowiadał mu niełatwy charakter lidera - Iana Andersona, a także nie dogadywał się z menedżerem Jethro Tull.
Kwartet poważnie zastanawiał się wtedy, jaką muzykę naprawdę chcą grać. Jako że pierwotne nazwy zespołu długo nie przetrwały, jedną z najdłużej stosowanych w tamtym okresie nazw był Earth. W tym czasie muzycy zarejestrowali kilka demówek, których rezultat ukazał się potem m.in. na nieoficjalnej, archiwalnej kompilacji Earth / Flying Hat Band o nazwie "Coming of the Heavy Lords" z 2011 roku. Słychać na niej, że grupa nie miała jeszcze wykształtowanego stylu, a jej zawartość w niczym nie przypominała późniejszej twórczości Black Sabbath. Dominują w niej łagodne piosenki, z zadziwiająco dużą rolą klawiszy i lekko bluesowym stylem gry Iommi'ego. Trudno to jakkolwiek powiązać z mrocznym wizerunkiem z pierwszych płyt Sabbathów. Chyba tylko głos Ozzy'ego przypomina, że faktycznie nagrania mogły zostać zarejestrowane przez tę czwórkę.
Kwartet poważnie zastanawiał się wtedy, jaką muzykę naprawdę chcą grać. Jako że pierwotne nazwy zespołu długo nie przetrwały, jedną z najdłużej stosowanych w tamtym okresie nazw był Earth. W tym czasie muzycy zarejestrowali kilka demówek, których rezultat ukazał się potem m.in. na nieoficjalnej, archiwalnej kompilacji Earth / Flying Hat Band o nazwie "Coming of the Heavy Lords" z 2011 roku. Słychać na niej, że grupa nie miała jeszcze wykształtowanego stylu, a jej zawartość w niczym nie przypominała późniejszej twórczości Black Sabbath. Dominują w niej łagodne piosenki, z zadziwiająco dużą rolą klawiszy i lekko bluesowym stylem gry Iommi'ego. Trudno to jakkolwiek powiązać z mrocznym wizerunkiem z pierwszych płyt Sabbathów. Chyba tylko głos Ozzy'ego przypomina, że faktycznie nagrania mogły zostać zarejestrowane przez tę czwórkę.
O
dziwo, już kilka dni po nagraniu tych demówek muzycy zmienili nazwę
kapeli na Black Sabbath (powodem tego był fakt, iż istniała już
inna angielska grupa o nazwie Earth). Klasyczną nazwę wzięli pod
wpływem seansu filmowego. Butler obejrzał w kinie włoski horror z
1963 roku "I tre volti della paura", wyświetlany pod nazwą
"Black Sabbath". Po tym zdarzeniu muzycy podjęli decyzję
o nadaniu takiej właśnie nazwy. Zmianie zaczęła ulegać także
sama muzyka, wzmocniono bowiem brzmienie tworzonych przez siebie
kompozycji. Słynnym incydentem w życiu Iommi'ego była utrata przez
niego czubków dwóch palców lewej ręki podczas wypadku w fabryce.
Można stwierdzić, że przyczyniło się to w dużej mierze do
utworzenia klasycznego brzmienia Black Sabbath, gdyż na skutek tej
tragedii gitarzysta był zmuszony do obniżenia strojenia swojej
gitary w celu ułatwienia gry na tym instrumencie. Dzięki temu grał
on w niespotykany wcześniej, niezwykle ciężki sposób. Nie bez
znaczenia mógł być również fakt, że Iommi w odróżnieniu od
większości gitarzystów był leworęczny.
Ale nie
był to jedyny czynnik wyróżniający zespół. Złożyła się na
to również wysunięta do przodu gitara basowa Geezera, często
pełniąca kluczową rolę podczas nagrań, a także styl gry Billa
Warda, grającego w mocny, choć lekko jazzowy sposób i nie ograniczający się
do prostego akompaniamentu. Nie byłoby jednak Black Sabbath w takim
kształcie jaki obecnie znamy, gdyby nie Ozzy Osbourne, posiadający
rozpoznawalną, mechaniczną, niemalże niepodrabialną barwę głosu, perfekcyjnie
pasującą do mrocznego oblicza formacji. Nawet późniejsi, często
uznani wokaliści, jak Ian Gillan czy Ronnie James Dio, nie
mogli sobie poradzić z tymi utworami w tak dobrym stopniu, jak Ozzy
(choć akurat Gillan był ku temu blisko).
Śmiało
można stwierdzić, że debiut Black Sabbath na poważnie
zapoczątkował powstanie heavy metalu, a co za tym idzie także innych jego odmian.
Mimo że podstawy tej odmiany budowały już wcześniej inne kapele (m.in. Cream, Blue Cheer czy Led Zeppelin, w tym John Bonham za sprawą swojej intensywnej gry na perkusji) i w tym czasie istniały już naprawdę ostre nagrania z przesterowanymi gitarami
(jak "Five to One" The Doors czy "Helter Skelter"
The Beatles), to muzycy Black Sabbath dołożyli od siebie dużo cięższe
brzmienie, posępniejszą atmosferę nagrań oraz bardziej demoniczny wizerunek. W przypadku
opisywanego debiutu mamy do czynienia z płytą hardrockową, a mimo to jej wpływ na późniejszych wioślarzy heavymetalowych był większy niż nie do przecenienia. Nigdy wcześniej nie grano w tak
mocny i mroczny sposób, instrumentaliści zdeklasowali nawet
najostrzejszy w tym czasie Led Zeppelin. W tamtym czasie była to
najcięższa, najbardziej ponura i szokująca płyta w historii.
Płyta wskazująca wielu osobom drogę stylistyczną w jaką należało
pójść, tworząc muzykę w latach 70.
Nagrania rozpoczęły się 16 października 1969 roku i zakończyły...
tego samego dnia. Wszystko zarejestrowano w ciągu 12 godzin, a tyle samo
poświęcono dzień później na miksowanie materiału. Zważywszy na
jego zawartość i uzyskane brzmienie, to więcej niż imponujący
wynik (a w dzisiejszych czasach wręcz niewiarygodny). Efekty tej
krótkiej sesji nagraniowej przeszły najśmielsze oczekiwania - muzycy po prostu weszli do studia i nagrali wszystko niczym podczas
występu na żywo. Może dlatego tak bardzo czuć tutaj
spontaniczność i niemalże improwizacyjny charakter. Czasem
najprostsze sposoby bywają najlepsze. Mimo tego, że album
przyczynił się do powstania wszelkich odmian metalu, ma w sobie
sporo z muzyki bluesowej (najbardziej czuć to w "The Warning").
Zaś same utwory były podpisywane nazwiskami całej czwórki, jednak
kluczową rolę przy tworzeniu odgrywali Iommi (jako główny twórca
riffów) i Butler (jako tekściarz).
Osobny
akapit należy się brzmieniu. Pod tym względem krążek wcale się
nie zestarzał. Rodger Bain odwalił kawał znakomitej roboty,
wzorowo ustawiając proporcje między poszczególnymi instrumentami.
Dzięki temu każdy z nich brzmi wyraziście i niezwykle świeżo,
nawet kilka dekad od premiery. Bain nie popełnił często popełnianego przez producentów błędu, czyli wyciszanie czy brak uwypuklenia w miksie partii
basowych. Instrument ten pełni równie ważną rolę, jak gitara
elektryczna, nierzadko wysuwając się na pierwszy plan. W ogóle nie
czuć, że nagrania mają niemalże 50 lat, równie dobrze mogłyby
zostać wydane wczoraj (choć w obecnych czasach częstego nagrywania
muzyki na jak największej głośności mogłoby być to więcej niż
niemożliwe). Niesamowite, jak udało im się to wszystko uzyskać.
W celu
wzmocnienia mrocznego image'u Black Sabbath, debiut został
wypuszczony 13 lutego 1970 roku (był to piątek 13-ego) i zszokował wszystkich. Data wydania nie tylko nie
przyniosła grupie pecha, ale, jakby na przekór losu, stała się
jedną z najważniejszych w historii muzyki. Jak już wspomniałem,
nikt nie grał wcześniej w tak ekstremalnie ciężki i mroczny
sposób, także warstwa literacka różniła się trochę od tego, co
w tym czasie pod tym względem prezentowano. Teksty są ponure,
niezbyt optymistyczne, pełne bólu czy przerażenia, podejmujące
wiele tematów, nie tylko okultystycznych. Krytycy nie wiedzieli, co z
tym fantem zrobić, przez co początkowe recenzje były utrzymane w
negatywnym tonie. Z drugiej strony, słuchacze cenili sobie
niekonwencjonalne podejście muzyków do pracy. Mimo nieprzychylnych opinii krytyków, w czasie wydania debiut osiągnął spory sukces, docierając m.in. na 8. miejsce w brytyjskich notowaniach. Longplay zaczęto
jednak mocno doceniać po dłuższym czasie, gdy okazało się, że
zapoczątkował rewolucję i miał nieoceniony wpływ na rozwój
przemysłu muzycznego.
W
kontekście wydania albumu, na uwagę zasługiwała kontrowersyjna w tamtym czasie, niezwykle posępna
okładka, ukazująca tajemniczą kobietę na tle młyna stojącego
obok mokradeł (co ciekawe, w środku koperty płyty znalazł się
także rysunek przedstawiający odwrócony krzyż). Najkrócej mówiąc - rysunek wyglądający jak wyjęty z horroru bądź
czyjegoś koszmaru. Przy tym była to okładka różniąca się w
znacznym stopniu od kolorowych, radosnych malunków ery
dzieci-kwiatów. Okładka równie przerażająca, co zawartość,
którą zdobi. Niby były to zabiegi mające na celu zwiększenia
zainteresowania zespołem, ale nawet dziś budzi to podziw w
kontekście odwagi, jaką wykazali się muzycy i wytwórnia Vertigo.
Oczywiście, wszyscy zawsze zaprzeczali, jakoby mieli coś wspólnego
z propagowaniem satanizmu bądź czarnej magii.
Album
zaczyna się jak film grozy - słychać odgłosy burzy i bijącego
dzwonu, po czym wchodzi posępny riff Tony'ego, grany w wolnym tempie
i oparty na groźnym, diabelskim interwale. Niedługo potem
wchodzi histeryczna partia wokalna Ozzy'ego, śpiewającego o
spotkaniu z szatanem. W drugiej połowie nagranie nabiera prędkości
i zostaje zakończone świetną solówką, sprawiającą wrażenie, jakby w tym samym czasie grało kilku gitarzystów. Ale Tony Iommi
jest tylko jeden. Mimo zmiany tempa, cały kawałek jest niezwykle
klimatyczny i przerażający (polecam posłuchać na słuchawkach w
czasie burzy!). W 1970 roku musiał budzić kontrowersje i być
niemałym szokiem dla ówczesnego grona słuchaczy. "Black
Sabbath" był też jedną z tych kompozycji, za które oskarżano
czwórkę o propagowanie satanizmu, a z czasem stał się jednym z
najbardziej rozpoznawalnych utworów w historii rocka. Arcydzieło,
będące wstępem do nie mniej udanej reszty, swoją drogą mającej
nieco bardziej optymistyczny charakter (choć o pogodnych klimatach zupełnie nie ma mowy).
"The
Wizard" był do 2013 roku jedynym nagraniem grupy, w którym słychać
harmonijkę, obsługiwaną przez Osbourne'a (był to jedyny
instrument na jakim umiał grać). Zabieg ten tworzy ciekawy nastrój.
Przy okazji mamy tu połamaną grę sekcji rytmicznej i fantastyczne
partie Iommi'ego. Podobnie jak w "Behind the Wall of Sleep".
Przy całej nieocenionej robocie gitarzystów, warto w nim zwrócić
uwagę na perkusyjną końcówkę. Oba kawałki mają w sobie sporo z
bluesa, tylko zagranego w dużo cięższy sposób. Czuć w tym
wszystkim ogromne pokłady energii, wykreowane przez młodych,
żądnych uznania ludzi. "N.I.B." zaczyna się
kapitalnym solem na gitarze basowej. Butler zainspirował tym samym wielu basistów do tworzenia podobnych solówek na tym
instrumencie. Posługiwał się on swoją gitarą niczym
instrumentem solowym, równoległym dla gry Tony'ego. To także jeden
z najbardziej chwytliwych riffów w dorobku Iommi'ego (choć można
doszukać się w nim małego podobieństwa do motywu z "Sunshine
of Your Love" Cream). Nie bez przyczyny Iommi był nazywany (i nadal jest) mistrzem riffów gitarowych. Na uwagę zasługuje też fantastyczna, niezwykle chwytliwa partia Ozzy'ego, śpiewającego unisono
z gitarą (co często miało miejsce w jego nagraniach z Black
Sabbath). W kontekście tekstowym w "N.I.B." powraca postać
szatana, tym razem osadzonego w miłosnej opowieści. Kolejny wybitny fragment, którym nietrudno się
zachwycić.
Większą
przebojowością i przystępnością wyróżnia się "Evil
Woman" - cover z repertuaru Crow, dodany na polecenie wytwórni,
która nakazała umieszczenie czegoś o bardziej komercyjnym
potencjale, innymi słowy: hit na singiel. Muzycy chyba nie nagrali go zbyt chętnie, bo nigdy nie
wykonali go na żywo. Dla mnie to najsłabszy punkt krążka, ale
nadal bardzo dobry. "Sleeping Village" zaczyna się
balladowo, ale po zaśpiewaniu przez Ozzy'ego czterowersowego tekstu
zaczyna nabierać mocy, by w drugiej połowie przejść do
instrumentalnej improwizacji z wieloma nakładkami gitarowymi i
intensywną pracą sekcji rytmicznej. Z kolei końcowy "The
Warning" to drugi cover. Tym razem podjęto się interpretacji
kompozycji bluesrockowej grupy The Aynsley Dunbar Retaliation. I ponownie - całość
to po prostu dużo ciężej zagrany blues. Jest to także najdłuższy
utwór z zestawu, przekraczający czas trwania 10 minut i będący w
zdecydowanej większości porywającą solówką Iommi'ego, prezentującego całą paletę swoich możliwości (choć i
tak została ona o kilka minut skrócona z racji ograniczeń
czasowych płyty winylowej). Przy okazji jest to kolejne zawarte tu
arcydzieło, pozostawiające po sobie bardzo przyjemne wrażenia. Nie
można nie zachwycić się pracą wszystkich instrumentalistów,
grających swoje partie z niezwykłą lekkością i swobodą.
"Black
Sabbath" nie ukazał się w jednej wersji. Na amerykańskim
wydaniu winylowym pominięto "Evil Woman", a w zamian
umieszczono na nim autorską kompozycję "Wicked World" -
kolejny rewelacyjny fragment, i przy okazji jeden z moich ulubionych
z okresu debiutu. Pod względem instrumentalnym "Wicked World" praktycznie niczym nie różni się od poprzednich nagrań, ale pod względem
tekstowym wyjątkowo przeważają tematy polityczne. Na szczęście, na wydaniach kompaktowych zaczęto umieszczać wszystkie z ośmiu
nagrań. Bo naprawdę szkoda byłoby nie mieć któregoś z nich,
nawet tego lekko słabszego. A większość zawartych tu propozycji
zasłużenie weszło na stałe do repertuaru koncertowego Black
Sabbath.
Ocena nie może być inna. "Black Sabbath" to po dziś
dzień jedno z najbardziej fascynujących dzieł w historii muzyki
(nie tylko) rockowej, a zarazem jedno z najbardziej innowacyjnych
wydawnictw w dziejach ciężkiego rocka, które swego czasu zmieniło myślenie o procesie tworzenia muzyki. Przemyślane, różnorodne i
bardzo równe kompozycje, powalające wykonanie i ponadczasowe
brzmienie złożyły się na jedyny w swoim rodzaju, doskonały i
legendarny album, obok którego nie można przejść obojętnie,
nawet jeśli nie słucha się takiej muzyki. Wstyd również nie znać
tak wiekopomnej pozycji, dlatego ewentualnych słuchaczy
posiadających takie zaległości gorąco zachęcam do zapoznania się
z tym debiutem. Bo napisać, że warto, to jak nic nie napisać.
Kapitalna robota!
Moja ocena - 10/10
Lista utworów:
01. Black Sabbath (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
02. The Wizard (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
03. Behind the Wall of Sleep (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
04. N.I.B. (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
05. Evil Woman (Dave Wagner, Dick Wiegand, Larry Wiegand)
06. Sleeping Village (Geezer Butler, Tony Iommi, Ozzy Osbourne, Bill Ward)
07. Warning (Alex Dmochowski, Aynsley Dunbar, Victor Hickling, John Moorshead)
No, w końcu zabrałeś się za Black Sabbath ;) Całkowicie zgadzam się z oceną, ten album to absolutny top wszech czasów. Nigdy później zespół nie nagrał już tak rewelacyjnego albumu (choć trzy kolejne są bardzo blisko, zwłaszcza "Master of Reality"), ani tak porywającego kawałka, jak "Warning". Za to nigdy nie przepadałem za "Wicked World" i cieszę się, że na europejskim wydaniu zamiast niego jest ten nieco banalny, ale niezwykle przyjemny "Evil Woman".
OdpowiedzUsuńJedna uwaga. A cappella = bez zespołu, czyli sam wokal, ale nie instrument solo.
No właśnie czekałem na podobny komentarz, w razie gdybym walnął jakąś gafę ;)
UsuńSpoko, każdemu się zdarza popełniać gafy ;) A ogólnie recenzja bardzo dobra - szczegółowa, z mocno zarysowanym tłem historycznym.
UsuńNatomiast co do samego zwrotu a cappella to technicznie rzecz biorąc powinien być używany tylko do kompozycji śpiewanych przez chór. Jednak wszedł do mowy potocznej, gdzie oznacza każdy utwór/fragment utworu śpiewany bez akompaniamentu instrumentalnego.
Podobny błąd popełniłem przy okazji recenzji "Queens of Noise" The Runaways, gdzie opisywałem moment solówki Lity Ford w "Johnny Guitar", ale został już skorygowany. Ale chyba nie było w niej dużo wyświetleń, więc pewnie niewiele osób to zauważyło ;)
UsuńPewnie w najbliższym czasie zabiorę się za inne płyty Black Sabbath. Jednak niełatwo pisze się o takich kultowych płytach, o których tyle już napisano, niż o dużo mniej znanych dziełach. Z drugiej jednak strony, o takich krążkach jak debiut BS jest dużo więcej informacji o okolicznościach powstania, niż w przypadku nieznanego szerzej zespołu.
Chyba Ian Anderson, a nie Jon Anderson :D
OdpowiedzUsuńFaktycznie, z tej dwójki zawsze mi się myli, kto jest kim ;)
UsuńJon to ten, który śpiewa, jakby nie miał jaj, czyli wokalista Yes. Łatwo zapamiętać, bo i Jon, i jaja zaczynają się tę samą literę.
UsuńCzasem takie powiązania/skojarzenia rzeczywiście ułatwiają zapamiętywanie.
UsuńSuper, ponadczasowe dzieło. Wstyd nie znać, grzech nie lubić ;)
OdpowiedzUsuńKomentarz na wpół spamerski, ale właśnie wróciłem do pisania recenzji i ten album poszedł na pierwszy ogień ;)
OdpowiedzUsuńNo proszę... Chętnie się zapoznam z lekturą.
Usuńa zapraszam, do czytania i komentowania ;)
Usuń