24 lipca 2017

Iron Maiden - "The X Factor" (1995)


Z Żelaznej Dziewicy w 1993 roku odszedł Bruce Dickinson, który od dawna marzył o solowej karierze. Śpiewanie w Iron Maiden męczyło go od dłuższego czasu i gdy nadarzyła się okazja, po zarejestrowaniu "Fear of the Dark" i promującej ją trasie koncertowej, wokalista opuścił szeregi zespołu. Dla wielu fanów kapeli ta jedna wiadomość oznaczała jej definitywny koniec. Dickinson odcisnął na historii Iron Maiden ogromne piętno i wydawał się być kimś absolutnie niezastąpionym. Każda decyzja o jego zastąpieniu mogła być skazana na druzgocącą porażkę. Zwłaszcza że - jak się potem okazało - solowa działalność Bruce'a była w większości naprawdę udana. Steve Harris zamierzał nawet rozwiązać Iron Maiden. Tak się jednak nie stało i nowym frontmanem w zespole został niejaki Blaze Bayley, znany z heavymetalowej formacji Wolfsbane. Krytyce i rozczarowaniom nie było końca.

W sumie trochę rozumiem te zarzuty. Blaze ma zupełnie inny głos od Bruce'a, bardziej basowy, ale przez to mniej różnorodny. Dać Bayley'owi w połowie lat 90. do wykonania utwory Dickinsona na żywo (np. "Run to the Hills"), to tak jak kazać Osbourne'owi zaśpiewać "Neon Knights" czy "Computer God", w których Dio wyciągał niesamowite górki. Z góry będzie skazane na porażkę. Z jednym jedynym "Afraid to Shoot Strangers" Blaze naprawdę dawał radę, ale sam utwór wygląda jakby został napisany pod jego możliwości wokalne. Mimo to, nie uważam, by był on złym wokalistą. Jego głos ma parę zalet - jest głęboki i mroczny, co idealnie sprawdza się w posępnym repertuarze, jakim jest przesiąknięty "The X Factor". I właśnie to dopasowanie do repertuaru ocaliło Blaze'a od porażki.

Naprawdę rozumiem wybór Harrisa, który w momencie powstawania materiału na "The X Factor" znalazł się na tzw. życiowym zakręcie. Z zespołu odszedł ponadprzeciętny wokalista, na emeryturę udał się wieloletni producent grupy Martin Birch (w efekcie czego Harris sam zasiadł za konsoletą, wspólnie z Nigelem Greenem), dodatkowo w tym czasie Harris rozwodził się, a jego ojciec zmarł. Wybór tak mrocznego głosu jakim dysponował Bayley do tak pesymistycznego materiału był dobrym wyjściem. Nie wiem tylko czy Harris pomyślał czy równie dobrze będą wypadać jego występy na żywo. Tym samym Iron Maiden zrobiło kolejny wielki krok naprzód, badając nieznane dla nich wcześniej terytoria, i wychodząc z tych poszukiwań obronną ręką. Prawdopodobnie to stąd wziął się pomysł na nazwę tej płyty - współczynnik X w każdym równaniu matematycznym stanowi niewiadomą, i właśnie ta otoczka tajemnicy oraz niewiadomej (w Iron Maiden był nowy wokalista, a sam zespół zmierzał w nieznanym kierunku) stała się znakiem rozpoznawczym tego wydawnictwa. Swoją drogą, ciekawe czy tytuł ten zainspirował nazwę pewnego słynnego, międzynarodowego programu?

Już sama oprawa zapowiadała zmiany w nowym obliczu zespołu. Hugh Syme, znany z projektowania okładek dla kapeli Rush, w znaczny sposób zmodyfikował postać Eddiego. Potwór ten stał się bezbronnym przedmiotem badań medycznych, został zmasakrowany, rozerwany na pół, powbijany przez metalowe druty, a także przeszedł lobotomię. Do tego, wszystko wygląda bardzo realistycznie, szczegółowo i naturalistycznie. Z pewnością jest to jedna z najbardziej kontrowersyjnych i przerażających grafik w katalogu Maidenów. Do tego stopnia, że przedstawiciele wielu sklepów muzycznych zajmujących się sprzedażą płyty zdecydowali się na zastąpienie tej okładki alternatywną, ukazującą z dystansu Eddiego siedzącego na krześle elektrycznym, gdzie jeszcze większą uwagę przykuwa otaczająca go rzymska litera X. Obie doskonale oddają zawartość longplaya, przepełnionego bólem i dołującym klimatem.

Czas przejść tego, co znalazło się na najbardziej kontrowersyjnym krążku Maidenów. Już na samym początku znajduje się 11-minutowy, monumentalny "Sign of the Cross" - nagranie nie tylko niesamowite, ale wręcz NIESAMOWITE. Rozpoczęte bardzo intrygująco fragmentem z chórałem gregoriańskim (taki moment pojawia się też w połowie), dalej świetnie się rozkręca i ocieka wprost niespotykanym klimatem. Dynamiczna część jest naprawdę porywająca, melodyjne solówki robią wielkie wrażenie swoją pomysłowością i wykonaniem - słychać, że Murray i Gers udoskonalili jeszcze bardziej swoją współpracę, a przy tym drugi z nich nieźle się rozkręcił pod względem kompozytorskim (podpisał się on pod siedmioma kompozycjami). Zaś Blaze śpiewa zarówno delikatnie, jak i mocno, i w obu tych wcieleniach wychodzi naprawdę dobrze. I tylko jeden zarzut - tak jak utwór tytułowy z "Seventh Son of a Seventh Son" powinien się znajdować na samym końcu.

Równie wybitnie prezentuje się "The Edge of Darkness", inspirowany filmem "Czas Apokalipsy" Francisa Forda Coppoli. Utwór rozkręca się równie wspaniale co "Sign of the Cross", zaś dynamiczny riff, który następuje pod koniec trzeciej minuty jest prawdziwą perełką. Posiada też jedną z najlepszych, najbardziej melodyjnych solówek jakie słyszałem. Sam Blaze również świetnie się tu spisał. Do samego końca nie puszczają nas wielkie wrażenia. "The Edge of Darkness" zdecydowanie należy do moich ulubionych kawałków z całej dyskografii Maidenów. Tak jak "Judgement of Heaven", czyli kolejne wspaniałe nagranie - w sumie mógłbym w jego kontekście napisać te same zalety, co w przypadku "The Edge of Darkness", czyli niesamowicie przemyślane i wykonane popisy solowe, które również są jednymi z moich ulubionych. Piękna rzecz, zarówno tekstowo, jak i kompozycyjnie.

Z kolei "Man on the Edge" to jedyny numer nie podpisany przez Harrisa, i od razu czuć różnicę. Tylko on daje do zrozumienia z jakim zespołem mamy do czynienia. Słychać w nim charakterystyczną galopadę i dużo więcej typowo maidenowego czadu. Dziwne, że to właśnie ten kawałek wytypowano na pierwszy singiel, bo po takiej zapowiedzi można było oczekiwać kolejnego konwencjonalnego materiału - a do takich "The X Factor" przecież nie należy. Trochę przebojowości ma jeszcze "Lord of the Flies", mimo że nadal jest osadzony w mrocznej atmosferze. Jednak klimatem bliżej mu pozostałych nagrań niż do "Man on the Edge". Co traktuję jako plus.

"Look for the Truth" zaczyna się naprawdę piękną melodią, która po ok. 1,5 minuty zostaje przełamana bardziej zadziornym fragmentem. Przejście nie jest sztucznie zrobione i pasuje do reszty, choć z drugiej strony szkoda, że nie oparto całego kawałka na tym pięknym motywie z początku. "Fortunes of War" także posiada ładny, nastrojowy wstęp. Może kiepsko brzmią w nim końcowe, stadionowe wokalizy Blaze'a, ale sama kompozycja robi bardzo dobre wrażenie, szczególnie środkowe przyspieszenie z fantastyczną pracą gitar. A jeśli już mowa o wokalu, to "The Aftermath" posiada jeden z lepszych tutejszych popisów Bayley'a. Przy okazji mamy kolejny kontrast: wolny początek, mocniejszy środek - takie określenie można w sumie zastosować do prawie każdego zawartego tu utworu.

"Blood on the World's Hands" rozpoczyna się minutowym popisem Steve'a na basie, który może nie jest zbyt ekscytujący, ale dobrze wprowadza w resztę kompozycji. Znakomicie wypada w niej moment, gdzie Blaze po części instrumentalnej śpiewa unisono do melodii gitary. "2 A.M." to kolejny utwór oparty na wyśmienitych riffach i ze wspaniałą melodią, na dodatek posiada piękne, uczuciowo zagrane solo, prosto z serca. I tylko chaotyczny "The Unbeliever" nieco odstaje od niesamowitej reszty, choć sam w sobie i tak wypada całkiem nieźle - szczególnie podczas bardzo fajnej partii gitarowej w środku, podczas zwolnienia. Reszta sprawia wrażenie nieprzemyślanej. W jego miejsce pasowałby bardziej typowo maidenowy, dynamiczny "Judgement Day", nagrany podczas sesji do "The X Factor". Choć z drugiej strony zburzyłby nieco koncept stworzenia prawdziwie mrocznego materiału. Jeden "Man on the Edge" wystarczy.

"The X Factor" jest być może najbardziej niedocenianym heavymetalowym dziełem wszech czasów. I jednym z najwspanialszych. Tak wiele tu niesamowitych melodii, linii wokalnych, wspaniałych solówek, głębokiego basu Harrisa, pełnego bólu śpiewu Blaze'a. I po prostu szczerych kompozycji człowieka, który miał słuchaczom do przekazania coś więcej. Ta płyta to prawdziwie solowy album Steve'a, dlatego tak wiele tu tekstów o wojnie, cierpieniu, egzystencji czy samobójstwie. Tekstowo nie jest przystępny, ale przez to bardzo intrygujący. Może nawet najlepszy w historii tej grupy. Ponadto "The X Factor" nawet dziś może się pochwalić bardzo dobrą produkcją. Brzmienie instrumentów jest głębokie, co pasuje do charakteru longplaya.

Tak mało w tych tekstach pozytywnego myślenia czy nadziei, na szczęście nie brakuje plusów od strony warsztatowej. Nawet tych pozornie nudniejszych fragmentów zawsze słucham z ogromnym skupieniem i zachwytem. Wcale nie przeszkadza tu głos Blaze'a, który choć nie miał wielkich umiejętności, starał się jak mógł przekazać to, czego nie potrafił zaśpiewać Steve. Jego głos nie powala, ale naprawdę dobrze wpasowuje się w zawartość muzyczną. A tak wspaniałej płyty chyba już od Ironów nie dostaniemy. Niestety, czasem największe arcydzieła rodzą się w bólach. I bywa, że nie zostają zrozumiane. Odbiór muzyki jest oczywiście kwestią gustu, wydaje mi się jednak, że ten materiał w chwili wydania został niesłusznie zjechany, tylko dlatego, że nie ma w nim Dickinsona.

"The X Factor" jest jak wino - im starszy, tym lepszy. Muzyczne mistrzostwo świata i wyjątkowa pozycja w dyskografii. Sam Harris nadal bardzo ceni to wydawnictwo, a jemu dobrego gustu do muzyki nigdy nie brakowało. Szkoda tylko, że obecnie zupełnie pomija ten materiał na koncertach.

Moja ocena - 10/10

Lista utworów:
01. Sign of the Cross (Steve Harris)
02. Lord of the Flies (Janick Gers, Steve Harris)
03. Man on the Edge (Blaze Bayley, Janick Gers)
04. Fortunes of War (Steve Harris)
05. Look for the Truth (Blaze Bayley, Janick Gers, Steve Harris)
06. The Aftermath (Blaze Bayley, Janick Gers, Steve Harris)
07. Judgement of Heaven (Steve Harris)
08. Blood on the World's Hands (Steve Harris)
09. The Edge of Darkness (Blaze Bayley, Janick Gers, Steve Harris)
10. 2 A.M. (Blaze Bayley, Janick Gers, Steve Harris)
11. The Unbeliever (Janick Gers, Steve Harris)

7 komentarzy:

  1. Jak dużo albumów oceniasz maksymalnie (razem z tymi jeszcze niezrecenzowanymi)?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na blisko 600 płyt mam 22 dziesiątki, ale w jednym czy dwóch przypadkach oceny te mogą spaść.

      Usuń
    2. Ja mam tylko 12 więcej "dziesiątek", przy 2000 więcej ocenionych albumów :D Ale "dziewiątek" już 170, a to też albumy które bardzo cenię, choć znajduję na nich jakieś niewielkie skazy.

      Usuń
    3. Za to w ostatnim roku zapoznawania się z muzyką nie trafiłem na żaden 10-tkowy album. Ostatnim było "Queens of Noise" The Runaways.

      Usuń
    4. Ja dość często odkrywam "ósemki", czasem nawet "dziewiątki". Wcześniej jednak muszę się "przekopać" przez mnóstwo słabszych albumów, co jest dość frustrujące.

      "Dziesiątek" nie daję nowo odkrytym albumom . Najwyższą ocenę przyznaję drogą "awansu", gdy jestem już pewien, że nie jest to czasowe zauroczenie. Podobnie z "dziewiątkami", choć czasem zdarza się, że od razu daję taką ocenę ;)

      Usuń
  2. To prawda the x factor jest genialny tylko trzeba dac mu szansę,jeden z najlepszych albumów grupy,jest inny ale przez to genialny!!!

    OdpowiedzUsuń
  3. Najtrafniejszą opinia o tym albumie jest stwierdzenie, iż jest jak wino...im starszy tym lepszy.

    OdpowiedzUsuń