Sukces
albumu "A Night at the Opera" w znacznym stopniu umocnił
pozycję Queen na rynku muzycznym, a także sprawił, że nagrania do
następnego wydawnictwa muzycy mogli przeprowadzić w pełnym
komforcie, pod mniejszą presją, nie martwiąc się już o
przetrwanie i tzw. być albo nie być. Uskrzydleni ogromnym
powodzeniem innowacyjnego "Bohemian Rhapsody" mogli
także nagrać, co tylko im się zamarzy. Za sprawą poprzednich
czterech płyt grupa miała już oddane grono fanów, które z
niecierpliwością oczekiwało nowego dzieła. A już po jego wydaniu
można było odnieść wrażenie, że w pewnym sensie postanowiono
zrobić kontynuację "A Night at the Opera".
Nie
chodziło tylko o wywołanie zadowolenia u dotychczasowych fanów,
przyzwyczajonych do pewnej konwencji. Autorzy kompozycji po prostu
nie chcieli zanadto kombinować czy radykalnie zmieniać swojego
stylu. Oczywiście, nie mamy do czynienia z kopiowaniem poprzednika,
a ze swojego rodzaju sequelem. Na nowszym longplayu zawarto bowiem
kilka nowych rozwiązań, aczkolwiek nieco bardziej konwencjonalnych niż
w przypadku "Bohemian Rhapsody" bądź nie tak rozbudowanych,
jak "The Prophet's Song". Jednak czuć tutaj ogólne
powiązanie z "A Night at the Opera". Nie tylko pod
względem muzycznym. Kwartet po raz drugi z rzędu zapożyczył tytuł
dla swojego dzieła z komedii braci Marx - powstałym w 1937 roku "Dniu
na wyścigach". Do tzw. worka powiązań z poprzednikiem należy
także bardzo podobna okładka, jednak tym razem rysunek został
zaprezentowany na czarnym tle (na zasadzie lekko ironicznego
kontrastu, bo przecież to biel reprezentuje dzień, a czerń noc).
Dzięki takim zabiegom, a także podobnym eksperymentom muzycznym,
można traktować te krążki jako bliźniacze części.
Odpowiedź
na to, która z nich prezentuje wyższy poziom, nie wydaje się aż tak oczywista. W tym starciu na pewno istnieje wielu zwolenników "A
Day at the Races", ale dla mnie mimo wszystko "A Night at the
Opera" była dziełem bardziej zaskakującym i innowacyjnym. Nie
oznacza to absolutnie, że na nowszym wydawnictwie zawarto muzykę na
znacznie niższym poziomie. Wręcz przeciwnie. Po prostu to typowe
dla Queen lat 70. poczucie przebłysków geniuszu czuć tutaj w
mniejszej liczbie momentów. Ale gdyby wszystkie zespoły miały w
swoim dorobku tak rewelacyjne dzieła, jak "Queen II", i
obniżały swój poziom na tak niewielkim poziomie... Ciekawe, że w przypadku tej płyty muzycy po raz pierwszy zrezygnowali z usług produkcyjnych Roy'a Thomasa Bakera i sami podjęli się tego zadania. Mimo to, pod względem brzmienia nie słychać jakiejś wielkiej różnicy względem wcześniejszych dwóch wydawnictw. Ostatecznie "A
Night at the Opera" okazał się kolejnym udanym dziełem brytyjskiej
czwórki.
Co
potwierdził już pierwszy singiel, będący zarazem najbardziej
znanym fragmentem całości. Mowa o słynnym "Somebody to Love",
gdzie kwartet eksperymentuje z... muzyką gospel. W niezwykle ciekawy
sposób. Na napisanie tej piosenki przez Freddiego duży wpływ
miała twórczość soulowej piosenkarki Arethy Franklin. Wokalista
postanowił połączyć chórki gospelowe z rockowym podkładem,
pokazując przy tym po raz kolejny ogromną wyobraźnię. Bo kto myślałby
przed tym nagraniem, że można tak intrygująco połączyć te dwa z
pozoru odległe od siebie obozy muzyczne? Słychać tu szczegółowo
dopracowane, wielogłosowe partie wokalne, a przy tym utwór wyróżnia
się niesamowicie chwytliwą melodią, którą pamięta się już po
pierwszym przesłuchaniu. Może nie postawiłbym tego kawałka obok
tych najlepszych z twórczości Queen, jednak spośród materiału na
płycie jest to stanowczo jedna z najciekawszych propozycji.
Niektórzy uważają go za następcę "Bohemian Rhapsody", ale ja w swojej opinii nie byłbym tak radykalny. Mimo to, "Somebody
to Love" stał się z czasem jednym z klasyków koncertowych, a
sam Mercury uważał go za ulubioną stworzoną przez siebie
kompozycję.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że muzycy Queen, a w szczególności
Freddie Mercury, mieli tę niesamowitą umiejętność tworzenia
pamiętnych eksperymentów, godzących wartości artystyczne z
komercyjnymi. Oczywiście, innowacyjna forma nie zaszkodziła pod
względem komercyjnym, gdyż "Somebody to Love" odniósł
niemały sukces na listach przebojów singli - odpowiednio 2. miejsce w
Wielkiej Brytanii oraz 13. w Stanach Zjednoczonych. Podobnie jak cały
album, który doszedł jako drugi z rzędu doszedł w rodzimym kraju
muzyków na 1. miejsce najlepiej sprzedających się płyt. Spośród
singli całkiem nieźle na notowaniach radziły sobie także "Tie
Your Mother Down" oraz "Good Old-Fashioned Lover Boy"
(choć ten ostatni dostał się jedynie na listy w Wielkiej
Brytanii).
Jeśli
już porównywać "Somebody to Love" do "Bohemian
Rhapsody", to na albumie mamy także "You Take My Breath
Away" - równie udaną kontynuację stylu "Love of My
Life", a przy tym kolejną miłosną balladę. I ciężko mi
powiedzieć, który utwór prezentuje wyższy poziom. "You Take
My Breath Away" to według mnie najwspanialszy fragment krążka
- jedyny, który świeci tak wielkim blaskiem. Mamy tu przepiękną,
chwytającą za serce melodię i niebywale emocjonalny wokal
Mercury'ego. Mimo że całość opiera się na partii fortepianu, w drugiej połowie pojawia się również urocza partia gitary. Trudno opisać słowami piękno kompozycji,
niosącej ze sobą tak potężny ładunek emocjonalny i tworzącej
specyficzny nastrój. Zaś wspomniany już, oparty na
charakterystycznym riffie May'a "Tie Your Mother Down" to niemalże równie udane otwarcie, co "Death at Two Legs". Słychać w
nim tę ostrą, hardrockową stronę kapeli, której nie unikali na
wydawnictwach z lat 70.
Jeszcze
cięższe brzmienie słychać w "White Man", to chyba w
ogóle jeden z najbardziej masywnych kawałków Królowej. W
porównaniu do reszty materiału brzmi niezwykle surowo. Co oczywiste, obie najcięższe z zestawu propozycje zostały napisane przez Briana May'a. A
wspomnianych wcześniej muzycznych odniesień do poprzedniego
wydawnictwa można także szukać w pozostałych utworach - "Long
Away" to kolejny lekki numer śpiewany przez May'a,
chwilami kojarzący się z "'39", zaś "Good
Old-Fashioned Lover Boy" to następny muzyczny żarcik
Freddiego, na miarę "Lazing on a Sunday Afternoon" czy
"Seaside Rendezvous". Żadne z tych dwóch nagrań
specjalnie mnie nie zachwyca, ale też nie odrzuca. Mamy również kolejny
przebój Johna Deacona "You and I", choć tym razem nie tak
wyrazisty, jak "You're My Best Friend". Mimo pewnego
potencjału komercyjnego, kawałek wylądował jedynie na stronie B
singli "Long Away" i "Tie Your Mother Down". Z kolei leniwie płynący, śpiewany przez Rogera Taylora "Drowse", to jakby kontynuacja "I'm in Love with My Car". Choć jednak prezentuje on nieco niższy poziom w porównaniu do jego wcześniejszych prób kompozytorskich, w szczególności "The Loser in the End" czy właśnie "I'm in Love with My Car".
Ciekawie prezentuje się natomiast "The Millionaire Waltz",
czyli flirt Queen z walcem, oczywiście w typowych dla tej grupy
teatralno-operowych klimatach. Fajnie wypadają w nim zmiany nastroju
czy motywów (szczególnie podoba mi się fragment, gdy May gra na
gitarze walczykowatą melodię), a we wszystko sprawnie włączono
wielogłosowe wokale. Jeszcze jeden intrygujący eksperyment, choć
wiadomo, nie na skalę "Bohemian Rhapsody". Warto też zwrócić uwagę na końcową balladę "Teo Torriatte (Let Us
Cling Together)", wyróżniającą się podniosłym refrenem, w
połowie śpiewanym w języku japońskim. Był to hołd od Queen dla
japońskiej publiczności, która niezwykle życzliwie przyjęła
zespół w trakcie jej tras koncertowych w tym kraju. "Teo Torriatte (Let Us
Cling Together)" dobitnie pokazuje, że "A Day at the
Races" nie próbowano stworzyć kontynuacji złożonej z tych
samych elementów, co na poprzedniku. I właśnie dlatego cały
materiał brzmi tak przekonująco.
"A
Day at the Races" to dość równy longplay, bez ewidentnie
słabszych punktów, ale z drugiej strony jedynie "You Take My
Breath Away" postawiłbym obok najlepszych kompozycji Queen.
Całość nie prezentuje również tak wysokiego poziomu, jak jej
starsza siostra. Mimo to, członkowie Queen nie schodzili jeszcze
wtedy poniżej określonego poziomu, dzięki czemu wciąż mamy do
czynienia z graniem na wysokim poziomie. Zdecydowanie nie należy rozpatrywać tego wydawnictwa jako zwykłej powtórki z rozrywki względem "A
Night at the Opera", bo same albumy świetnie się uzupełniają
i wydają się znakomicie pomyślane. Dzięki czemu ocena nie może
być niska.
Moja ocena - 8/10
Lista utworów:
01. Tie Your Mother Down (Brian May)
02. You Take My Breath Away (Freddie Mercury)
03. Long Away (Brian May)
04. The Millionaire Waltz (Freddie Mercury)
05. You And I (John Deacon)
06. Somebody to Love (Freddie Mercury)
07. White Man (Brian May)
08. Good Old-Fashioned Lover Boy (Freddie Mercury)
09. Drowse (Roger Taylor)
10. Teo Torriatte (Let Us Cling Together) (Brian May)
A moim zdaniem Races to najlepsza płyta zespołu. Najrówniejsza i nie tak pretensjonalna jak Opera. Niema na niej takiego patosu jak Prophet's Song.
OdpowiedzUsuń