15 kwietnia 2016

Aerosmith - "Done with Mirrors" (1985)


Okres lat 1984-1985 był jednym z najbardziej zaskakujących w historii Aerosmith. Steven Tyler postanowił wreszcie uporządkować swoje życie, udając się na odwyk narkotykowy, a do powoli zapominanego i spisywanego na straty zespołu nieoczekiwanie powrócili gitarzyści Joe Perry i Brad Whitford. Dawni przyjaciele pogodzili się, zapomnieli o dawnych sporach i przystąpili do pracy nad kolejną, ósmą już płytą. W takim składzie należało oczekiwać kolejnej perełki na miarę "Rocks", z kolei twórcy liczyli na sukces komercyjny. W obu przypadkach się to nie sprawdziło - longplay sprzedawał się jeszcze gorzej niż poprzedni "Rock in a Hard Place" i dostawał mieszane opinie. Z jednej strony, w kontekście sprzedaży wina leżała bardziej po stronie niezadowolenia słuchaczy z poziomu poprzednika, niż z zawartości nowego dzieła. Z drugiej strony, nie jest to album zawierający ponadczasowe hity w stylu "Walk This Way", "Draw the Line" czy "Mama Kin", co mogło nie zachęcać potencjalnych nabywców do rekomendowania wydawnictwa znajomym.

Przy okazji "Done with Mirrors" muzycy po raz pierwszy zmienili wytwórnię. Wszystkie poprzednie płyty zostały wydane przez Columbię, tymczasem "Done with Mirrors" to dzieło spod znaku konkurencyjnego Geffena - wytwórni, która w latach 80. i 90. wydała wiele przebojowych krążków. Nie zapewniło to dużego powodzenia w przypadku tego albumu, ale następne dzieła Aerosmith wydane przez tę wytwórnię będą już prawdziwymi sukcesami. Słuchając zawartości, od razu rzuca się w uszy lepsza produkcja niż na trzech ostatnich wydawnictwach - instrumenty brzmią wyraźnie i selektywnie. Pod tym względem chłopaki podjęli współpracę z naczelnym producentem płyt Van Halen, Tedem Templemanem, który stanął na wysokości zadania i zapewnił Aerosmith brzmienie godne lat 80., ale bez kiczowatych naleciałości. W tamtym czasie "Done with Mirrors" stanowił najlepiej wyprodukowany longplay kapeli.

Zaczyna się zaskakująco, od przeróbki jednego z największych przebojów... The Joe Perry Project, "Let the Music do the Talking", pierwotnie wydanego na debiucie z 1980 roku. Jeśli zespół po niedawnej reaktywacji w taki sposób otwiera krążek znaczy to, że nie ma wystarczająco dużo materiału czy udanych pomysłów. W tym wypadku prawda leży gdzieś pośrodku. Wersji Aerosmith słucha się nieco lepiej od podstawowej. Gdzieś zniknęła surowość oryginału, ale samo brzmienie jest bardziej zadowalające. Dodatkowo, słychać że w muzyce Aerosmith powróciła energia i świeżość, od paru lat słyszana tylko i wyłącznie na koncertach. Szczególnie Tyler powrócił do dobrej formy wokalnej. Pojawiają się tu nawet odwołania do dawnej twórczości - np. w solówce przez moment słychać cytat z tytułowej nuty "Draw the Line".

W dalszej części też można wyłapać inne interesujące kompozycje. Jak oparty na niezłej melodii "My Fist Your Face" z tekstowym odwołaniem do odwyku Stevena. Niedoceniony, ale całkiem ciekawy. Do innych udanych propozycji zdecydowanie należy wolny, klimatyczny "The Reason a Dog" - kolejny z niesłusznie pomijanych kawałków w kontekście twórczości zespołu. Szczególnie warto zwrócić w nim uwagę na świetny popis wokalny Stevena. Słuchając "The Reason a Dog", można się rozmarzyć... Umieszczony pomiędzy nimi "Shame on You" również można dodać do plusów. Zbudowany na hipnotycznym, lekko połamanym motywie potrafi przykuć uwagę. W pierwszej części "Done with Mirrors" znalazły się same udane propozycje, dlatego szkoda, że ten solidny poziom drastycznie opada w drugiej połowie wydawnictwa.

Nie cierpię miałkiego "She's on Fire", w którym nie odnajduję praktycznie żadnych plusów. To snujący się w powolnym tempie kawałek, nie oferujący w zamian intrygującego klimatu czy dobrych melodii. Dla mnie to typowa wpadka. Trochę lepsze wrażenie robią "Gypsy Boots" i "Shela", którym bliżej do typowych wypełniaczy. Można tych nagrań posłuchać bez większej irytacji, ale nie należy się nastawiać na nic nadzwyczajnego. Są to nagrania przelatujące obok słuchacza, takie do odbębnienia w celu dotarcia do zakończenia płyty. Za to "The Hop" to już Aerosmith na wysokim poziomie - jest ciekawy, zakręcony riff, króciutkie wyciszenia, harmonijkowe popisy... Wszystko na swoim miejscu. Brakuje tylko ciekawszej końcówki, utwór dość szybko się urywa. Wydania kompaktowe zawierały ponadto dodatkowy "Darkness", kawałek na tyle udany, że spokojnie mógłby się znaleźć na podstawowej wersji winylowej (i zająć miejsce "She's on Fire").

Na koniec wypada podsumować całość. Brakuje większej ilości wyrazistych utworów, a zespół po reaktywacji jeszcze nie do końca się ze sobą zgrał. Przez 3 lata od czasu wydania "Rock in a Hard Place" można było stworzyć coś lepszego, z drugiej jednak strony muzycy powrócili do siebie stosunkowo niedawno. To co dostaliśmy na pewno nie jest złe i można tego posłuchać, jeśli nie mamy pod ręką solidniejszych pozycji. Należy też oddać szacunek chłopakom, że napisali wszystkie kompozycje samodzielnie, po raz ostatni bez pomocy zawodowych songwriterów. To prawdopodobnie dlatego w nowym materiale brakuje prawdziwych hitów. U grup pokroju Aerosmith powinno być to standardem. Chwytliwy "Let the Music do the Talking" znano już wcześniej z albumu Perry'ego, ale nawet on przeszedł w 1985 roku praktycznie niezauważony. A przecież nawet na takim "Night in the Ruts" cover "Remember (Walking in the Sand)" cieszył się pewnym powodzeniem na listach.

Wydaje mi się, że w kontekście komercyjnego fiaska longplaya (dopiero w 1993 roku dobił do statusu złotej płyty) kluczowe znaczenie miał rozczarowujący "Rock in a Hard Place". Po jego wydaniu niewielu słuchaczy okazywało zainteresowaniem nowym materiałem od Aerosmith, i dlatego "Let the Music do the Talking" w niczym nie pomógł. Co do jakości dzieła, to według mnie pojedynczo większość kompozycji się broni, ale razem nie łączą się w ekscytującą całość. Nie grzeszy też równością, co dużo bardziej odczuwa się w jego drugiej połowie. W związku z tym dalej mamy do czynienia z kapelą przeżywającą drobny kryzys twórczy, jednak w porównaniu do poprzednika niewątpliwie słychać postęp i krok w dobrym kierunku. Brzmieniowo krążek wypada bardzo dobrze, z kolei instrumentaliści grają w większości poprawnie. Mimo to, w trakcie słuchania często wyczuwa się radość ze wspólnego grania, co poprawia nieco odbiór całości.

Mając na uwadze pewne zalety "Done with Mirrors", z perspektywy czasu można stwierdzić, że trochę niesłusznie o nim zapomniano (szczególnie, że jedynie "Let the Music do the Talking" przetrwał na dłużej w setliście koncertowej), ale z drugiej strony trudno nie być przyćmionym przez tak udane - zarówno komercyjnie, jak i artystycznie - wydawnictwa, jak "Pump" czy "Get a Grip". Sami muzycy też niespecjalnie cenią ten materiał, jednak moim zdaniem, szczególnie w porównaniu do najnowszych, autorskich dzieł Aerosmith, longplay ten trzyma się całkiem nieźle. Przy okazji nasuwa się też smutna konkluzja: to ostatnia płyta starego, dobrego Aerosmith, w 100% procentach rockowa, bez popowych naleciałości. Kolejne trzy pozycje studyjne może i były bardziej udane, ale wraz z kolejnymi latami umykała gdzieś ta magia i rockowa zadziorność. Na razie jesteśmy jeszcze przy roku 1985 - parę miesięcy później grupa podejmie krótką współpracę z Run-D.M.C., a potem nagra "Permanent Vacation", który przywróci im dawny blask i sławę.

Moja ocena - 6/10

Lista utworów:
02. My Fist Your Face (Joe Perry, Steven Tyler)
03. Shame on You (Steven Tyler)
04. The Reason a Dog (Tom Hamilton, Steven Tyler)
05. Shela (Steven Tyler, Brad Whitford)
06. Gypsy Boots (Joe Perry, Steven Tyler)
07. She's on Fire (Joe Perry, Steven Tyler)
08. The Hop (Tom Hamilton, Joey Kramer, Joe Perry, Steven Tyler, Brad Whitford)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz