17 czerwca 2018

Def Leppard - "X" (2002)


Czy muzycy eksperymentują z brzmieniem i aranżacjami ("Slang") czy grają w dawnym stylu ("Euphoria") i tak nie mogą przebić się wśród konkurencji i odzyskać dawnej sławy. Po "Let's Get Rocked" z "Adrenalize" żaden utwór nie zagościł na długo w setliście koncertowej, a obecnie muzycy najczęściej grają największe hity z "Pyromanii" i "Hysterii", z największych staroci zazwyczaj jedynie "Bringin' on the Heartbreak" i "Let It Go", z nowości nic - poza paroma utworami z płyty, którą się promuje.

Celem tego nietypowego wstępu było nakreślenie jak bardzo mierne są niektóre dokonania Def Leppard z ostatnich 25 lat. Gdyby twórcy wydawali dobrze przyjmowane przez publiczność albumy - nie tylko komercyjnie - nie ograniczaliby się do odgrywania pozycji sprzed kilkunastu czy kilkudziesięciu lat. Choć czynnik sprzedaży zawsze najbardziej o tym decydował. Zaś kawałki z pierwszych dwóch płyt - na których praca perkusji była bardziej intensywna i uróżnorodniona niż później - są lekceważone z powodu ograniczonych możliwości Ricka Allena.

Na czym polega problem z nowszym materiałem? Nikt nie każe muzykom Def Leppard grać ostrego hard rocka z czasów "High 'n' Dry" - choć na pewno byłoby miło otrzymać od nich coś takiego, i oczywiście na podobnym poziomie. Z takiej radiowej, komercyjnej konwencji też da się wycisnąć całkiem solidny longplay, czego najlepszym przykładem słynna "Hysteria". Niestety, okres ten dawno minął i choć od tego czasu zmienił się w zespole tylko gitarzysta, to wraz z Vivianem Campbellem reszta kompletnie nie ma pojęcia jak przekonująco grać taką lżejszą muzykę, by była ona dla słuchacza przyjemna i niebanalna zarazem. A najbardziej dobitnym przykładem na to jest opisywany longplay "X".

"X" to pierwszy album Def Leppard, który w Stanach Zjednoczonych czy nigdzie indziej nie zdobył choćby statusu złotej płyty, co dobitnie pokazuje jak bardzo publiczność odwróciła się od nowego wcielenia grupy. Wprawdzie na koncertach panowie nadal mogą liczyć na wysoką frekwencję, ale w większości są to słuchacze, którzy chcą usłyszeć na żywo przeboje z "Pyromanii" czy "Hysterii". I tu wracamy do punktu wyjścia. No bo kto chciałby zamiast "Pour Some Sugar on Me" czy "Animal" słuchać na żywo takiego "Unbelievable" czy "You're So Beautiful", nadających się bardziej na tzw. dni organizowane dla danego miasta, niż na koncert rockowy.

Wiem, że niektórzy uważają, że granica między komercyjnym graniem na "Hysterii" a "X" jest cienka, ale dla mnie niekoniecznie. Oba albumy mają typowo rozrywkowy charakter, ale na dziele z 1987 roku twórcy robili to z klasą i jakimś pomysłem. Tu natomiast odgrzewają stare patenty, nie dodając w zamian nic nowego dla urozmaicenia. Dodatkowo, to twórczy krok w tył nawet w porównaniu do "Slang" i "Euphorii". Na "Slang" próbowano chociaż czegoś nowego - nie udało się, ale jakieś chęci były. Na "Euphorii" dostaliśmy chociaż kilka naprawdę przyzwoitych i dobrych utworów, z "Promises" na czele. I było parę momentów niezłego czadu.

A tu nie ma prawie nic. To granie w stylu Def Leppard, ale jeszcze bardziej wygładzone i popowe niż wcześniej. Takie utwory, jak "Unbelievable" (w którego powstawaniu nie brali nawet udziału członkowie Def Leppard), "Girl Like You" czy "Let Me Be the One", to granie w możliwie najbardziej żenujący sposób. Nie ma w nich niczego poza lukrem i brakiem ciekawych koncepcji. Z kolei w "Gravity" na pierwszy plan wysuwa się jakaś dziwna elektronika - mająca prawdopodobnie brzmieć nowocześnie, a w efekcie brzmi kuriozalnie.

Nawet nie wiem czy sens ma opisywanie pozostałych utworów, bo o prawie wszystkich musiałbym napisać to samo, czyli kiepsko przemyślane, najprostsze z możliwych kompozycje, pozbawione energii i tzw. jaj wykonanie, a także słaba i bez należytej mocy produkcja. Choć w reszcie longplaya, o dziwo, jest troszeczkę mniej żenująco niż w czterech wyżej wymienionych kawałkach. Wszystko to łączy się w fatalne/ledwo przyzwoite 12 kompozycji, wśród których raz na jakiś czas można znaleźć jakiś godny uwagi fragment (jak całkiem niezły refren w "Everyday"), ale nawet nie warto się tego zadania podejmować. Chyba, że jest się zatwardziałym fanem Def Leppard, który musi znać zawartość wszystkich wydawnictw.

Jedynym momentem na który nawet warto zwrócić uwagę jest finałowy "Scar", oczywiście jeśli dotrwa się do niego po ponad 40 minutach męczarni. Stylistycznie nie różni się od reszty, ale pod względem jakości już tak. Znalazła się tu całkiem fajna, zapadająca w pamięć melodia i typowo leppardowy, nie odrzucający refren. Ostatecznie utwór pozostawia po sobie całkiem miłe wrażenia, których próżno szukać w pozostałej części longplaya.

Przykro mi, że piszę to o wydawnictwie wydanym pod szyldem Def Leppard, ale poza drobnymi momentami materiału z "X" po prostu nie da się słuchać. Mnóstwo w nim banału, kiepskich, popowych melodii i leniwego wykonania. Może i da się zrobić płytę popową (bo to nawet nie pop rock) na dobrym poziomie, ale teza ta nie sprawdza się w tym przypadku. Grupa, która dwie dekady wcześniej odnosiła niesamowite, dość zasłużone sukcesy muzyczne, tym krążkiem sięgnęła dna.

Wraz ze "Slangiem" "X" tworzy swoisty "The worst of", czyli zbiór najbardziej poronionych pomysłów i aranżacji w historii zespołu - zabrakło chyba tylko wstawek rapowania. Ale na "Slangu" przynajmniej "Work It Out" był porządnym, przyjemnym, a przy tym intrygującym kawałkiem, a do tego dwa inne momenty też się wyróżniały - słaby to wynik, ale i tak lepszy niż tutaj. Wprawdzie "Scar" również zalicza się do poziomu całkiem niezłego utworu, dlatego powstrzymam się od wystawienia najniższej oceny. Pewnie znajdą się obrońcy tego wydawnictwa, jednak ja do nich nie należę. Jedyne pocieszenie: po tym mogło być już tylko lepiej - i było. Omijać z daleka!

Dla porównania jakości muzyki Def Leppard na przestrzeni lat, polecam puścić sobie po kolei dwa otwieracze: "Let It Go" z "High 'n' Dry" i "Now" z "X" - minęło ok. 20 lat, a różnica ogromna.

Moja ocena - 2/10

Lista utworów:
01. Now (Rick Allen, Vivian Campbell, Phil Collen, Joe Elliott, Marti Frederiksen, Rick Savage)
02. Unbelievable (Per Aldeheim, Andreas Carlsson, Max Martin)
03. You're So Beautiful (Rick Allen, Vivian Campbell, Phil Collen, Joe Elliott, Marti Frederiksen, Rick Savage)
04. Everyday (Rick Allen, Vivian Campbell, Phil Collen, Joe Elliott, Marti Frederiksen, Rick Savage)
05. Long Long Way to Go (Wayne Hector, Steve Robson)
06. Four Letter Word (Rick Allen, Vivian Campbell, Phil Collen, Joe Elliott, Rick Savage)
07. Torn to Shreds (Rick Allen, Vivian Campbell, Phil Collen, Joe Elliott, Rick Savage)
08. Love Don't Lie (Rick Allen, Vivian Campbell, Phil Collen, Joe Elliott, Rick Savage)
09. Gravity (Rick Allen, Vivian Campbell, Phil Collen, Joe Elliott, Rick Savage, Pete Woodroffe)
10. Cry (Rick Allen, Vivian Campbell, Phil Collen, Joe Elliott, Rick Savage)
11. Girl Like You (Rick Allen, Vivian Campbell, Phil Collen, Joe Elliott, Rick Savage)
12. Let Me Be the One (Rick Allen, Vivian Campbell, Phil Collen, Joe Elliott, Rick Savage)
13. Scar (Rick Allen, Vivian Campbell, Phil Collen, Joe Elliott, Rick Savage, Pete Woodroffe)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz