Paul
Di'Anno jeszcze w 1981 roku był członkiem Iron Maiden. Jego
zamiłowanie do alkoholu i narkotyków spowodowało jednak, że
podczas trasy promującej "Killers" jego głos nie był w
najlepszym stanie. Z tego powodu trzeba było odwołać wiele
koncertów. Po pewnym czasie, widząc brak poprawy sytuacji, lider
grupy, Steve Harris, postanowił podjąć radykalne kroki i zwolnił
wokalistę. Można powiedzieć, że po tym zdarzeniu Di'Anno już
nigdy nie zaznał dawnej sławy i nie potrafił znaleźć sobie
stałego miejsca, błąkając się po różnych grupach. Pierwszą z
nich była kapela założona po 2-letniej nieobecności wokalisty na
rynku muzycznym. Nazwano ją po prostu Di'Anno.
Dzięki
takiemu zabiegowi, płytę wydaną pod taką nazwą można w pewnym
sensie zaliczyć do solowych dzieł wokalisty. Szczególnie, że
wśród reszty składu nie było żadnej znaczącej w przemyśle
muzycznym osoby. Właściwie o tych instrumentalistach trudno napisać
coś więcej w kontekście muzycznych sukcesów zawodowych. Nieco
większą uwagę może przyciągnąć jedynie nazwisko perkusisty
Franka Moona, który uczestniczył parę lat wcześniej w nagraniach
do pierwszej EP-ki Def Leppard. Nie jest to jakiś szczególny powód
do dumy, choć wydawnictwo to należy przecież do najbardziej
interesujących w katalogu angielskiej kapeli. A i sam Noon nie był
pierwszą osobą na posadę perkusisty w Di'Anno, ponieważ zastąpił
on obsługującego wcześniej to miejsce Dave'a Irvinga i dołączył do reszty po nagraniu przez nich albumu.
Co
ciekawe, muzycy mieli początkowo występować pod nazwą Lonewolf,
ale po niesnaskach z grupą, która działała już jako Lone Wolf,
zmieniono nazwę na taką, która miała w większym stopniu
przyciągnąć słuchaczy. Paul Di'Anno nie był już wtedy na
szczycie sławy, ale w wielu miejscach i tak był postacią kultową.
W końcu to on pełnił rolę wokalisty pierwszych dokonań Iron Maiden, przez
sporą część fanów nadal uważanych za najlepsze. Także sam
wokalista cieszy się do dziś sporą popularnością wśród
wielbicieli kapeli, będąc niekiedy uważanym za jedyny właściwy
głos Maidenów. Moim zdaniem jest to spore nadużycie, biorąc pod
uwagę, jak wiele dla zespołu zrobił Bruce Dickinson, ale nie ulega
wątpliwości, że Di'Anno swego czasu odcisnął na Iron Maiden
spore piętno. Także wokalnie dawał z siebie wszystko na albumach
studyjnych i był (jeszcze wtedy) charyzmatycznym frontmanem. Choć,
jak już wspomniałem, nie w każdym przypadku występów na żywo
był dysponowany.
Na
pewno spora część zwolenników Paula była ciekawa, jaką muzykę
będzie tworzył po rozstaniu z otoczeniem Steve'a Harrisa.
Szczególnie, że muzyk nigdy nie ukrywał swojej sympatii do punk rocka, czego wyraz dawał m.in. w specyficznym doborze stroju
na koncerty. Do nowego projektu z Di'Anno zebrano sześcioosobowy
skład (był on tak liczny, ponieważ był wśród nich także
klawiszowiec). Na żywo odgrywali oni wyłącznie premierowe utwory i
parę coverów (wokalista nie chciał wtedy wykonywać kawałków
stworzonych przez jego wcześniejszy zespół). W międzyczasie
nagrali także płytę, która jest podstawą poniższej recenzji (co ciekawe, na jej okładce widać pięciu muzyków, zamiast sześciu).
Jej
zawartość znacznie różni się od tego, co prezentowało Iron
Maiden. To w ogóle nie jest heavy metal, bliżej mu do takiej
wygładzonej, radiowej odmiany rocka i klimatów pokrewnych muzyce AOR.
Brzmienie zostało zdominowane przez wszechobecne syntezatory i
wygładzone gitary. Już samo to brzmi rozczarowująco, a przecież
brak tu też bardziej rozbudowanych rzeczy (na miarę chociażby
"Strange World") czy dość wirtuozerskiej gry, znanej m.in.
z wyczynów Dave'a Murray'a czy Adriana Smitha. Zresztą, nie taka
gra miała być podstawą twórczości zespołu, a gładkie,
wpadające w ucho kompozycje. Nic szczególnie złego w takiej koncepcji,
ale już sama produkcja po prostu kuleje. Żaden instrument nie brzmi
naturalnie, chwilami wręcz amatorsko, a we znaki dają się przede
wszystkim staroświecko brzmiące syntezatory.
No
właśnie - syntezatory, w ogóle tutaj niepotrzebne. Myślę, że
wiele z tych kompozycji mogłoby się opierać na samych gitarowych
riffach i sekcji rytmicznej, może tylko czasem, dla równowagi, z
dodatkiem klawiszy. Ich częste użycie dodaje tylko kiczu i podniosłości,
w tak komercyjnym graniu zupełnie zbędnych. A szkoda, bo kompozycje
aż takie złe nie są. Na pewno wielu słuchaczy będzie narzekać,
że linie melodyczne są proste, po części zgodnie z prawdą. Zdaję sobie
sprawę, że nie są najwyższych lotów, ale moim zdaniem są przy
całej tej prostocie całkiem wyraziste i przebojowe. Co najbardziej
słychać w takich utworach, jak "The Runner", "Bright
Lights" czy "Flaming Heart". Szkoda tylko, że nie
zostały opracowane z wykluczeniem brzmień klawiszowych. Mogę
się założyć, że przy takiej zamianie całość brzmiałaby dużo
lepiej i bardziej strawnie dla słuchacza. W m.in. przytoczonych kawałkach
znajduje się trochę rockowej werwy, która równoważy obecność
syntezatorów, pełniących jednak czasem dominującą rolę, np. w
czasie klawiszowej solówki "Flaming Heart".
W
pierwszych sekundach "Flaming Heart" można się nieźle
zniechęcić do przesłuchania reszty krążka, właśnie przez użycie
tego instrumentu. Odpowiedź na to, czy słusznie czy nie, znajduje
się gdzieś pośrodku. Debiut solowy Di'Anno nie należy do wydawnictw na
wysokim poziomie, ale też nie do fatalnych. Znalazło się tu kilka
naprawdę przyjemnych i całkiem ciekawych momentów, jak na standardy takiego
komercyjnego, gładkiego grania. Do moich ulubionych fragmentów "Di'Anno"
należy lekki "Tales of the Unexpected" z jedną z
najfajniejszych zawartych tu melodii i głównym motywem granym na
fortepianie. Może dzięki temu jest to prawdopodobnie jedyny przypadek, gdzie brzmienia klawiszy aż tak mi nie przeszkadzają (choć podczas fragmentu instrumentalnego syntezatory tradycyjnie muszą mieć swoje przysłowiowe pięć minut). Mimo faktu, że to najdłuższy kawałek w zestawie,
przekraczający czas trwania 6 minut (co nie oznacza, że należy do
szczególnie rozbudowanych), to wcale mi się nie dłuży. A o
miejsce najlepszego przeboju walczy również zagrany w średnim
tempie "Heartuser".
Z
drugiej strony, na longplayu znajdują się też kompletnie
niezajmujące i nie zapadające w pamięć kompozycje, szczególnie w
drugiej połowie płyty, np. "Lady Heartbreak" i "Antiqua".
Nie zachwyca też jej zwieńczenie, czyli "Road Rat". Można
więc powiedzieć, że ta bardziej udana część albumu kończy się
na "Bright Lights". Spośród reszty można też wyróżnić
wzniosły "Here to Stay" z całkiem udaną solówką, czy
wspomniane wcześniej: nieco cięższy od reszty "The Runner"
lub "Bright Lights" z jednym z najsympatyczniejszych
refrenów (choć jednak trochę banalnym). Muszę jednak nadmienić, że żadna z nawet najbardziej
udanych kompozycji nie należy do rzeczy szczególnych czy wybitnych,
a można je włożyć co najwyżej do worka naprawdę fajnych
kawałków z obszaru komercyjnego rocka.
Nie
napisałem jeszcze nic o predyspozycji wokalnej Paula. No cóż,
tutaj nie ma nawet połowy charyzmy z wydawnictw Iron Maiden, ale
generalnie dobrze odnajduje się w takiej lżejszej stylistyce,
udowadniając na większą skalę, że nadaje się nie tylko do
stricte metalowego grania. Choć wcześniej miewał momenty, gdzie
świetnie radził sobie z delikatniejszym repertuarem (w "Remember
Tomorrow" czy "Prodigal Son"). Nie można mieć wiele
zarzutów co do pracy Paula, ale czasami brakuje tej ikry w głosie
(choć np. pod koniec "The Runner" przypomina na chwilę o
niezbyt odległych czasach swojej świetności). Mimo to, w
przyszłości będzie miewał większe spadki formy. Tutaj nie ma po prostu okazji, żeby się wyszaleć, jak robił to w czasach Iron Maiden bądź późniejszych Battlezone czy Killers.
Mimo że
wielu momentów z solowego albumu Di'Anno słucha się naprawdę
przyjemnie, to w porównaniu do poprzednich dzieł z udziałem
wokalisty, czyli dwóch pierwszych płyt Iron Maiden, ta muzyka
przynosi wyłącznie rozczarowanie i stanowi twórczy krok do tyłu -
nie ma już tego polotu, jest nazbyt bezpieczna i wygładzona. Poza tym pogrąża ją niezbyt dobra produkcja i obecność syntezatorów. Przygotowano tu
jednak wiele nie najgorszych motywów, które przy mocniejszym wykonaniu
wybrzmiałyby lepiej i jeszcze bardziej ubarwiłyby całość. A tak
pozostaje spory niedosyt. Na szczęście broni się tu również warstwa wokalna i niektóre fragmenty instrumentalne. Ostatecznie wyszedł średniak, do którego mimo wszystko czasem powrócę. Nie ukrywam, że z pewną
przyjemnością. Mogę go więc zaliczyć do obszaru muzycznego
guilty pleasure.
Warto
nadmienić, że krążek był komercyjną klapą i nie odniósł
większego sukcesu muzycznego (zaledwie 105. miejsce na listach
przebojów w Wielkiej Brytanii), co skłoniło Di'Anno do
poszukiwania innych środków w celu przywrócenia dawnego blasku i
chwały. Cel ten nigdy nie został osiągnięty, ale najważniejsze,
że były ku temu chęci.
Moja ocena - 5/10
Lista utworów:
01. Flaming Heart (Kevin Browne, Paul Di'Anno, Lee Slater, Mark Venables, P.J. Ward)
02. Heartuser (Terry Britten, Sue Shifrin)
03. Here to Stay (Kevin Browne, Paul Di'Anno, Lee Slater, Mark Venables, P.J. Ward)
04. The Runner (Kevin Browne, Paul Di'Anno, Lee Slater, Mark Venables, P.J. Ward)
05. Tales of the Unexpected (Kevin Browne, Paul Di'Anno, Lee Slater, Mark Venables, P.J. Ward)
06. Razor Edge (Kevin Browne, Paul Di'Anno, Lee Slater, Mark Venables, P.J. Ward)
07. Bright Lights (Kevin Browne, Paul Di'Anno, Lee Slater, Mark Venables, P.J. Ward)
08. Lady Heartbreak (Kevin Browne, Paul Di'Anno, Lee Slater, Mark Venables, P.J. Ward)
09. Antiqua (Kevin Browne, Paul Di'Anno, Lee Slater, Mark Venables, P.J. Ward)
10. Road Rat (Kevin Browne, Paul Di'Anno, Lee Slater, Mark Venables, P.J. Ward)
A ja tam bardzo lubię tę płytę :D Ma bardzo fajny, taki luźny, strasznie przyjemny klimat w sam raz na letnie beztroskie wieczory. Mam do niej sentyment. Jednocześnie uwielbiam Iron Maiden.
OdpowiedzUsuń