12 sierpnia 2018

Metallica - "Death Magnetic" (2008)


Po niesławnym okresie 1996-2003 chyba mało kto twierdził, że Metallica wyda jeszcze nie tyle dzieło na miarę pierwszych dokonań, co po prostu porządny, naprawdę satysfakcjonujący album studyjny. Mimo to, spora część słuchaczy z niecierpliwością czekała na następcę kontrowersyjnego eksperymentu pod tytułem "St. Anger". Mowa w końcu o zespole, który swego czasu wskazał ścieżkę thrash metalu, pokazując jak grać w agresywny, a przy tym chwytliwy i dość przystępny sposób taką muzykę.

Niestety, czasy świetności dawno minęły a każda kolejna propozycja grupy spotykała się z niezrozumieniem przy jednoczesnych sukcesach komercyjnych. Już udany "The Black Album" był przez wielu krytykowany za zmianę ścieżki stylistycznej, a każde następne dzieło studyjne było coraz słabsze, zbierając przy tym dość zasłużone cięgi od słuchaczy i krytyków. Muzycy widząc, że różne eksperymenty i radykalne zmiany w twórczości nie mają najlepszego przyjęcia postanowili powrócić w pełni do swojego klasycznego stylu i nagrać prawdziwie thrashmetalowy longplay. Od samego początku pojawiały się wypowiedzi, że nastąpi powrót do takiego grania, ale chyba mało kto w to wierzył. W końcu "St. Anger" też miał być takim comebackiem, a wyszło to, co wyszło...

Warto dodać, że od kilku lat Metallica istniała ponownie jako w pełni ukształtowany zespół. Już przed wydaniem "St. Anger" casting na nowego basistę wygrał Robert Trujillo, znany m.in. ze współpracy z Glennem Tiptonem czy Ozzym Osbournem. W tym wypadku można mówić o pewnej wymianie - po odejściu Trujillo Jason Newsted grał przez krótki czas w grupie Ozzy'ego. Robert może nie pasuje pod względem image'u do reszty, ale niewątpliwie jest godnym zastępcą Burtona i Newsteda, a przy tym całkiem niezłym kompozytorem. Na szczęście na debiutanckim dziele z Trujillo nie popełniono błędu "...And Justice for All" i nie wyciszono do zera jego partii basowych, dzięki czemu możemy napawać się popisem nieprzeciętnej techniki gry.

Przy okazji "Death Magnetic" zerwano wieloletnią współpracę z Bobem Rockiem. Na skutek tego producentem krążka został Rick Rubin, co moim zdaniem nie było trafnym wyborem. Rubin obecnie wyznaje taką zasadę, że im głośniej nagrany materiał, tym lepiej brzmiący - niestety myli się, i nawet nie wie jak w wielkim stopniu. Na skutek wielu dziwnych taktyk i sztuczek Rubina płyta stała się ofiarą tzw. loudness war, czyli wojny głośności - to taka chybiona z punktu widzenia słuchacza tendencja w przemyśle muzycznym, polegająca na nagrywaniu czy produkowaniu muzyki o coraz większej głośności oraz kompresji dynamiki.

Wpływa to fatalnie na brzmienie albumu i sprawia, że wszystkie jego momenty są nagrane na tej samej, maksymalnej głośności, także te spokojne, które powinny być cichsze. Co oczywiste, wpływa to niekorzystnie na dynamikę nagrania, a same odczucia podczas słuchania takiego produktu pozostają dość nieprzyjemne. Ma się wrażenie całkowitego olania sprawy przez producenta. Z pewnością istnieją fani takiej taktyki, jednak przez większość jest ona odbierana negatywnie. Ktoś bezczelnie chce rozsadzić nasze głośniki, a nie o to w tym wszystkim ma chodzić. W przypadku materiału z "Death Magnetic" szczęśliwie istnieje poprawnie zremasterowana wersja z "Guitar Hero III: Legends of Rock", gdzie wszystko brzmi jak należy, co pozwala w pełni cieszyć się tym wydawnictwem. Ale nie oceniamy tu wersji z tej skądinąd fajnej gry, a brzmienie oryginału, przez które trudno wysłuchać mi go w całości.

Hetfield, Hammett i Ulrich zarzekali się, że powrócą do stylu z klasycznych płyt Metalliki lat 80-tych. I słowa dotrzymali. Poza tym "Death Magnetic" opiera się na podobnym podziale, co "Ride the Lightning", "Master of Puppets" i "...And Justice for All" - pierwszy utwór zaczyna się spokojnie, na czwartym miejscu umieszczono półballadę a przedostatni to instrumental. Jak już inspirować się przeszłością, to na całego. Najważniejsze, że kompozycyjnie przywrócono porządny, dość stabilny poziom. Na bok odeszły wszelkie eksperymenty (może z jednym wyjątkiem) czy zmiany stylu - Death Magnetic" to prawdziwa kontynuacja wczesnej Metalliki, która równie dobrze mogła powstać w 1991 roku zamiast "Czarnego albumu".

Prawdopodobnie to obecność świeżej krwi w postaci Roberta Trujillo tchnęła w pozostałą trójkę nowe życie, bowiem łatwo odczuć w tym materiale sporą energię i swobodę gry wszystkich instrumentalistów. Powróciły gitarowe solówki, których brak tak bardzo doskwierał na "St. Anger". Kapela nie musi już udowadniać, że chce być meganowoczesna czy wkupywać się w nowe muzyczne trendy, nie chce inspirować się rockiem bądź metalem alternatywnym oraz udziwniać swoje wydawnictwa. Na "Death Magnetic" po prostu robi swoje, i robi to na dobrym poziomie.

Pierwszym wypuszczonym singlem był "The Day That Never Comes", mój osobisty faworyt. Miał na celu pokazanie fanom, że nie ma powodu do obaw i że panowie grają ponownie w klasycznym stylu. Może wręcz zbyt klasycznym - pierwsza połowa kojarzy się z początkiem "Fade to Black", a instrumentalna, dynamiczna część to wręcz autoplagiat końcówki "One". Niemniej, to i tak bardzo dobra robota, która przebija każdy pojedynczy numer z "St. Anger".

W pozostałej części longplaya nie można narzekać na brak emocji. Kto postawił wcześniej krzyżyk na Metallice, po wysłuchaniu "That Was Just Your Life" i "The End of the Line" musiał zweryfikować osąd. To granie dokładnie takie jakie oczekuje się po twórczości kapeli - energetyczne, thrashowe młócenie z ciętymi riffami, charakterystyczną chrypką Hetfielda i kilkoma urozmaiceniami. I pierwszymi premierowymi solówkami Hammetta od blisko 10 lat. To owocny początek, nie pozostawiający żadnych złudzeń - Metallica wróciła i ma się dobrze!

"Broken, Beat & Scarred" oparty na fajnym, wężowatym riffie momentami przywodzi na myśl twórczość takich grup jak Slayer. Wolniejszy "Cyanide" i połamany rytmicznie "All Nightmare Long" są cenione przez wielu fanów, ale do mnie trochę mniej trafiają, mimo że wciąż należą do całkiem niezłych. Sporo tu fajnych pomysłów, ale nie wszystkie dobrze się ze sobą komponują. W "Cyanide" zdecydowanie warto wyróżnić fantastyczny basowy groove Trujillo. W najmniej przekonującym "Judas Kiss" na pewno przydałoby się poważne skrócenie, bo ogólnie sprawia wrażenie zbyt rozciągniętego. Z kolei końcowy, najkrótszy w zestawie "My Apocalypse" może kojarzyć się z "Dyers Eve", pełniącym taką samą rolę na "...And Justice for All". To killer zrobiony na podobnym poziomie - niesamowicie szybkie gitary, zupełna jazda bez trzymanki.

"The Unforgiven III" to tekstowa kontynuacja dwóch poprzedników z "Czarnego albumu" i "ReLoad", a zarazem jedyny większy eksperyment, początkowo oparty na akompaniamencie fortepianu i smyczków. To najspokojniejszy utwór z całego zestawu i przy tym najbardziej przebojowy, a do tego całkiem zgrabny i nie przynoszący żenady. Jego lekko podniosły charakter przypomina okres "Loadów", ale na szczęście nie odpycha. Choć do jakości kompozycyjnej pierwszego "The Unforgiven" nadal bardzo daleko.

Do nietypowych urywków longplaya można śmiało zaliczyć "Suicide & Redemption", pierwszy od 20 lat instrumental grupy. Znów - daleko mu do "To Live Is to Die" czy "The Call of Ktulu", ale sam w sobie zasługuje na uwagę. Panowie mogą się wykazać niemałymi umiejętnościami gry, którymi w dużej mierze zawdzięczają tak wielki sukces na rynku muzycznym. Niezwykle często zmienia się tu tempo - od agresywnych czadów po urokliwe, klimatyczne harmonie gitarowe. Urozmaicenia na takim poziomie zawsze będą mile widziane.

Kiedy wśród wielu fanów już dawno umarła nadzieja, w 2008 roku otrzymali oni "Death Magnetic", będący dla nich prawdziwym prezentem. Jest to powiew świeżości w twórczości Metalliki i niemalże kolejny klasyczny longplay. Muzycy nie zbliżają się do swoich pierwszych dokonań, ale dzieło to na pewno sprawia lepsze wrażenie od wszystkich albumów wydanych między nim a "Czarnym albumem". Pytanie - na ile panowie naprawdę chcieli nagrać takie dzieło, a w jakim stopniu wymogła tego sytuacja? Na bok wszelkie rozkminy - liczy się efekt, a ten może zadowolić wielu wielbicieli tego zespołu. Zespołu, który najwyraźniej odzyskał własną tożsamość i wiarę w swoje możliwości. Wyszła przy tym płyta bezpieczna, może nawet asekurancka, ale przy tym udana.

Żeby jednak nie było tak różowo - oprócz produkcji istnieje z tym materiałem inny problem: niektóre utwory trwają zbyt długo. Przydałoby się im drobne skrócenie, by były bardziej zwięzłe. Żadna z kompozycji nie schodzi poniżej czasu 5 minut i niekiedy ma się wrażenie, że niepotrzebnie je rozciągnięto. Struktury kompozycji są skomplikowane i połamane, ale w niektórych przypadkach nie do końca zwarte. Choć w porównaniu ze "St. Anger" i tak jest dużo lepiej pod tym względem. Poza tym udane solówki Hammetta ubarwiają te nagrania, dzięki czemu nie mamy do czynienia z bezmyślną młócką, nastawioną jedynie na zawarcie jak największej liczby agresji. Kolejny powrót po latach nieobecności - tym razem z tarczą, a nie na tarczy.

Moja ocena - 7/10

Lista utworów:
01. That Was Just Your Life (Kirk Hammett, James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)
02. The End of the Line (Kirk Hammett, James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)
03. Broken, Beat & Scarred (Kirk Hammett, James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)
04. The Day That Never Comes (Kirk Hammett, James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)
05. All Nightmare Long (Kirk Hammett, James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)
06. Cyanide (Kirk Hammett, James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)
07. The Unforgiven III (Kirk Hammett, James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)
08. The Judas Kiss (Kirk Hammett, James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)
09. Suicide & Redemption (Kirk Hammett, James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)
10. My Apocalypse (Kirk Hammett, James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)

4 komentarze:

  1. Kapela nie musi już udowadniać, że chce być meganowoczesna czy wkupywać się w nowe muzyczne trendy, nie chce inspirować się rockiem bądź metalem alternatywnym oraz udziwniać swoje wydawnictwa. Na "Death Magnetic" po prostu robi swoje, i robi to na dobrym poziomie.

    Nie. Zespół robi tu to, co od dawna wymuszali na nim fani. Na "Death Magnetic" muzycy całkowicie się poddali, zrezygnowali z własnych ambicji, byle tylko nagrać taki album, na jaki fani najchętniej wydadzą pieniądze - odgrzewany kotlet sprzed 20 lat. Zresztą gdyby nagrali taki album zaraz po "...And Justice for All", to i tak byłoby to tylko kiepskie powielanie własnych pomysłów. Nie wiem po co czegoś takiego słuchać. Zresztą zespół i producent sami rozwiązali ten problem i zepsuli dźwięk tak, żeby nie dało się tego słuchać. Może chcieli w ten sposób odwrócić uwagę od słabości samych kompozycji ;)

    PS. Popraw fragment wszystkie jego momenty są nagrane na tej samej, maksymalnej głośności, zarówno ciche, jak i głośne, bo dziwnie to brzmi. Ciche fragmenty mają maksymalną głośność? A więc ciche nie są ;) Ja bym po ostatnim przecinku napisał: także te spokojne, które powinny być cichsze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie się zastanawiałem jak poprawnie ująć tę myśl ;)

      A co do "DM" to dla mnie liczy się przede wszystkim końcowy efekt - jeśli bezpieczna płyta podoba mi się dużo bardziej od eksperymentalnej, to raczej do niej będę powracał częściej. Nawet jeśli powiela patenty z poprzednich dzieł.

      Usuń
    2. Ale tutaj problemem jest nie samo powielanie, tylko robienie tego na dużo niższym poziomie. Po co słuchać "The Day That Never Come", skoro można "One" i "Fade to Black", albo "Creeping Death" zamiast "The End of the Line"? Metallica nagrała już takie utwory i taki album wcześniej, nawet trzykrotnie i za każdym z tych trzech razy zrobiła to dużo lepiej.

      Usuń
    3. Akurat ja stawiam "Death Magnetic" mniej więcej na równi z "...And Justice for All", choć nie ma tak wybitnych fragmentów jak np. "One". Jest za to równiejszy.

      A takiego "The Day That Never Comes" posłucham/wrócę do niego, gdy np. znudzi mi się wałkowanie "Fade to Black" czy "One" po raz setny ;)

      Usuń