16 marca 2018

Def Leppard - "Adrenalize" (1992)


Legendarna, multiplatynowa "Hysteria" i udana trasa promująca mocno poprawiły i tak już stabilną reputację kapeli, szczególnie w Stanach Zjednoczonych. Przygotowanie jej kontynuacji pod nazwą "Adrenalize" na chwilę przerwała śmierć Steve'a Clarka, która była drugim (po wypadku Ricka Allena) niezwykle przykrym wydarzeniem w otoczeniu zespołu. Natychmiast pojawiły się spekulacje: jak poradzi sobie Def Leppard bez czołowego gitarzysty i przy okazji jednego z głównych kompozytorów? Prawdą jest, iż wkład Clarke'a w powstawanie materiału do nowego krążka był na tyle duży, że dopisano go jako współautora do aż 6 z 10 zamieszczonych na "Adrenalize" kompozycji. Można więc powiedzieć, że jego duch poniekąd unosił się nad tym wydawnictwem. Nagrania kontynuowano w czteroosobowym składzie, a partie Clarke'a odegrał Phil Collen.

Krążek w ogóle nie zaskakuje brzmieniem. Robert Lange nie był już producentem wydawnictw Def Leppard (i nigdy do tego nie powrócił), ale pomógł jeszcze w przygotowaniu kompozycji. Nowy producent Mike Shipley w porozumieniu z muzykami podążył jednak wytyczoną ścieżką nagrywania Lange'a, dzięki czemu "Adrenalize" pod względem produkcji stanowi kontynuację czy wręcz kopię "Hysterii". Skoro takie brzmienie spodobało się publiczności i w pewnej mierze zadecydowało o olbrzymim sukcesie "Hysterii", to dlaczego jeszcze raz nie zrobić tego samego? Problem w tym, że w chwili wydania taka produkcja była już przebrzmiała czy wręcz archaiczna.

Na początku lat 90., oprócz legendarnych już grup typu Metallica czy Scorpions, spore sukcesy odnosiły także nowe kapele - przede wszystkim przedstawiciele grunge'u (podgatunku rocka alternatywnego), tacy jak Alice in Chains, Nirvana czy Pearl Jam, proponując nowe, mocno zniekształcone brzmienie gitar. Glammetalowe, typowe dla drugiej połowy lat 80. miękkie klimaty odchodziły powoli do lamusa. Mimo to, "Adrenalize" znakomicie się sprzedał i był kolejnym komercyjnym sukcesem Def Leppard, jednak ostatnim w karierze i mimo wszystko dużo mniejszym niż w przypadku poprzednika. Sukces ten wynikał jednak bardziej z renomy, jaką wyrobiło sobie Def Leppard przy okazji "Pyromanii" i "Hysterii", niż z samej zawartości. A w tej jest jeszcze mniej ognia i więcej cukierkowych melodii niż na dość miękkim poprzedniku.

Do kupna wydawnictwa zachęcał przede wszystkim singlowy "Let's Get Rocked", jeden z ostatnich prawdziwie wielkich hitów Def Leppard. Tutaj jeszcze nie ma za bardzo do czego się przyczepić, to zgrabny i łatwo przyswajalny przebój. Hymn na podobnym poziomie, co "Pour Some Sugar on Me", a także jedyny powstały po 1987 roku grany regularnie na trasach koncertowych. Zapewne wiele osób kojarzy go z niezwykle pomysłowym i nowoczesnym jak na 1992 rok teledyskiem. Niemały potencjał kryje się w radosnym "Heaven Is", ale ostatecznie wychodzi z tego poprawny kawałek. "Make Love Like a Man" momentami przypomina słynny "Rock of Ages", ale podobnie jak on razi przeciętnym poziomem, w tym fatalnym refrenem. "Tonight" odpycha już samym początkiem, gdzie słychać obrzydliwie zaaranżowane chórki. Reszta prezentuje się nieco lepiej, ale i tak zbyt cukierkowo i bezbarwnie. Gdyby ostatnie dwa nagrania znalazły się na "Hysterii", byłyby zdecydowanie jej najsłabszymi punktami.

Poziom troszeczkę wzrasta w poświęconym pamięci Clarke'a, emocjonalnym "White Lightning" - drugim, po "The Overture", najdłuższym utworem w karierze Def Leppard (niestety, pod względem jakości pozostaje daleko w tyle za magnetyzującym "The Overture" - szczególnie w wersji z EP-ki). Choć to jedna z tych ciekawszych pozycji na płycie, z jedną z najlepszych solówek Collena, to w całości nie zapada jakoś szczególnie w pamięci. Mocno kojarzący się z "Love and Affection" "Stand Up (Kick Love Into Motion)" to całkiem przyjemny numer, posiadający fajny refren. Z kolei "Personal Property" to typowy, niezajmujący wypełniacz, a "Have You Ever Needed Someone So Bad" niby czaruje uroczą melodią, ale już gdzieś słyszeliśmy podobne klimaty w dużo lepszym wydaniu. Żeby nie szukać daleko: "Love Bites"...

Ostatnie dwie kompozycje to przykład skrajnego kontrastu jakości. "I Wanna Touch U" to tutejszy największy niewypał z niezwykle irytującym, tandetnym refrenem. Za to ostatni "Tear It Down" prezentuje się stanowczo najlepiej spośród całości. To jedyny utwór, w którego powstawaniu nie brał udziału Lange - może właśnie dlatego jest tym najbardziej surowym i czadowym z tego zestawu. Miły powiew świeżości w tym materiale. I tylko przeszkadza to komercyjne brzmienie. Tak czy inaczej, słuchacz na końcu zostaje wynagrodzony za niemałą wytrwałość. Zespół wykonywał ten numer już na koncertach w latach 80., m.in. na gali MTV Video Music Awards 1989, co było ostatnim publicznym występem z Clarkiem w składzie.

Piąty studyjny materiał to przykry zjazd w dół w porównaniu do poprzednich dzieł. Nie mam pojęcia, czy to przez brak Steve'a, czy nie, jednak pod względem twórczym współtworzone przez niego kompozycje należą zarówno do tej najlepszej ("Stand Up (Kick Love Into Motion)" czy "Tear It Down"), jak i najsłabszej ("Tonight" i "I Wanna Touch U") części całości. Słuchając tego albumu, można stwierdzić, że stanowi on dobitny przykład wypalenia zespołu w stylistyce glammetalowej, który doszczętnie wyeksplorowali i zużyli przy okazji "Hysterii". Odtąd studyjne dokonania Def Leppard prezentowały w większości średni lub słaby poziom. "Adrenalize" nie warto nawet przesłuchać dla kilku niezłych fragmentów, bo to i tak za mało, żeby się tym fatygować. Można się srogo rozczarować, bo daleko od standardu wyznaczonego przez udanego poprzednika.

Wyciągnięcie ogólnego wniosku na temat "Hysterii II", czy też inaczej "Adrenalize", z pozoru nie przysparza większych problemów. Prawda na temat powstałego w tym czasie materiału wygląda nieco inaczej - dowodzi tego kompilacja "Retro Active", na której zawarto wiele udanych kawałków stworzonych podczas sesji do "Adrenalize", mogących w znacznym stopniu podnieść poziom omawianego wydawnictwa. To właśnie nieodpowiednia selekcja materiału spowodowała, że otrzymaliśmy zwyczajnie kiepski krążek, choć z wyróżniającymi się momentami.

Moja ocena - 4/10

Lista utworów:
01. Let's Get Rocked (Phil Collen, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange, Rick Savage)
02. Heaven Is (Steve Clark, Phil Collen, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange, Rick Savage)
03. Make Love Like a Man (Steve Clark, Phil Collen, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange)
04. Tonight (Steve Clark, Phil Collen, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange, Rick Savage)
05. White Lightning (Phil Collen, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange, Rick Savage)
06. Stand Up (Kick Love Into Motion) (Steve Clark, Phil Collen, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange)
07. Personal Property (Phil Collen, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange, Rick Savage)
08. Have You Ever Needed Someone So Bad (Phil Collen, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange)
09. I Wanna Touch U (Steve Clark, Phil Collen, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange, Rick Savage)
10. Tear It Down (Steve Clark, Phil Collen, Joe Elliott, Rick Savage)

5 komentarzy:

  1. Z ogromnym utęsknieniem oczekiwałem tej płyty .W międzyczasie odszedł nieodżałowany Steve Clark . Pamiętam jak dziś jakie wrażenie robił nowatorski teledysk w MTV "Let's Get Rocked" pomyslałem chłopaki wracają na szczyt i tak było .Kopalnia hitów w koncu wydano 7 singli niesmiertelny "Stand Up" i genialny hołd dla Steva "White Lightning" .Płyta która zmiotła konkurencje w 1992 i jeszcze raz pokazała kto jest Królem pomimo ciężkich czasów (rewolucja grunowa) .Gdyby płyta została wydana w 1989 lub w 1990 roku na pewno sprzedaż oscylowała by w okolicach 25 milionów na całym świecie . Autor ocenił tą płytę za surowo jak dla mnie 9.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzisiaj mija 26 lat od wydania tej Wielkiej płyty aż nie chce się wierzyć .Tę płytę trzeba znać .

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie rozumiem najazdów na tę płytę. OK, brzmienie zbyt miękkie ale to przecież Leppard, więc? Masa hitów tutaj, dobrych melodii - minimum 7 świetnych kawałków, nawet jeżeli są trochę "cheesy". Tonight i White Lightning mają świetny klimat, Tear It Down to jedyny ale świetny kawałek z pazurem, jest super ballada i brak ewidentnych niewypałów - czego chcesz więcej, recenzencie???

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chciałbym więcej dobrych melodii, ciekawszych linii wokalnych i aranżacji (refreny "Make Love Like a Man" czy "I Wanna Touch U" są według mnie irytujące, podobnie jak początek "Tonight") czy dobrych solówek gitarowych (tylko te z "White Lightning" się wyróżniają), a do tego mniej nijakości i lukru. To wszystko było lepiej wyważone na "Hysterii", więc siłą rzeczy "Adrenalize" oceniam niżej. I tak jestem łaskawy dając tę 5-tkę.

      Brzmienie z "Adrenalize" pasuje do takiej lekkiej odmiany rocka, ale już np. "Tear It Down" cierpi przez to wygładzenie, a mógłby być to świetny hardrockowy kawałek.

      W ogóle mam trochę żal, że w latach 90. zespół nie powrócił do cięższego grania i ostrego brzmienia, znanego z początku ich kariery. Zrobiły tak niektóre inne zespoły (jak Judas Priest, Girlschool czy Van Halen), ale Def Leppard pozostał wyłącznie przy graniu gładziutkiego grania do radia. Problem w tym, że po "Hysterii" nie mieli już zbyt wielu ciekawych pomysłów na to, jak robić to dobrze. Ma to swoje odzwierciedlenie w sprzedaży nowszych płyt - choć "Adrenalize" był sukcesem (choć i tak dużo mniejszym niż dwa poprzednie), to potem grupa zaczęła znacząco tracić na popularności.

      Usuń
  4. Nie rozumiem tak niskiej oceny. Owszem, to album soft-rockowy, ale z bardzo dobrymi melodiami. W zasadzie chyba ostatni album DL (do czasu płyty "Def Leppard" z 2015 bodajże) przekonujący jako całość. Pozostałe miały momenty, ale też sporo mielizn. Dla mnie - spokojnie 7/10.

    OdpowiedzUsuń