25 marca 2018

Scorpions - "Sting in the Tail" (2010)


Siedemnasty studyjny krążek Scorpions pod tytułem "Sting in the Tail" był od początku zapowiadany jako ostatni w ich karierze, a muzycy po jego wydaniu i zakończeniu trasy promującej mieli zakończyć działalność. Jednak jak to bywa z podobnymi obietnicami, i w tym wypadku nie zostały one spełnione. Od wydania "Sting in the Tail" minęło prawie 8 lat i nie dość, że muzycy dalej koncertują, to jeszcze po drodze wydali nie tylko zbiór coverów "Comeblack", ale i następny pełnoprawny album "Return to Forever".

Takie zagrywki rzekomej ostatniej trasy mają zwykle na celu przywrócenie zainteresowania zespołem czy podbicie większej frekwencji na koncertach. Na myśl o tym, że być może mamy ostatnią okazję do zobaczenia lubianej kapeli na żywo dużo poważniej myślimy o zakupie biletu na występ. Tym bardziej rośnie apetyt na nowe wydawnictwo. Choć przecież Scorpionsi na brak zainteresowania ze strony publiczności nigdy nie mogli narzekać. Nie mnie oceniać czy muzycy naprawdę chcieli rozwiązać Scorpions (w końcu wiek robi swoje, a panowie mają już kilkadziesiąt wiosen za sobą), ale "Sting in the Tail" faktycznie mógłby być idealnym podsumowaniem dyskografii grupy i godnym zwieńczeniem jej kariery, nie przynoszącym wstydu.

Mamy tu chyba wszystko za co tak lubiany jest ten zespół, od hardrockowych czadów do obowiązkowych, ckliwych pościelówek, od duetu gitarowego Schenker-Jabs, niewyszukanej gry sekcji rytmicznej, po unikalny głos Meine'a. Twórcy wykonali chyba każdy punkt z tzw. listy życzeń fanów. A wszystko to spięte dobrym wykonaniem, typowo scorpionsowymi kompozycjami i całkiem udaną produkcją. Na papierze brzmi idealnie, ale nie ma to ostatecznie swojego przełożenia w materiale.

Żeby nie było - absolutnie nie można mówić o fuszerce, jaką panowie odstawili na "Humanity: Hour I", nie ma żadnego unowocześniania brzmienia znanego z "Eye II Eye", dyskoteki "Savage Anusement", zamulania "Pure Instinct" czy ogromnej nierówności materiału "Virgin Killer". Mimo to, przy całej bezpiecznej stylistyce longplay nie oferuje słuchaczom niczego nowego, stosując stare patenty, momentami ocierając się wręcz o autoplagiat. Zresztą spora rzesza słuchaczy wychwyci, że część zaprezentowanych melodii wydaje się dziwnie znajoma. Co ma swoje plusy i minusy. Aczkolwiek taka forma byłaby idealna na ostatnie dzieło Scorpions. No ale...

"Raised on Rock" to naprawdę dobry początek dla wydawnictwa spod znaku Scorpions, przywołujący skojarzenia z najlepszymi otwieraczami z poprzednich dokonań. Nie mniejsze wrażenie robi tytułowy "Sting in the Tail" z niekiełznanymi, szybko tnącymi gitarami i pokaźną ilością energii. Wiele polotu znalazło się też w dynamicznych "No Limit" i "Spirit of Rock", a także w nieprzyzwoicie chwytliwym "Turn You On", melodycznie jednym z najlepszych fragmentów longplaya. Ostry, najkrótszy w zestawie "Slave Me" niby ma w sobie sporo mocy, ale nie wszystkie fragmenty przypadły mi do gustu. A bardziej sztampowe "Rock Zone" i "Let's Rock!" to z kolei najsłabsze punkty całości, choć i tu większej tragedii nie ma.

Osobny akapit poświęcę balladom. Może się podobać "The Good Die Young" z gościnnym udziałem Tarji Turunen, byłej członkini finlandzkiej formacji Nightwish. Na szczęście duet ten wypada lepiej od niesławnego niedopasowania Meine'a i Lyn Liechty w "Here in My Heart" z "Moment of Glory". Choć z drugiej strony, występ Turunen niewiele pomaga, równie dobrze mogłoby go nie być i nic byśmy na tym nie stracili. Pamiętacie, że pisałem o autoplagiatach? "Lorelei" i "SLY" brzmią jak nowe wersje "Send Me an Angel". Na szczęście bronią się partiami solowymi i wokalem Klausa. I posiadają sympatyczną aurę, która pozwala do nich powracać bez poczucia zażenowania. Zaś w końcowym "The Best Is Yet to Come" robi się nad wyraz nostalgicznie, jakby instrumentaliści żałowali, że to już koniec muzycznej drogi...

Po nieudanym "Humanity: Hour I" następny longplay przywrócił wiarę w dobrą formę zespołu. Niezależnie od tego czy "Sting in the Tail" okazał się pożegnalnym dziełem Scorpions czy nie, mamy do czynienia z udanym produktem, w którym na pewno nie obyło się bez uchybień, jednak dość liczne walory są w stanie je zatuszować. To po prostu zbiór kompozycji na równym poziomie, nie wzbudzający żenady, ale i zachwytu. Problem tkwi w tym, że nie ma tu niczego wybijającego się ponad poziom bardzo dobrej kompozycji, co nie daje mi sposobności, by wystawić wyższą ocenę.

Mimo że niewątpliwie słychać w tym energię i radość płynącą z muzyki. Równie dobrze mógłby to być krążek z lat 80., wydany po "Love at First Sting" zamiast "Savage Anusement". Myślę, że nawet sami muzycy by sobie tego życzyli. Cóż z tego, że nie zaprezentowano nic odkrywczego, skoro po prostu chce się tego słuchać? Nie dziwne, że będąc w takiej formie chcieli dalej to ciągnąć. Może nie pozycja obowiązkowa, ale raz na jakiś czas warto zapuścić.

Moja ocena - 7/10

Lista utworów:
01. Raised on Rock (Mikael Nord Andersson, Martin Hansen, Klaus Meine)
02. Sting in the Tail (Klaus Meine, Rudolf Schenker)
03. Slave Me (Eric Bazilian, Matthias Jabs, Klaus Meine, Rudolf Schenker)
04. The Good Die Young (Christian Kolonovits, Klaus Meine, Rudolf Schenker)
05. No Limit (Eric Bazilian, Klaus Meine, Rudolf Schenker)
06. Rock Zone (Mikael Nord Andersson, Martin Hansen, Klaus Meine)
07. Lorelei (Eric Bazilian, Klaus Meine, Rudolf Schenker, Fredrik Thomander, Anders Wikström)
08. Turn You On (Mikael Nord Andersson, Martin Hansen, Klaus Meine, Rudolf Schenker)
09. Let's Rock! (Eric Bazilian, Klaus Meine, Rudolf Schenker)
10. SLY (Klaus Meine, Rudolf Schenker)
11. Spirit of Rock (Eric Bazilian, Klaus Meine, Rudolf Schenker)
12. The Best Is Yet to Come (Eric Bazilian, Rudolf Schenker, Fredrik Thomander, Anders Wikström)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz