Po
kilku krążkach, które odniosły sukces komercyjny, panowie z
Aerosmith postanowili wreszcie olać listy przebojów i nagrodzić lojalność oldskulowych fanów, którzy nie byli zachwyceni najnowszym materiałem. Dzięki temu nagrali...
płytę z coverami bluesowych oraz rockowych kompozycji. Dla jednych
będzie to ostateczny dowód na brak nowych pomysłów, dla drugich
przyjemna odskocznia od najnowszych, mało zadziornych dokonań.
Dla mnie to w pewien sposób powrót do korzeni, swoisty hołd dla legend bluesa i pokazanie inspiracji, które wiele lat temu pchnęły muzyków do założenia Aerosmith. Jednym z dowodów na to może być fakt, iż dużą rolę ponownie odgrywa tu harmonijka. Warto zauważyć, że w przeszłości wpływy bluesowe często dominowały na albumach Aerosmith, przykładem niech będą choćby "Walkin' the Dog" z debiutu, "Train Kept A-Rollin'" z "Get Your Wings", "Milk Cow Blues" z "Draw the Line" czy "The Hop" z "Done with Mirrors". Powrót do takiego grania po latach zmiany stylistycznej okazał się całkiem udany, a przy tym niewymuszony i naturalny. Po tylu latach mogą sobie spokojnie pozwolić na taki skok w bok.
Jednym z producentów krążka był Jack Douglas, z którym nie współpracowano od przeszło 20 lat. Z jego pomocą muzycy próbowali odtworzyć dawne brzmienie Aerosmith, które od kilku lat skomercjalizowało się na dobre. "Honkin' on Bobo" został ostatecznie nagrany na ranczu Joe Perry'ego. Wyraźnie słychać, że próbowano stworzyć coś odmiennego od poprzednich wydawnictw, a podczas nagrywania - w odróżnieniu od "Just Push Play" - panowała dobra atmosfera. Słychać to wszystko w nagraniach, w których aż iskrzy się od chemii między instrumentalistami.
W rezultacie powstało dzieło niemalże spontaniczne, nagrane na całkowitym luzie. W odróżnieniu od kilku poprzednich wydawnictw nie miał być to kolejny wiekopomny sukces kasowy, i za to chwała pomysłodawcom tego projektu. Ponadto panowie nawet będąc po 50-tce zaskakują swoją witalnością. Steven Tyler pokazuje, że nadal ma kawał głosu, gitarzyści po prostu czują bluesa, a sekcja rytmiczna udanie im akompaniuje. Najważniejsze, że mimo lat nie zapomnieli jak grać z przekonaniem taką muzykę i tworzyć przy tym przyjemną atmosferę, a to wystarczy by uznać wykonanie za zadowalające.
Już na starcie otrzymujemy świetną wersję "Road Runner" Bo Diddley'a, być może najjaśniejszą stronę płytki. Słychać, że zespół czerpie dużą radość z takiego grania. Podobne wrażenia odnoszę po wysłuchaniu "Shame, Shame, Shame" czy spokojniejszego "Never Loved a Girl". W "Back Back Train" Tylera wokalnie zastępuje Perry, ale jego barwa głosu jest w niektórych momentach nie do rozpoznania. Słychać, że gitarzysta kombinuje z głosem, co osobiście mi się podoba. Perry śpiewa również w "Stop Messin' Around". Kompozycja ta tak spodobała się muzykom, że do dziś bardzo chętnie wykonują ją na koncertach.
Przypadł mi do gustu także mroczny "I'm Ready", posiadający naprawdę ciekawy, niepokojący klimat. Za to niezbyt przemawia do mnie wersja "Baby, Please Don't Go", która zdecydowanie nie może się równać z o wiele bardziej porywającymi wykonaniami AC/DC czy Budgie. Obok przeróbek grupa zamieściła jedną swoją kompozycję - "The Grind". W sumie nie odstaje ona stylistycznie od reszty, ale nieco ckliwy refren jest dość typowy dla późnego Aerosmith. Choć na takim "Just Push Play" byłaby to jedna z tych ciekawszych propozycji. Do pomyłek można zaliczyć gospelowy "Jesus Is on the Main Line", kompletnie nie rozumiem czemu taki utwór został tu umieszczony. By pokazać, że panowie są religijni? Można i tak.
Jednym z producentów krążka był Jack Douglas, z którym nie współpracowano od przeszło 20 lat. Z jego pomocą muzycy próbowali odtworzyć dawne brzmienie Aerosmith, które od kilku lat skomercjalizowało się na dobre. "Honkin' on Bobo" został ostatecznie nagrany na ranczu Joe Perry'ego. Wyraźnie słychać, że próbowano stworzyć coś odmiennego od poprzednich wydawnictw, a podczas nagrywania - w odróżnieniu od "Just Push Play" - panowała dobra atmosfera. Słychać to wszystko w nagraniach, w których aż iskrzy się od chemii między instrumentalistami.
W rezultacie powstało dzieło niemalże spontaniczne, nagrane na całkowitym luzie. W odróżnieniu od kilku poprzednich wydawnictw nie miał być to kolejny wiekopomny sukces kasowy, i za to chwała pomysłodawcom tego projektu. Ponadto panowie nawet będąc po 50-tce zaskakują swoją witalnością. Steven Tyler pokazuje, że nadal ma kawał głosu, gitarzyści po prostu czują bluesa, a sekcja rytmiczna udanie im akompaniuje. Najważniejsze, że mimo lat nie zapomnieli jak grać z przekonaniem taką muzykę i tworzyć przy tym przyjemną atmosferę, a to wystarczy by uznać wykonanie za zadowalające.
Już na starcie otrzymujemy świetną wersję "Road Runner" Bo Diddley'a, być może najjaśniejszą stronę płytki. Słychać, że zespół czerpie dużą radość z takiego grania. Podobne wrażenia odnoszę po wysłuchaniu "Shame, Shame, Shame" czy spokojniejszego "Never Loved a Girl". W "Back Back Train" Tylera wokalnie zastępuje Perry, ale jego barwa głosu jest w niektórych momentach nie do rozpoznania. Słychać, że gitarzysta kombinuje z głosem, co osobiście mi się podoba. Perry śpiewa również w "Stop Messin' Around". Kompozycja ta tak spodobała się muzykom, że do dziś bardzo chętnie wykonują ją na koncertach.
Przypadł mi do gustu także mroczny "I'm Ready", posiadający naprawdę ciekawy, niepokojący klimat. Za to niezbyt przemawia do mnie wersja "Baby, Please Don't Go", która zdecydowanie nie może się równać z o wiele bardziej porywającymi wykonaniami AC/DC czy Budgie. Obok przeróbek grupa zamieściła jedną swoją kompozycję - "The Grind". W sumie nie odstaje ona stylistycznie od reszty, ale nieco ckliwy refren jest dość typowy dla późnego Aerosmith. Choć na takim "Just Push Play" byłaby to jedna z tych ciekawszych propozycji. Do pomyłek można zaliczyć gospelowy "Jesus Is on the Main Line", kompletnie nie rozumiem czemu taki utwór został tu umieszczony. By pokazać, że panowie są religijni? Można i tak.
Jakże
cieszy powrót Aerosmith do takiego rockowego grania. Co z tego, że
to tylko zbiór coverów? Osobiście wolę tak dopracowany, solidnie
zagrany album z przeróbkami od tych ostatnich poprockowych z
nowym materiałem. Liczy się szczerość przekazu, jest to bowiem
najbardziej zadziorny longplay co najmniej od czasów "Done with
Mirrors" i "Pump". Dla mnie to miły powiew świeżości w dyskografii, bez koncepcji przypodobania się mniej wymagającej publiczności i tworzenia hitów za wszelką cenę. Niby nic wielkiego, a cieszy. Panowie udowodnili, że nadal drzemie w nich rockowy
pazur. Szkoda, że tylko ten jeden raz. "Honkin' on Bobo"
najlepszą płytą zespołu z ostatnich 20 lat? Nie powinno tak być,
ale jednak to prawda. Przyznam, że to trochę smutna konkluzja jak na twórców "Permanent Vacation" czy "Rocks".
O unikatowości i udanym poziomie tego materiału niech świadczy fakt, że został on doceniony przez słuchaczy i krytyków bardziej niż dwa poprzednie dzieła zespołu. Może byłby to jakiś kierunek dla przyszłych dokonań Aerosmith - tworzyć rzeczy bardziej bluesowe z domieszką hardrockowej zadziorności. Podobnie jak na debiucie. Tym samym historia mogłaby zatoczyć koło pod względem stylistyki. Ale 8 lat później powstał "Music from Another Dimension", który te nadzieje pogrzebał. Tak to jest, jak stawia się korzyści komercyjne ponad artystyczne...
O unikatowości i udanym poziomie tego materiału niech świadczy fakt, że został on doceniony przez słuchaczy i krytyków bardziej niż dwa poprzednie dzieła zespołu. Może byłby to jakiś kierunek dla przyszłych dokonań Aerosmith - tworzyć rzeczy bardziej bluesowe z domieszką hardrockowej zadziorności. Podobnie jak na debiucie. Tym samym historia mogłaby zatoczyć koło pod względem stylistyki. Ale 8 lat później powstał "Music from Another Dimension", który te nadzieje pogrzebał. Tak to jest, jak stawia się korzyści komercyjne ponad artystyczne...
Moja ocena - 7/10
Lista utworów:
01. Road Runner (Bo Diddley)
02. Shame, Shame, Shame (Ruby Fisher, Kenyon Hopkins)
03. Eyesight to the Blind (Sonny Boy Williamson)
04. Baby, Please Don't Go (Big Joe Williams)
05. Never Loved a Girl (Ronny Shannon)
06. Back Back Train (Fred McDowell)
07. You Gotta Move (Reverend Gary Davis, Fred McDowell)
08. The Grind (Marti Frederiksen, Joe Perry, Steven Tyler)
09. I'm Ready (Willie Dixon)
10. Temperature (Joel Michael Cohen, Little Walter)
11. Stop Messin' Around (Clifford Adams, Peter Green)
12. Jesus Is on the Main Line (Utwór tradycyjny)
Moim zdaniem ten album to gwałt na bluesowej klasyce. Muzycy Aerosmith w ogóle nie czują bluesa (w przenośni i dosłownie), zagrali te utwory nieumiejętnie, chaotycznie, pozbawiając je klimatu. Dla porównania fantastyczne wykonanie "I'm Ready" przez Rory'ego Gallaghera i Jacka Bruce'a: https://www.youtube.com/watch?v=Yv2pBYiS-04
OdpowiedzUsuńMi się album podoba i jest zagrany na przyzwoitym poziomie, ale wszystko to oczywiście kwestia gustu. Rzeczywiście wersja Gallaghera jest świetna i bardziej porywająca, ale w wersji Aerosmith podoba mi się właśnie to wolniejsze tempo.
UsuńProblem z tym albumem jest taki, że uległ on tzw. wojnie głośnoci (Loudness war)poprzez zbytnią kompresje dżwięku dlatego brzmi tak nie naturalnie. No i nie potrzebne było umieszczenie na niej piosenki z Billboard hot 100(9 miejsce)i jedynej autorskiej kompozycji The grind. Zamaist nich powinny tu się znależć: Broke down engine i blusowe Yo mamma.
OdpowiedzUsuńW porównaniu do ostatnich "loudnesswarowych" popisów produkcyjnych Ricka Rubina (jak "Death Magnetic" Metallici czy "13" Black Sabbath) ten album nie brzmi wcale tak źle, choć na pewno też nie idealnie. Sprawdzając w tym kontekście informacje na stronie dr.loudness-war.info (którą dopiero niedawno odkryłem) wnioskuję, że mogło być gorzej. Choć faktycznie "Honkin' on Bobo" zajmuje tam najwyższe miejsce spośród albumów Aerosmith.
Usuń"The Grind" też niepotrzebnie tu zamieszczono, bo ostatnie próby kompozytorskie zespołu i ich współpracowników często były nieciekawe, i tak jest też w tym przypadku. Umieszczenie "Jesus Is on the Main Line" też wydaje mi się bezsensownym pomysłem. Mimo tych wad, ogólne wrażenie pozostaje jednak pozytywne, choć zdecydowanie bliżej 6-stki niż 8-ki (nie ukrywam, że być może kiedyś ocena ulegnie zmianie).
P.S. Jakie albumy Aerosmith cenisz?
Najbardziej cennie sobie pierwsze cztery albumy 73-76, nastepnę kolejne cztery 77-85, które po prostu kopią porządnie tyłki i są niesamowicie niedocenione. Na kolejnych albumach lubię może 5,6 piosenek na album PV, Pump, GAG ,NL. A JPP i MFAD w ogóle nie powinny ujrzeć światła dnia.Chociaż uważam,że riffy w Out go the lights powinny być takimi samymi klasykami jak te riffy do Walk this way, Sweet emotion.
Usuń"Out Go the Lights" faktycznie ma dobry riff, jeden z najlepszych z ostatnich 25 lat twórczości Aerosmith. Ale czy lepszy od takiego "Walk This Way" to bym nie powiedział.
UsuńJa właśnie od okresu 1977/1985 wolę 3 późniejsze krążki. Przynajmniej kompozycje są bardziej wyraziste, a albumy bardziej równe. Choć i na tamtych płytach są godne uwagi momenty (na "Rock in a Hard Place" najmniej), z "King and Queens" i "Chiquita" na czele. Nie uważam, by samo skręcanie w stronę popu było złym posunięciem, jeśli poziom konkretnych wydawnictw spełniał określone wymogi. Po "Get a Grip" faktycznie nie było z tym najlepiej - nie dość, że kapela jeszcze bardziej łagodziła swoje brzmienie ("Just Push Play" to w większości czysty pop), to jeszcze utwory stawały się bardziej nijakie.
Wiadommo,że Aerosmith mieli sesję nagraniową we wrześniu 2019,coś tam nagrywali w Londynie w 2017. Utwory opisywali jak bardzo rock'n'rollowe, a wiadomo jak ostatnio z tym rock'n'rollem u nich bywa.
UsuńSzczerze mówiąc, wolałbym, żeby już nie wydawali nic nowego. Nikt nie odbierze im kilku dawnych, udanych wydawnictw, a te ostatnie z nowym materiałem są, lekko mówiąc, nieciekawe. Aerosmith to teraz grupa, która by za wszelką cenę utrzymać się na listach przebojów proponuje wiele propozycji ewidentnie do radia (na "Music from Another Dimension!" bodajże co najmniej 1/3 zajmowały ballady) kosztem prawdziwie rockowego, kopiącego dupę grania jakie prezentowali szczególnie na początku działalności. Ponadto wydaje mi się, że ci muzycy nie są obecnie w stanie stworzyć razem stworzyć niczego interesującego w całości (ale problem ten dotyczy też wielu innych grup, jak Deep Purple, ZZ Top, Yes czy Bon Jovi). Ostatnia solowa płyta Perry'ego była całkiem OK, ale już ta od Tylera była beznadziejna.
UsuńI jeszcze jedno pytanie: https://www.youtube.com/watch?v=HrEO0MpCLcQ - dlaczego nie grają ostatnio częściej takich czadowych kawałków?
Też lubię Angel's Eye. Pamiętam jak dziś jak słuchałem tego jak wryty (ciary po plecach przez parę dni). Puścili to w radiu i mówili że cały album będzie ciężki i mroczny , a jak się skończyło wszyscy wiemy. My my baby blue
UsuńZapomniałem dodać, że panowie nagrali swoją wersję Killin floor, House of the rising son i Louie louie(zamieniając się w nim instrumentami).
OdpowiedzUsuńNie wiem czy znasz What kind of love are you on
OdpowiedzUsuńhttps://www.youtube.com/watch?v=ew9S0UGEhYY
Nie znałem. Dla mnie kawałek w stylu słabszych fragmentów "Just Push Play", jakby zapowiadający kierunek w jakim muzycy mieli pójść na tamtym albumie.
UsuńAbsolutnie się nie zgadzam że w stylu JPP. Piosenka zdecydowania bardziej Aerosmith'owa niż Angel eye.
OdpowiedzUsuńBlusowy riff zagrany w wolnym tempie ostro kopie po zadzie. Takiego materiału oczekiwałem na JPP.
Bardziej chodzi mi o niezwykle wypolerowaną produkcję i elektroniczne ozdobniki, jak momentami przetworzony głos Tylera - to zdecydowanie pasuje mi do kierunku obranego "Just Push Play".
Usuń