Po
niesławnym okresie 1996-2003 chyba mało kto twierdził, że Metallica
wyda jeszcze nie tyle dzieło na miarę pierwszych dokonań, co po
prostu porządny, naprawdę satysfakcjonujący album studyjny. Mimo
to, spora część słuchaczy z niecierpliwością czekała na
następcę kontrowersyjnego eksperymentu pod tytułem "St. Anger". Mowa
w końcu o zespole, który swego czasu wskazał ścieżkę thrash metalu, pokazując jak grać w agresywny, a przy tym
chwytliwy i dość przystępny sposób taką muzykę.
Niestety,
czasy świetności dawno minęły a każda kolejna propozycja grupy
spotykała się z niezrozumieniem przy jednoczesnych sukcesach
komercyjnych. Już udany "The Black Album" był przez wielu
krytykowany za zmianę ścieżki stylistycznej, a każde następne
dzieło studyjne było coraz słabsze, zbierając przy tym dość
zasłużone cięgi od słuchaczy i krytyków. Muzycy widząc, że
różne eksperymenty i radykalne zmiany w twórczości nie mają
najlepszego przyjęcia postanowili powrócić w pełni do swojego
klasycznego stylu i nagrać prawdziwie thrashmetalowy longplay. Od
samego początku pojawiały się wypowiedzi, że nastąpi powrót do
takiego grania, ale chyba mało kto w to wierzył. W końcu "St.
Anger" też miał być takim comebackiem, a wyszło to, co
wyszło...
Warto
dodać, że od kilku lat Metallica istniała ponownie jako w pełni
ukształtowany zespół. Już przed wydaniem "St. Anger"
casting na nowego basistę wygrał Robert Trujillo, znany m.in. ze
współpracy z Glennem Tiptonem czy Ozzym Osbournem. W tym wypadku
można mówić o pewnej wymianie - po odejściu Trujillo Jason
Newsted grał przez krótki czas w grupie Ozzy'ego. Robert może nie
pasuje pod względem image'u do reszty, ale niewątpliwie jest godnym
zastępcą Burtona i Newsteda, a przy tym całkiem niezłym
kompozytorem. Na szczęście na debiutanckim dziele z Trujillo nie
popełniono błędu "...And Justice for All" i nie
wyciszono do zera jego partii basowych, dzięki czemu możemy napawać
się popisem nieprzeciętnej techniki gry.
Przy
okazji "Death Magnetic" zerwano wieloletnią współpracę
z Bobem Rockiem. Na skutek tego producentem krążka został Rick
Rubin, co moim zdaniem nie było trafnym wyborem. Rubin obecnie
wyznaje taką zasadę, że im głośniej nagrany materiał, tym
lepiej brzmiący - niestety myli się, i nawet nie wie jak
w wielkim stopniu. Na skutek wielu dziwnych taktyk i sztuczek Rubina płyta
stała się ofiarą tzw. loudness war, czyli wojny głośności - to
taka chybiona z punktu widzenia słuchacza tendencja w przemyśle
muzycznym, polegająca na nagrywaniu czy produkowaniu muzyki o coraz
większej głośności oraz kompresji dynamiki.
Wpływa
to fatalnie na brzmienie albumu i sprawia, że wszystkie jego momenty
są nagrane na tej samej, maksymalnej głośności, także te spokojne, które powinny być cichsze. Co oczywiste, wpływa to niekorzystnie na dynamikę
nagrania, a same odczucia podczas słuchania takiego produktu
pozostają dość nieprzyjemne. Ma się wrażenie całkowitego olania
sprawy przez producenta. Z pewnością istnieją fani takiej taktyki,
jednak przez większość jest ona odbierana negatywnie. Ktoś
bezczelnie chce rozsadzić nasze głośniki, a nie o to w tym
wszystkim ma chodzić. W przypadku materiału z "Death Magnetic"
szczęśliwie istnieje poprawnie zremasterowana wersja z "Guitar
Hero III: Legends of Rock", gdzie wszystko brzmi jak należy, co
pozwala w pełni cieszyć się tym wydawnictwem. Ale nie oceniamy tu
wersji z tej skądinąd fajnej gry, a brzmienie oryginału, przez
które trudno wysłuchać mi go w całości.
Hetfield,
Hammett i Ulrich zarzekali się, że powrócą do stylu z klasycznych
płyt Metalliki lat 80-tych. I słowa dotrzymali. Poza tym "Death
Magnetic" opiera się na podobnym podziale, co "Ride the
Lightning", "Master of Puppets" i "...And Justice
for All" - pierwszy utwór zaczyna się spokojnie, na czwartym miejscu umieszczono półballadę a przedostatni to
instrumental. Jak już inspirować się przeszłością, to na
całego. Najważniejsze, że kompozycyjnie przywrócono porządny,
dość stabilny poziom. Na bok odeszły wszelkie eksperymenty (może
z jednym wyjątkiem) czy zmiany stylu - Death Magnetic" to
prawdziwa kontynuacja wczesnej Metalliki, która równie dobrze mogła
powstać w 1991 roku zamiast "Czarnego albumu".
Prawdopodobnie to obecność
świeżej krwi w postaci Roberta Trujillo tchnęła w pozostałą
trójkę nowe życie, bowiem łatwo odczuć w tym materiale sporą
energię i swobodę gry wszystkich instrumentalistów. Powróciły
gitarowe solówki, których brak tak bardzo doskwierał na "St.
Anger". Kapela nie musi już udowadniać, że chce być
meganowoczesna czy wkupywać się w nowe muzyczne trendy, nie chce
inspirować się rockiem bądź metalem alternatywnym oraz udziwniać
swoje wydawnictwa. Na "Death Magnetic" po prostu robi
swoje, i robi to na dobrym poziomie.
Pierwszym
wypuszczonym singlem był "The Day That Never Comes", mój
osobisty faworyt. Miał na celu pokazanie fanom, że nie ma powodu do
obaw i że panowie grają ponownie w klasycznym stylu. Może wręcz
zbyt klasycznym - pierwsza połowa kojarzy się z początkiem "Fade
to Black", a instrumentalna, dynamiczna część to wręcz
autoplagiat końcówki "One". Niemniej, to i tak bardzo
dobra robota, która przebija każdy pojedynczy numer z "St.
Anger".
W
pozostałej części longplaya nie można narzekać na brak emocji.
Kto postawił wcześniej krzyżyk na Metallice, po wysłuchaniu "That
Was Just Your Life" i "The End of the Line" musiał
zweryfikować osąd. To granie dokładnie takie jakie oczekuje się
po twórczości kapeli - energetyczne, thrashowe młócenie z ciętymi
riffami, charakterystyczną chrypką Hetfielda i kilkoma
urozmaiceniami. I pierwszymi premierowymi solówkami Hammetta od
blisko 10 lat. To owocny początek, nie pozostawiający żadnych
złudzeń - Metallica wróciła i ma się dobrze!
"Broken,
Beat & Scarred" oparty na fajnym, wężowatym riffie
momentami przywodzi na myśl twórczość takich grup jak Slayer.
Wolniejszy "Cyanide" i połamany rytmicznie "All
Nightmare Long" są cenione przez wielu fanów, ale do mnie
trochę mniej trafiają, mimo że wciąż należą do całkiem
niezłych. Sporo tu fajnych pomysłów, ale nie wszystkie dobrze się
ze sobą komponują. W "Cyanide" zdecydowanie warto
wyróżnić fantastyczny basowy groove Trujillo. W najmniej
przekonującym "Judas Kiss" na pewno przydałoby się
poważne skrócenie, bo ogólnie sprawia wrażenie zbyt
rozciągniętego. Z kolei końcowy, najkrótszy w zestawie "My
Apocalypse" może kojarzyć się z "Dyers Eve",
pełniącym taką samą rolę na "...And Justice for All".
To killer zrobiony na podobnym poziomie - niesamowicie szybkie
gitary, zupełna jazda bez trzymanki.
"The
Unforgiven III" to tekstowa kontynuacja dwóch poprzedników z
"Czarnego albumu" i "ReLoad", a zarazem jedyny
większy eksperyment, początkowo oparty na akompaniamencie fortepianu i
smyczków. To najspokojniejszy utwór z całego zestawu i przy tym
najbardziej przebojowy, a do tego całkiem zgrabny i nie przynoszący
żenady. Jego lekko podniosły charakter przypomina okres "Loadów",
ale na szczęście nie odpycha. Choć do jakości kompozycyjnej
pierwszego "The Unforgiven" nadal bardzo daleko.
Do
nietypowych urywków longplaya można śmiało zaliczyć "Suicide
& Redemption", pierwszy od 20 lat instrumental grupy. Znów
- daleko mu do "To Live Is to Die" czy "The Call of
Ktulu", ale sam w sobie zasługuje na uwagę. Panowie mogą się
wykazać niemałymi umiejętnościami gry, którymi w dużej mierze
zawdzięczają tak wielki sukces na rynku muzycznym. Niezwykle często
zmienia się tu tempo - od agresywnych czadów po urokliwe,
klimatyczne harmonie gitarowe. Urozmaicenia na takim poziomie zawsze
będą mile widziane.
Kiedy
wśród wielu fanów już dawno umarła nadzieja, w 2008 roku otrzymali
oni "Death Magnetic", będący dla nich prawdziwym
prezentem. Jest to powiew świeżości w twórczości Metalliki i niemalże
kolejny klasyczny longplay. Muzycy nie zbliżają się do swoich
pierwszych dokonań, ale dzieło to na pewno sprawia lepsze wrażenie
od wszystkich albumów wydanych między nim a "Czarnym albumem".
Pytanie - na ile panowie naprawdę chcieli nagrać takie dzieło, a w
jakim stopniu wymogła tego sytuacja? Na bok wszelkie rozkminy - liczy
się efekt, a ten może zadowolić wielu wielbicieli tego zespołu. Zespołu, który najwyraźniej odzyskał własną tożsamość i wiarę w swoje
możliwości. Wyszła przy tym płyta bezpieczna, może nawet
asekurancka, ale przy tym udana.
Żeby
jednak nie było tak różowo - oprócz produkcji istnieje z tym
materiałem inny problem: niektóre utwory trwają zbyt długo.
Przydałoby się im drobne skrócenie, by były bardziej zwięzłe.
Żadna z kompozycji nie schodzi poniżej czasu 5 minut i niekiedy ma
się wrażenie, że niepotrzebnie je rozciągnięto. Struktury
kompozycji są skomplikowane i połamane, ale w niektórych
przypadkach nie do końca zwarte. Choć w porównaniu ze "St.
Anger" i tak jest dużo lepiej pod tym względem. Poza tym udane
solówki Hammetta ubarwiają te nagrania, dzięki czemu nie mamy do
czynienia z bezmyślną młócką, nastawioną jedynie na zawarcie
jak największej liczby agresji. Kolejny powrót po latach
nieobecności - tym razem z tarczą, a nie na tarczy.
Moja ocena - 7/10
Lista utworów:
01. That Was Just Your Life (Kirk Hammett, James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)
02. The End of the Line (Kirk Hammett, James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)
03. Broken, Beat & Scarred (Kirk Hammett, James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)
04. The Day That Never Comes (Kirk Hammett, James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)
05. All Nightmare Long (Kirk Hammett, James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)
06. Cyanide (Kirk Hammett, James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)
07. The Unforgiven III (Kirk Hammett, James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)
08. The Judas Kiss (Kirk Hammett, James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)
09. Suicide & Redemption (Kirk Hammett, James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)
10. My Apocalypse (Kirk Hammett, James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)
Kapela nie musi już udowadniać, że chce być meganowoczesna czy wkupywać się w nowe muzyczne trendy, nie chce inspirować się rockiem bądź metalem alternatywnym oraz udziwniać swoje wydawnictwa. Na "Death Magnetic" po prostu robi swoje, i robi to na dobrym poziomie.
OdpowiedzUsuńNie. Zespół robi tu to, co od dawna wymuszali na nim fani. Na "Death Magnetic" muzycy całkowicie się poddali, zrezygnowali z własnych ambicji, byle tylko nagrać taki album, na jaki fani najchętniej wydadzą pieniądze - odgrzewany kotlet sprzed 20 lat. Zresztą gdyby nagrali taki album zaraz po "...And Justice for All", to i tak byłoby to tylko kiepskie powielanie własnych pomysłów. Nie wiem po co czegoś takiego słuchać. Zresztą zespół i producent sami rozwiązali ten problem i zepsuli dźwięk tak, żeby nie dało się tego słuchać. Może chcieli w ten sposób odwrócić uwagę od słabości samych kompozycji ;)
PS. Popraw fragment wszystkie jego momenty są nagrane na tej samej, maksymalnej głośności, zarówno ciche, jak i głośne, bo dziwnie to brzmi. Ciche fragmenty mają maksymalną głośność? A więc ciche nie są ;) Ja bym po ostatnim przecinku napisał: także te spokojne, które powinny być cichsze.
No właśnie się zastanawiałem jak poprawnie ująć tę myśl ;)
UsuńA co do "DM" to dla mnie liczy się przede wszystkim końcowy efekt - jeśli bezpieczna płyta podoba mi się dużo bardziej od eksperymentalnej, to raczej do niej będę powracał częściej. Nawet jeśli powiela patenty z poprzednich dzieł.
Ale tutaj problemem jest nie samo powielanie, tylko robienie tego na dużo niższym poziomie. Po co słuchać "The Day That Never Come", skoro można "One" i "Fade to Black", albo "Creeping Death" zamiast "The End of the Line"? Metallica nagrała już takie utwory i taki album wcześniej, nawet trzykrotnie i za każdym z tych trzech razy zrobiła to dużo lepiej.
UsuńAkurat ja stawiam "Death Magnetic" mniej więcej na równi z "...And Justice for All", choć nie ma tak wybitnych fragmentów jak np. "One". Jest za to równiejszy.
UsuńA takiego "The Day That Never Comes" posłucham/wrócę do niego, gdy np. znudzi mi się wałkowanie "Fade to Black" czy "One" po raz setny ;)