"Get
a Grip" to prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalny w światku
muzycznym album Aerosmith. I ponownie ogromny sukces komercyjny. Duża w
tym zasługa singli, aż pięć z nich ("Livin' on the Edge",
"Eat the Rich", "Cryin'", "Crazy" i
"Amazing") cieszyło się ogromną popularnością. Do
wszystkich powstały niezapomniane teledyski, a na szczególną uwagę zasługują
ostatnie trzy, z prześliczną Alicią Silverstone w roli głównej. To one w dużej mierze pomogły w osiągnięciu tego powodzenia, jednak warto pamiętać, że pozycja grupy po wydaniu "Permanent Vacation" i "Pump" ustabilizowała się na tyle, że nawet bez i takich hitów następny album zespołu byłby chętnie kupowany.
Łatwo zauważyć, że przy wszystkich poprzednich sukcesach Aerosmith, na początku lat 90. coraz większe znaczenie miała komercyjna ścieżka muzyków albo wytwórni Geffen - krążek miał pierwotnie wyjść w 1992 roku i zawierać 12 utworów, ale po wysłuchaniu materiału zarząd Geffen nakazał dodanie kilku kompozycji mających bardziej przebojowy charakter, innymi słowy: singlowych hitów. Dzięki temu płyta - również pod względem produkcji - jest bardziej przyjazna stacjom radiowym. W porównaniu do "Get a Grip" poprzedni "Pump" miał moim zdaniem czystszy i mniej komercyjny dźwięk. Chodzi też o to, że niektóre zaprezentowane tu melodie mogą podpadać pod lżejsze formy rocka. Ma to swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości - w polskich stacjach radiowych do dziś można często usłyszeć najsłynniejsze kompozycje pochodzące z tego longplaya.
Poza tym, dużo więcej tu współautorów z zewnątrz kapeli niż wcześniej. Przykładowo, przy okazji "Shut Up and Dance" nawiązano pracę z muzykami grupy Damn Yankees, Jackiem Bladesem i Tommym Shawem, a w "Line Up" z Lennym Kravitzem. Według mnie nic w tym złego, bo pod względem jakości materiał broni się sam. Po raz kolejny otrzymujemy zestaw wyrazistych i zapamiętywalnych hitów. Stosunkowo prostych, lecz w zdecydowanej większości nie popadających w banał. W takiej radiowej, przebojowej stylistyce "Get a Grip" sprawdza się naprawdę dobrze. To też prawdopodobnie ostatnie wydawnictwo Aerosmith, w którym tak bardzo słyszalne są ostrzejsze, hardrockowe brzmienia (choć nie ostało się ich dużo). W kolejnych latach grupa dążyła coraz bardziej w stronę słodkiego popu (oprócz coverowego "Honkin' on Bobo"), nie dając w zamian wielu interesujących nagrań. "Get a Grip" stanowi więc ostatni pokaz większych kompozycyjnych przebłysków zespołu i jego współpracowników, a także zamyka jego najciekawszy okres.
Przejdę od razu do kluczowych fragmentów krążka. Przede wszystkim "Cryin'" - mój ulubieniec z całej dyskografii zespołu. Wbrew pozorom, nie jest to zwykła piosenka do radia, a utwór iście magiczny, opatrzony rewelacyjną, kołyszącą melodią. Solidnie skonstruowany tekst został wspaniale zinterpretowany przez Tylera. Wokalista nie oszczędził słuchaczom swoich popisów na harmonijce, która pełni również dużą rolę w "Crazy" - niewiele mniej udanym przeboju, posiadającym jedną z lepszych solówek Perry'ego. Trochę ostrzejszy, choć bogaty aranżacyjnie "Amazing" stanowi kolejny godny uwagi fragment longplaya, zakończony długą, aczkolwiek tym razem niezbyt porywającą solówką. Ballady bez wątpienia są sporą atrakcją tego zestawu.
Popularnością cieszy się także "Livin' on the Edge", ale mnie osobiście mniej przekonuje - może dlatego że za bardzo go wydłużono, spokojnie można było go zmieścić w czterech minutach, zamiast bezsensownie rozciągać do sześciu. Z kolei opatrzony plemiennym wstępem "Eat the Rich" to najbardziej zadziorna propozycja, oparta na świetnym, melodyjnym riffie, który trudno wyrzucić z pamięci. Przed "Eat the Rich" pojawia się również przedziwne, rapowane intro z krótkim cytatem gitarowym z "Walk This Way". Na szczęście reszta krążka z rapem nie ma nic wspólnego. Z kolei na końcu znajduje się nietypowy instrumental "Boogie Man" o ponurej, pochmurnej atmosferze. Nie dosięga jednak do poziomu "The Movie" z "Permanent Vacation", w porównaniu do niego wydaje się zbyt monotonny.
Muszę przyznać, że lubię także te mniej znane kawałki, jak skoczny "Shut Up and Dance" czy "Gotta Love It", zawierający najlepsze solówki na płycie, krótki basowy popis Toma Hamiltona czy drobne aranżacyjne nawiązanie do "Round and Round" z "Toys in the Attic". Całkiem nieźle wypadła też autorska kompozycja Perry'ego, "Walk on Down", szczególnie dobra pod względem pracy gitar. Tego typu lajtowych, całkiem fajnych kawałków znalazło się jeszcze więcej, żeby wymienić choćby "Fever", "Line Up" czy tytułowe "Get a Grip" (w którym jednak nie wszystkie fragmenty przekonują mnie w tym samym stopniu). W tym otoczeniu od reszty odstaje dość przeciętny "Flesh", który zbyt długo się rozwija, a i zasadnicza część utworu nie robi pożądanego wrażenia. Zagraniczne wydania zawierały także całkiem udany "Can't Stop Messin'", zabrakło go jednak w wersji amerykańskiej. Warto też dodać, że było to ostatnie wydawnictwo na wiele lat z kilkoma autorskimi utworami ("Fever", "Walk on Down" i "Boogie Man"). Na dwóch następnych każdy był podpisany również przez współautorów z zewnątrz.
Poza tym, dużo więcej tu współautorów z zewnątrz kapeli niż wcześniej. Przykładowo, przy okazji "Shut Up and Dance" nawiązano pracę z muzykami grupy Damn Yankees, Jackiem Bladesem i Tommym Shawem, a w "Line Up" z Lennym Kravitzem. Według mnie nic w tym złego, bo pod względem jakości materiał broni się sam. Po raz kolejny otrzymujemy zestaw wyrazistych i zapamiętywalnych hitów. Stosunkowo prostych, lecz w zdecydowanej większości nie popadających w banał. W takiej radiowej, przebojowej stylistyce "Get a Grip" sprawdza się naprawdę dobrze. To też prawdopodobnie ostatnie wydawnictwo Aerosmith, w którym tak bardzo słyszalne są ostrzejsze, hardrockowe brzmienia (choć nie ostało się ich dużo). W kolejnych latach grupa dążyła coraz bardziej w stronę słodkiego popu (oprócz coverowego "Honkin' on Bobo"), nie dając w zamian wielu interesujących nagrań. "Get a Grip" stanowi więc ostatni pokaz większych kompozycyjnych przebłysków zespołu i jego współpracowników, a także zamyka jego najciekawszy okres.
Przejdę od razu do kluczowych fragmentów krążka. Przede wszystkim "Cryin'" - mój ulubieniec z całej dyskografii zespołu. Wbrew pozorom, nie jest to zwykła piosenka do radia, a utwór iście magiczny, opatrzony rewelacyjną, kołyszącą melodią. Solidnie skonstruowany tekst został wspaniale zinterpretowany przez Tylera. Wokalista nie oszczędził słuchaczom swoich popisów na harmonijce, która pełni również dużą rolę w "Crazy" - niewiele mniej udanym przeboju, posiadającym jedną z lepszych solówek Perry'ego. Trochę ostrzejszy, choć bogaty aranżacyjnie "Amazing" stanowi kolejny godny uwagi fragment longplaya, zakończony długą, aczkolwiek tym razem niezbyt porywającą solówką. Ballady bez wątpienia są sporą atrakcją tego zestawu.
Popularnością cieszy się także "Livin' on the Edge", ale mnie osobiście mniej przekonuje - może dlatego że za bardzo go wydłużono, spokojnie można było go zmieścić w czterech minutach, zamiast bezsensownie rozciągać do sześciu. Z kolei opatrzony plemiennym wstępem "Eat the Rich" to najbardziej zadziorna propozycja, oparta na świetnym, melodyjnym riffie, który trudno wyrzucić z pamięci. Przed "Eat the Rich" pojawia się również przedziwne, rapowane intro z krótkim cytatem gitarowym z "Walk This Way". Na szczęście reszta krążka z rapem nie ma nic wspólnego. Z kolei na końcu znajduje się nietypowy instrumental "Boogie Man" o ponurej, pochmurnej atmosferze. Nie dosięga jednak do poziomu "The Movie" z "Permanent Vacation", w porównaniu do niego wydaje się zbyt monotonny.
Muszę przyznać, że lubię także te mniej znane kawałki, jak skoczny "Shut Up and Dance" czy "Gotta Love It", zawierający najlepsze solówki na płycie, krótki basowy popis Toma Hamiltona czy drobne aranżacyjne nawiązanie do "Round and Round" z "Toys in the Attic". Całkiem nieźle wypadła też autorska kompozycja Perry'ego, "Walk on Down", szczególnie dobra pod względem pracy gitar. Tego typu lajtowych, całkiem fajnych kawałków znalazło się jeszcze więcej, żeby wymienić choćby "Fever", "Line Up" czy tytułowe "Get a Grip" (w którym jednak nie wszystkie fragmenty przekonują mnie w tym samym stopniu). W tym otoczeniu od reszty odstaje dość przeciętny "Flesh", który zbyt długo się rozwija, a i zasadnicza część utworu nie robi pożądanego wrażenia. Zagraniczne wydania zawierały także całkiem udany "Can't Stop Messin'", zabrakło go jednak w wersji amerykańskiej. Warto też dodać, że było to ostatnie wydawnictwo na wiele lat z kilkoma autorskimi utworami ("Fever", "Walk on Down" i "Boogie Man"). Na dwóch następnych każdy był podpisany również przez współautorów z zewnątrz.
"Get a Grip" to jeden z moich ulubionych albumów Aerosmith, a zarazem ich ostatnie udane dzieło. Swoją drogą, był to jeden z pierwszych LP
rockowych jakie słyszałem, kilkanaście lat temu. Jednak, bez względu na żadne sentymenty, sam krążek wciąż broni się w zadowalającym stopniu. W 1993 roku osiągnął on ogromny sukces, mogący równać się z ówczesnymi dziełami Scorpionsów, Metalliki, Bon Jovi czy wydawnictwami grunge'owych kapel ze Seattle, typu Pearl Jam czy Soundgarden. Zespół na tym skorzystał i niedługo potem
zagrał na kilku znanych festiwalach, z czego najsłynniejszy to
chyba Woodstock 1994. To było ich przysłowiowe pięć minut, które w pełni wykorzystali.
Po olśniewającym powodzeniu "Get a Grip" wydano w 1994 roku znakomitą składankę "Big Ones", podsumowującą najpopularniejszy w historii Aerosmith okres 1987-1993. Zebrano wszystkie najpopularniejsze nagrania i uzupełniono premierowymi utworami "Blind Man" oraz "Walk on Water", a także "Deuces Are Wild" ze składanki różnych wykonawców "The Beavis and Butt-Head Experience". Dzięki temu "Big Ones" może być świetną alternatywą dla osób, które chcą mieć "Janie's Got a Gun", "Dude (Looks Like a Lady)" czy "Cryin'" na jednej płytce.
Po olśniewającym powodzeniu "Get a Grip" wydano w 1994 roku znakomitą składankę "Big Ones", podsumowującą najpopularniejszy w historii Aerosmith okres 1987-1993. Zebrano wszystkie najpopularniejsze nagrania i uzupełniono premierowymi utworami "Blind Man" oraz "Walk on Water", a także "Deuces Are Wild" ze składanki różnych wykonawców "The Beavis and Butt-Head Experience". Dzięki temu "Big Ones" może być świetną alternatywą dla osób, które chcą mieć "Janie's Got a Gun", "Dude (Looks Like a Lady)" czy "Cryin'" na jednej płytce.
Moja ocena - 7/10
Lista utworów:
01. Intro (Joe Perry, Steven Tyler, Jim Vallance)
02. Eat the Rich (Joe Perry, Steven Tyler, Jim Vallance)
03. Get a Grip (Joe Perry, Steven Tyler, Jim Vallance)
04. Fever (Joe Perry, Steven Tyler)
05. Livin' on the Edge (Mark Hudson, Joe Perry, Steven Tyler)
06. Flesh (Desmond Child, Joe Perry, Steven Tyler)
07. Walk on Down (Joe Perry)
08. Shut Up and Dance (Jack Blades, Joe Perry, Tommy Shaw, Steven Tyler)
09. Cryin' (Joe Perry, Taylor Rhodes, Steven Tyler)
10. Gotta Love It (Mark Hudson, Joe Perry, Steven Tyler)
11. Crazy (Desmond Child, Joe Perry, Steven Tyler)
12. Line Up (Lenny Kravitz, Joe Perry, Steven Tyler)
13. Amazing (Richard Supa, Steven Tyler)
14. Boogie Man (Joe Perry, Steven Tyler)
Byłby to mój ulubiony album Aerosmith gdyby był trochę krótszy, a tak jest na trzecim miejscu. ;) Są tutaj trzy z sześciu moich ulubionych utworów zespołu, ale też kilka wypełniaczy. Jednak w skali dziesięciopunktowej, ósemkę przyznaję. :)
OdpowiedzUsuńA które albumy są na pierwszych dwóch miejscach?
UsuńNa pierwszym "Pump", na drugim "Nine Lives".
UsuńU mnie obecnie w kontekście ulubionych byłoby chyba tak:
Usuń1. Get a Grip
2. Aerosmith
3. Pump
To 2/3 wspólne na podium. ;) Za debiutem nie przepadam, poza "Dream On" nic nie pamiętam. Z lat 70 najwyżej oceniony mam "Night In The Ruts".
Usuń"Night in the Ruts" jest spoko, ale wolę pierwsze 4 dzieła. Z debiutu poza atrakcyjnymi kompozycjami cenię sobie tę surowość dźwięku, która potem zaczęła stopniowo zanikać i grupa brzmiała bardziej komercyjnie. Ciekawie, bo zupełnie inaczej, brzmi tam też wokal Tylera, który specjalnie śpiewał w bardziej bluesowy sposób - jak sam po latach przyznał. Nawet dziś potrafi odtworzyć tamtą barwę głosu, a ma ponad 70 lat :)
UsuńAerosmith skończyło się w 1986 roku na tym utworze
OdpowiedzUsuńhttps://www.youtube.com/watch?v=USnBGlbf7Io
Jak to możliwe, że wcześniej tego nie znałem? :)
UsuńCo do 1986 roku, to można powiedzieć, że Aerosmith nie tyle się skończyło, co w pewnym sensie odrodziło na nowo - przynajmniej pod względem komercyjnym, bo ich współpraca Tylera i Perry'ego z Run-D.M.C. okazała się dużym sukcesem. Ich kolejne 3 płyty też były ciekawsze od okresu 1977-1985. Później faktycznie nie nagrali już zbyt wiele dobrego w całości.
Piszę chłopakom Stevenowi, Joe'mu i Tomowi na twiterze,żeby wydali tą piosenkę(Bird dog),ale na razie żadnego odezwu.Posuchaj też trzynastki https://vimeo.com/403200734 zajefajna mroczna balladka by z tego wyszła.
OdpowiedzUsuń