Koncertowy
"Alive!" odniósł upragniony przez muzyków sukces i
przysporzył grupie nowe grono fanów, którzy od tej pory z
niecierpliwością oczekiwali na nowe dzieło studyjne czterech wymalowanych
cudaków. W tych okolicznościach nie dziwi fakt, że "Destroyer"
był kasowym sukcesem, największym w historii grupy. Z drugiej strony, pod względem artystycznym nie spełnia on ustalonego
wcześniej przez zespół poziomu. Warto odnotować, że "Destroyer"
był pierwszym longplayem, w którym w przygotowaniu nowego materiału
chłopakom pomagali współpracownicy z zewnątrz, w tym producent
albumu - Bob Ezrin.
Zaczyna
się naprawdę dobrze - "Detroit Rock City" to już
klasyczna pozycja w katalogu Kiss. Świetny, galopujący numer z
chwytliwym riffem i wspaniałymi harmoniami gitarowymi w końcówce.
Tekstowo opowiada o fanie grupy, który zginął jadąc na ich
koncert. "King of the Night Time World" to również
wpadający w ucho i miły w odbiorze utwór. W ponurym "God of
Thunder" zastosowano wolniejsze, kroczące tempo, do którego
świetnie dopasowuje się wokal Gene'a Simmonsa. Tekst w zależności
od interpretacji można np. upatrywać w kontekście opisania
simmonowskiego demona, jakiego prezentował w występach na scenie.
Niestety, "Great Expectations" to już straszliwa wpadka
kompozycyjna. Ładny motyw z początku zerżnięto z... "Sonaty
Patetycznej" Beethovena. Pojawia się tu kolejna całkiem niezła
partia wokalna Gene'a, ale sam utwór razi banałem, ckliwością i
patetycznością - wrażenie to dodatkowo potęguje udział chóru
Brooklyn Boys Chorus. Przez to całość brzmi kiczowato, nie
broni się i sprawia wrażenie wyjątkowo pretensjonalnej. Szkoda. Dla kontrastu, naprawdę dobrze wypadają zgrabne,
chwytliwe "Flaming Youth" i "Shout It Out Loud",
ponadto drugi z nich ma najlepszą melodię na całym albumie. I
świetny refren, śpiewany wyjątkowo w duecie przez Stanley'a i
Simmonsa. "Sweet Pain"
zaskakuje nietypową solówką, zagraną wyjątkowo nie przez Ace'a
Frehley'a, ale przez Steve'a Huntera - jednego z ówczesnych
gitarzystów grupy Alice'a Coopera.
Po "Shout It Out Loud" krążek nie ma więcej nic
ciekawego do zaoferowania. Orkiestrowy "Beth" był w
momencie przemiery odważnym eksperymentem dla zespołu, który nie
nagrał wcześniej niczego podobnego, a także sporym przebojem
singlowym - jego romantyczny charakter zachwycił również żeńską
część słuchaczy. Niestety, po latach kawałek się nie broni -
podobnie jak "Great Expectations" wypada zbyt ckliwie, a
partia wokalna Petera Crissa zbyt płaczliwie. Przede wszystkim
kiepsko wypadają tu aranżacje, bo utwór sam w sobie ma pewien
potencjał - w wersji z "Kiss Unplugged", obdarty ze
zbędnej orkiestry, wypadał naprawdę zgrabnie. "Do You Love
Me?" to kolejny przebojowy rocker, ale tym razem zbyt banalny.
Następujący po nim, tajemniczy utwór, zwany czasem "Rock and
Roll Party", to już niepotrzebne dziwadło. Został umieszczony
chyba tylko po to, by wydłużyć longplay o dodatkową minutę. Podsumowanie z tego żadne, to w większości zbieranina
dźwięków, które trudno nawet scharakteryzować. Choć na chwilę
pojawia się cytat z "Great Expectations".
"Destroyer"
jest dla wielu największym dokonaniem w całej historii Kiss. Dziwi
mnie taka opinia, ponieważ moim zdaniem materiał ten razi
nierównością - są tu zarówno bardzo udane, jak i zwyczajnie
zbędne fragmenty. Krążek to
eksperymentalny, ale właśnie te najbardziej nietypowe fragmenty
przekonują najmniej i są ewidentnymi wpadkami. Numery 1, 2, 3, 5, 6
i 7 są godne przesłuchania, reszta niekoniecznie. Ostatecznie
"Destroyer" wypada gorzej od trzech poprzednich albumów
studyjnych (choć w porównaniu z "Kiss" i "Hotter
Than Hell" lepiej od strony brzmienia), jest najbardziej
przecenianym wydawnictwem Kiss i najsłabszym z lat 70. A może -
cytując jeden z tytułów - miałem po prostu wielkie oczekiwania.
W
2012 roku wydano nietypową reedycję opisywanego longplaya, nazwaną
"Destroyer: Resurrected", nad którą czuwał sam Bob
Ezrin. Poprawiono brzmienie instrumentów (świetnie uwypuklony bas),
zmieniono tło okładki, największą jednak uwagę przykuwa
umieszczenie wersji "Sweet Pain" z solówką Ace'a Frehley'a
(wersja z Hunterem też się tu znajduje, zaraz po ostatnim "Rock
and Roll Party"). W sumie to sympatyczna ciekawostka dla fanów
krążka, do których ja sam raczej nie należę.
Moja ocena - 6/10
Lista utworów:
01. Detroit Rock City (Bob Ezrin, Paul Stanley)
02. King of the Night Time World (Mark Anthony, Bob Ezrin, Kim Fowley, Paul Stanley)
03. God of Thunder (Paul Stanley)
04. Great Expectations (Bob Ezrin, Gene Simmons)
05. Flaming Youth (Ace Frehley, Bob Ezrin, Gene Simmons, Paul Stanley)
06. Sweet Pain (Gene Simmons)
07. Shout It Out Loud (Bob Ezrin, Gene Simmons, Paul Stanley)
08. Beth (Peter Criss, Bob Ezrin, Stan Penridge)
09. Do You Love Me? (Bob Ezrin, Kim Fowley, Paul Stanley)
10. Rock and Roll Party (Bob Ezrin, Gene Simmons, Paul Stanley)
O, ocena poniżej 7 ;) Na RYM widzę, że dałem tylko o jeden punkt mniej, ale z całego albumu pamiętam tylko "Beth". I zgadzam się, że wersja "Kiss Unplugged" jest bardziej słuchalna. Ten akustyczny koncert to moim zdaniem najbardziej słuchalna rzecz, jaką wydali (poza kawałkami "Strange Ways" i "Goin' Blind" z "Hotter Than Hell", które też są ok). Ale w sumie tak dawno temu go słuchałem, że może teraz miałbym inne zdanie.
OdpowiedzUsuńA jestem ciekaw Twojej opinii na temat "Detroit Rock City" - moim zdaniem najbardziej udanego utworu w zestawie. Jak nie przepadam za samym albumem, tak tego kawałka bym bronił.
OdpowiedzUsuńA z tymi ocenami to jest bardzo różnie, najczęściej "królują" u mnie 8-ki, ale np. ze wszystkich albumów Deep Purple z ostatnich 30 lat, płyt Rainbow po okresie Dio, ostatnich 6 albumów solowych Ozzy'ego czy wszystkich albumów Angel Witch żaden nie dostałby ode mnie więcej niż 7. Także nie jestem taki bezkrytyczny :) Teraz po prostu często opisuję albumy, które bardziej "czuję".
"Detroit Rock City" trochę pamiętam i jak dla mnie to po prostu przeciętny kawałek hardrockowy.
Usuńhttps://www.youtube.com/watch?v=LBax7oePHfo
OdpowiedzUsuńCo sądzisz o takiej wersji? :D
A Ty? :)
UsuńMoim zdaniem całkiem spoko, energiczne. W sumie wiele nut Kiss nadaje się do takiego mocniejszego brzmienia jak tu (np. też "Strange Ways" - Megadeth czy "Watchin' You" - Anthrax). W oryginale też jest całkiem ciekawy klimat, głównie dzięki różnym, dziwnym dźwiękom/odgłosom w środkowej części. Ale zakładam, że nie powtórzyłeś sobie z tej okazji oryginału "God of Thunder"?
Nie powtórzyłem i nie pamiętam oryginalnej wersji, ale ogólnie wiem jakie brzmienie ma Kiss. I to mocniejsze z wersji Death bardziej mi odpowiada.
UsuńSłuchałem sobie albumu "Human" Death na YouTube i nawet nie wiedziałem, że tam jest taki bonus. A tu nagle wyskakują z takim hardrockowym riffem ;) No fajnie wyszło, zwałszcza ten kontrast melodii z deathową brutalnością, ale nie jest to muzyka jakiej mógłbym słuchać w dawce większej, niż jeden album raz na dłuższy czas.
No i tu można wysnuć zarzut w stronę Kiss, że tworzyli (moim zdaniem) naprawdę fajne riffy i melodie, ale czasem powinni grać je jeszcze mocniej. Ale na niektórych płytach jest to wyważone na tyle dobrze, bym mógł to docenić. W sumie są 2-3 naprawdę mocne płyty Kiss (po przeczytaniu recenzji nietrudno zgadnąć jakie) i lżejsza reszta (ewentualnie parę takich fragmentów na innych dziełach - bo chyba nikt nie powie, że "Watchin' You", "She" czy "Parasite" zostały w oryginałach zagrane "lekko").
UsuńW sumie tak się zastanawiam czy po zmianie kryterium oceniania na Twojej stronie, obecne oceny Kiss by się utrzymały czy też uległy zmianie. (?)
Oceny na RYM są aktualne, może poza niektórymi 8 i 9 (miałem przejrzeć czy coś jest do zmiany i zapomniałem), ale tak wysoko żadnego Kiss nigdy nie oceniłem ;)
UsuńI raczej już się to nie stanie - chociaż wspominałeś o tym akustycznym koncercie, który chyba nawet Ci się podobał, więc może warto (nawet w dalekiej przyszłości) dać temu ponownie szansę? :D
UsuńAle ja tej koncertówki słuchałem ostatnio kilkanaście lat temu, w czasach, gdy moim ulubionym wykonawcą był Scorpions :p Teraz na pewno bym go dużo chłodniej ocenił.
UsuńDla mnie znowu jest to najlepszy ich album- oceniam go na 6/10 - według mnie jest to w ogóle najlepszy album z gatunku stadionowego show-rocka- żaden kawałek mnie nie nudzi, mógłbym słuchać każdego codziennie. Kicz, sztampa, infantylność, prostota (stąd 6/10) w ogóle mi w tym przypadku nie przeszkadza, potrafili to ciekawie wykorzystać.
OdpowiedzUsuńMógłbyś słuchać codziennie "Rock and Roll Party"? Według mnie to niepotrzebna sklejka przypadkowych dźwięków. Choć z drugiej strony, na żadnym innym albumie Kiss nie ma niczego podobnego.
UsuńDla mnie najlepszym albumem z gatunku prostszej odmiany rocka jest "Appetite for Destruction".
traktuje to jako swoisty "skit", zakończenie albumu, nie biorę go pod uwagę.
Usuń