Jeden z
najbardziej cenionych, rozpoznawalnych i eklektycznych zespołów
wszech czasów. Dał światu wiele wspaniałej i ponadczasowej
muzyki, w tym dziesiątki typowo radiowych, jak i bardziej ambitnych
przebojów. Mowa oczywiście o Queen. To jeden z tych wyjątkowych
zespołów, posiadających niezwykle rozpoznawalny styl,
przejawiający się w unikalnym brzmieniu gitary Briana May'a, rozpoznawalnej barwie głosu Freddiego Mercury'ego i charakterystycznych harmoniach wokalnych. Chyba nie ma
osoby na świecie, która nie słyszałaby choćby jednego utworu
Queen.
Początków
działalności należy upatrywać w mało znanym zespole Smile, założonym w 1968
roku, w którym grali późniejsi członkowie Queen - gitarzysta Brian
May i perkusista Roger Taylor. Wokalistą i basistą tej formacji był
Tim Staffell. Jedyną pozostałością wydawniczą po Smile okazał
się singiel "Earth", który z racji niewielkiej promocji
został praktycznie niezauważony. Na skutek tego Staffell odszedł z kapeli. May i Taylor już wcześniej poznali współlokatora Tima - Freddiego Mercury'ego, z którym w obliczu nowej sytuacji zapragnęli nawiązać
współpracę. Smile został rozwiązany, a w jego
miejsce w 1970 roku założono Queen. Rok później do składu przyjęto
Johna Deacona w roli basisty - przed nim było w zespole kilku basistów, ale żaden nie zagrzał tam miejsca na długo. Tak powstał skład
Queen, który istniał przez dwie dekady, do końca oficjalnej
działalności (nie mylić tego z szyldem Queen + Paul Rodgers).
Pokuszę
się o stwierdzenie, że gdyby nie Freddie Mercury, Queen byłby
kolejnym zwykłym zespołem hardrockowym. Ten obdarzony niesamowitym głosem i dużą charyzmą człowiek miał ogromny wpływ na twórczość
kapeli i wprowadził do niej wiele niecodziennych elementów,
łączących rockową zadziorność z m.in. operowymi czy gospelowymi
wstawkami - w sumie już na debiucie znalazło się aż pięć
utworów, skomponowanych przez Freddiego. Co ważne, mimo tych
eksperymentów grupa zawsze cieszyła się wielkim powodzeniem i
zainteresowaniem, nawet w najbardziej kontrowersyjnym i nietypowym
okresie pierwszej połowy lat 80. W porównaniu do następnych dzieł
debiut wypada jeszcze dość zachowawczo, ale i na nim można
odnaleźć typowo queenowe elementy oraz rozwiązania.
"Keep
Yourself Alive" to standardowy, chwytliwy czad, w którym uwagę zwraca króciutka solówka Taylora na perkusji.
Trudno wyrzucić go z pamięci, od razu słychać pieczołowitą
dbałość o przyswajalność melodii. Mimo to, jako pierwszy singiel przeszedł
praktycznie bez echa. "Doing All Right" to jedyna
pozostałość po twórczości Smile, dlatego wśród jego autorów
wymienia się Staffella. Mimo to, brzmi bardziej typowo dla Queen niż
"Keep Yourself Alive". Piękne fragmenty z akompaniamentem
pianina przechodzą w gwałtowne zaostrzenia, a mimo to całość
sprawia wrażenie spójnej.
Trzecia
pozycja przynosi lekkie zaskoczenie - napisany przez Freddiego "Great King Rat" mógłby zostać spokojnie wydany przez Black Sabbath. To oparty na
miażdżących riffach, jeden z najcięższych i najbardziej
intensywnych kawałków Queen, w którym ewidentnie słychać
inspirację grupą Tony'ego Iommi. Znalazło się tu również miejsce
na chwytliwą linię wokalną Mercury'ego i popisowe, różnorodne solówki May'a. Rewelacyjna rzecz. W podobnym
klimacie utrzymany jest niewiele słabszy, lecz równie intrygujący
"Son and Daughter" May'a. To rzadko spotykane w późniejszym
etapie Queen naprawdę mocne granie, choć w drugim przypadku w
niektórych momentach pojawiają się charakterystyczne harmonie
wokalne. Z kolei zaśpiewany przez Taylora, zwariowany
"Modern Times Rock 'n' Roll" to prawdziwie heavymetalowa
agresja i tempo. Jeszcze jedna nietypowa rzecz. Chwilami da się wyłapać inspiracje Led Zeppelin - może podstawą jego powstania było "Communication Breakdown"...
Są
również bardziej typowe dla Queen kawałki, jak skandowany, śpiewny
"Jesus" czy wysublimowany "My Fairy King" z
bogatą aranżacją i częstymi zmianami tempa - dla mnie to niejako
zapowiedź późniejszego, pełnego rozmachu "Queen II". To właśnie tutaj najlepiej słychać wielką swobodę Freddiego w operowaniu głosem o wysokiej skali. Do
tej grupy można też zaliczyć rozbudowany, lecz mocniejszy "Liar"
z wybuchowym, wielogłosowym refrenem. Spokojniejszy "The Night
Comes Down" ma w sobie potencjał, ale może wydać się nieco
niespójny i rozmyty. Na debiucie znalazł się jeszcze minutowy,
fortepianowy "Seven Seas of Rhye", który w pełnym
kształcie wykiełkuje dopiero na następnym wydawnictwie. Nie wiem
czy ta zapowiedź była potrzebna, ale niech już będzie...
Opisywany
debiut to jeden z najbardziej niedocenianych albumów w dyskografii
Queen - a szkoda, bo według mnie jest jednym z najlepszych. W
odróżnieniu od późniejszych, słychać tu jeszcze inspiracje
innymi kapelami, zaś żaden utwór z tej płyty nigdy nie trafił na
żadną kompilację z najlepszymi przebojami. Jednak moc debiutu nie
tkwi w radiowo-telewizyjnych hitach. W zamian dostajemy kawał
solidnej muzyki, zagranej na naprawdę nieprzeciętnym poziomie.
Płyta
może zadowolić przede wszystkim fanów mocnej muzyki, bowiem jest to
najbardziej hardrockowa i ostra pozycja z całego dorobku. A przy tym
nie mniej wartościowa niż komercyjne dokonania z lat 80. To jeszcze
nie do końca wykształcony styl Queen, niemniej muzycy już na tym
etapie kariery pokazali, że mają pomysł na swoją twórczość i
przebicie się wśród mocnej konkurencji.
Lista utworów:
01. Keep Yourself Alive (Brian May)
02. Doing All Right (Brian May, Tim Staffell)
03. Great King Rat (Freddie Mercury)
04. My Fairy King (Freddie Mercury)
05. Liar (Freddie Mercury)
06. The Night Comes Down (Brian May)
07. Modern Times Rock 'n' Roll (Roger Taylor)
08. Son and Daughter (Brian May)
09. Jesus (Freddie Mercury)
10. Seven Seas of Rhye (Freddie Mercury)
Świetnie, że wziąłeś się za Queen. Warto promować wczesne dokonania grupy, które są dużo ciekawsze i bardziej wartościowe, niż mogłoby się wydawać na podstawie tego, co można usłyszeć w radiu. Do "A Day at the Races" włącznie był to naprawdę świetny zespół, potem niestety całkiem poszli w komercję (choć osobiście lubię jeszcze bezpretensjonalny "The Game"). Mam wrażenie, że większość ludzi kojarzy Queen tylko z przebojów, które albo im się podobają - i wtedy kupują składanki, bo przecież nie zwykłe albumy - albo nie podobają i skreślają zespół, nie przesłuchawszy żadnego longplaya.
OdpowiedzUsuńZapewne będą tu też pozostałe dokonania Queen ("II" jest już napisana, ale zanim się ukaże trochę minie).
UsuńTeż znałem kiedyś Queen wyłącznie z radiowych przebojów - oczywiście w czasie, gdy nie miałem dostępu do internetu - jednak zachęciły mnie one na tyle, że zacząłem potem przesłuchiwać całe albumy. Rzeczywiście okazało się, że okres lat 70. jest najlepszy, bardziej wartościowy, pionierski i ponadczasowy (choć przyznam, że jeszcze z 10 lat temu mniej go ceniłem). Mimo to "The Miracle" nadal bardzo lubię, a "Innuendo" to piękne pożegnanie Freddiego ze światem.
Cześć :). To mój pierwszy komentarz na Twoim blogu, mimo że obserwuję go już od dawna. Ja też się cieszę, że pojawił się tu Queen - jeden z moich ulubionych zespołów. Wiadomo, też najbardziej lubię lata 70te z The Game włącznie, ale i ich bardziej komercyjna twórczość mi się podoba. Sądzę, że ani razu nie spadli poniżej pewnego poziomu (no dobra, oprócz Hot Space). Będę czekał na kolejne recenzje z niecierpliwością ;).
OdpowiedzUsuńDebiut Queen to kawał świetnego Hard Rock'a. Jedna z moich ulubionych płyt i jedna z najlepszych w ich dorobku. Masz rację Freddie zbudował ten zespół, ukształtował i nadał mu charakter jak i udowodnił że nie tylko jest świetnym wokalistą ale też kompozytorem. Uwielbiam pierwsze 3 płyty, ale wyśmienicie się tego słucha.
OdpowiedzUsuń