14 kwietnia 2016

Aerosmith - "Rock in a Hard Place" (1982)


W 1981 roku gitarzysta Brad Whitford poszedł w ślady Perry'ego i w trakcie nagrywania albumu "Rock in a Hard Place" opuścił zespół, sfrustrowany brakiem postępów spowodowanych przez nałóg narkotykowy Tylera. To musiał być cios, gdy na przestrzeni dwóch lat grupa straciła dwóch tak cennych dla niej gitarzystów. Spośród oryginalnego składu ostali się tylko Steven Tyler, Tom Hamilton i Joey Kramer, zaś na miejsce Whitforda został przyjęty Rick Dufay.

Efektem tych zmian personalnych był "Rock in a Hard Place", z najdłuższym wtedy odstępem czasowym trzech lat. Duży wkład kompozytorski miał w nim gitarzysta Jimmy Crespo, który współtworzył aż sześć z dziesięciu kawałków, z kolei Jack Douglas (po przerwie na "Night in the Ruts" ponownie w roli jednego z producentów) został dopisany jako współautor do dwóch utworów. Grupa na nagranie tego wydawnictwa wydała astronomiczną wtedy sumę 1,5 miliona dolarów, co dziwi o tyle, że sama produkcja prezentuje dość przeciętny poziom. I niestety wbrew tytułowi płyta nie należy do najostrzejszych. Ani do najbardziej udanych. Są tu charakterystyczne cechy dokonań Aerosmith, ale znacznie gorzej wymieszane.

Choć sam początek nie zapowiada jeszcze porażki. Początkowe "Jailbait" i (szczególnie) "Lightning Strikes" dają potężnego kopa. Wstęp drugiego z nich zaskakuje wyjątkowo śmiałym użyciem syntezatorów, nie używanych nigdy wcześniej (ani na szczęście nigdy później) przez zespół. Na szczęście, w pozostałej części kompozycji praktycznie ich nie uświadczymy. Warto wspomnieć, że to jedyny utwór nagrany jeszcze z Whitfordem w składzie - może dlatego brzmi tak dobrze. Ciekawie wygląda jego teledysk, w którym muzycy - już z Dufay'em - występują jako... gangsterzy? Przy jego okazji kapela po raz pierwszy zagościła w stacji MTV, która za kilka lat w znacznym stopniu przyczyni się do odzyskania przez nich popularności.

Tak czy inaczej, dwa pierwsze nagrania stanowią najjaśniejsze fragmenty "Rock in a Hard Place". Problem zaczyna się od numeru 3 pod tytułem "Bitch's Brew", który daje pierwsze oznaki zmęczenia materiału. Od tego momentu wszystko jest średnio-niezłe, a często nawet słabe. Największym nieporozumieniem okazuje się beznadziejny, elektroniczny wstęp "Prelude to Joanie" do niewiele lepszego, bałaganiarskiego "Joanie's Butterfly". Mamy tu też takie kwiatki, jak okropnie skrzeczący wokal Tylera w "Push Comes to Shove" czy nieciekawa, mało wyrazista melodia "Bolivian Ragamuffin". Na tle całości w pewnym stopniu broni się utwór tytułowy z fajną, intensywną pracą perkusji. W ogóle Kramer, za którym szczególnie nie przepadam, gra zaskakująco solidnie i pomysłowo na tym albumie. Warto też posłuchać ładnie zagranej przeróbki "Cry Me a River". Mimo to, podobne granie słyszeliśmy wcześniej, i to w lepszym wydaniu. Szkoda, że krążek nie ma niczego więcej do zaoferowania.

Nie da się ukryć, że z dotychczasowych pozycji ta jest zdecydowanie najsłabsza, a w kontekście całej dyskografii jej przewaga nad najnowszym "Music from Another Dimension!" czy przeprodukowanym "Just Push Play" może wyrazić się tylko w tym, że opisywana płyta jest po prostu dużo krótsza, przez co łatwiej ją strawić. Nie posiada tej magicznej chemii pierwszych dokonań, ale znajdzie się na niej parę interesujących momentów, z "Lightning Strikes" na czele. W kontekście całości oprócz mało wyrazistych kompozycji wadzić może przeciętne wykonanie z niewielką ilością energii, zwłaszcza w porównaniu do poprzednich dzieł. Jak widać, wena twórcza również nie dopisywała, skoro przez trzy lata nie opracowano czegoś lepszego.

Tym samym okazało się, że odejście Perry'ego i Whitforda nie wyszło grupie na dobre - w tym czasie była ona pogrążona w kryzysie, z której udało się wyjść dopiero za sprawą następnego "Done with Mirrors". Opisywana płyta mogłaby być lepsza i bardziej pomysłowa - tym bardziej, że Perry w swoim The Joe Perry Project tworzył w tym czasie całkiem porządne rzeczy. W przeciwieństwie do innych wydawnictw z okresu 1973-1993 rzadko do niej powracam. Choć na pewno cieszy fakt, że jest to nadal w 100% hardrockowe granie, szczególnie jeśli porównać ją z najnowszymi dokonaniami.

"Rock in a Hard Place" sprzedał się dość słabo (tylko złota płyta w Stanach Zjednoczonych), a promująca go trasa koncertowa należała do najbardziej nieudanych. Krążek nie zawojował list przebojów, a zespół o nowym wyglądzie walczył o wypełnienie miejsc znacznie mniejszych niż areny, w których przez lata przywykli grać. Mógł to być koniec Aerosmith. Na szczęście tak się nie stało, a już wkrótce szykowały się zmiany na lepsze...

Moja ocena - 4/10

Lista utworów:
01. Jailbait (Jimmy Crespo, Steven Tyler)
02. Lightning Strikes (Richard Supa)
03. Bitch's Brew (Jimmy Crespo, Steven Tyler)
04. Bolivian Ragamuffin (Jimmy Crespo, Steven Tyler)
05. Cry Me a River (Arthur Hamilton)
06. Prelude to Joanie (Steven Tyler)
07. Joanie's Butterfly (Jimmy Crespo, Jack Douglas, Steven Tyler)
08. Rock in a Hard Place (Cheshire Cat) (Jimmy Crespo, Jack Douglas, Steven Tyler)
09. Jig Is Up (Jimmy Crespo, Steven Tyler)
10. Push Comes to Shove (Steven Tyler)

2 komentarze:

  1. Ludzie nie lubią tego albumu, ponieważ nie ma na nim Joe Perry'ego i Brada Whitforda. Jimmy Crespo i Rick Dufay wykonują świetną robotę

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli chodzi o mnie, to nie lubię tego albumu dlatego, że kompozycyjnie i wykonawczo album jest poniżej poziomu poprzednich płyt. Kompozycje są często bezbarwne, a między muzykami nie ma już takiej chemii i więzi muzycznej jak kiedyś (i w tym kontekście właśnie wychodzi brak Perry'ego i Whitforda). Doceniam, że to wciąż hard rock, a nie granie typowo pod radio, jednak sam materiał pozostawia wiele do życzenia. Ale to tylko moja opinia.

      Usuń