27 października 2018

Di'Anno - "Di'Anno" (1984)


Paul Di'Anno jeszcze w 1981 roku był członkiem Iron Maiden. Jego zamiłowanie do alkoholu i narkotyków spowodowało jednak, że podczas trasy promującej "Killers" jego głos nie był w najlepszym stanie. Z tego powodu trzeba było odwołać wiele koncertów. Po pewnym czasie, widząc brak poprawy sytuacji, lider grupy, Steve Harris, postanowił podjąć radykalne kroki i zwolnił wokalistę. Można powiedzieć, że po tym zdarzeniu Di'Anno już nigdy nie zaznał dawnej sławy i nie potrafił znaleźć sobie stałego miejsca, błąkając się po różnych grupach. Pierwszą z nich była kapela założona po 2-letniej nieobecności wokalisty na rynku muzycznym. Nazwano ją po prostu Di'Anno.

Dzięki takiemu zabiegowi, płytę wydaną pod taką nazwą można w pewnym sensie zaliczyć do solowych dzieł wokalisty. Szczególnie, że wśród reszty składu nie było żadnej znaczącej w przemyśle muzycznym osoby. Właściwie o tych instrumentalistach trudno napisać coś więcej w kontekście muzycznych sukcesów zawodowych. Nieco większą uwagę może przyciągnąć jedynie nazwisko perkusisty Franka Moona, który uczestniczył parę lat wcześniej w nagraniach do pierwszej EP-ki Def Leppard. Nie jest to jakiś szczególny powód do dumy, choć wydawnictwo to należy przecież do najbardziej interesujących w katalogu angielskiej kapeli. A i sam Noon nie był pierwszą osobą na posadę perkusisty w Di'Anno, ponieważ zastąpił on obsługującego wcześniej to miejsce Dave'a Irvinga i dołączył do reszty po nagraniu przez nich albumu.

Co ciekawe, muzycy mieli początkowo występować pod nazwą Lonewolf, ale po niesnaskach z grupą, która działała już jako Lone Wolf, zmieniono nazwę na taką, która miała w większym stopniu przyciągnąć słuchaczy. Paul Di'Anno nie był już wtedy na szczycie sławy, ale w wielu miejscach i tak był postacią kultową. W końcu to on pełnił rolę wokalisty pierwszych dokonań Iron Maiden, przez sporą część fanów nadal uważanych za najlepsze. Także sam wokalista cieszy się do dziś sporą popularnością wśród wielbicieli kapeli, będąc niekiedy uważanym za jedyny właściwy głos Maidenów. Moim zdaniem jest to spore nadużycie, biorąc pod uwagę, jak wiele dla zespołu zrobił Bruce Dickinson, ale nie ulega wątpliwości, że Di'Anno swego czasu odcisnął na Iron Maiden spore piętno. Także wokalnie dawał z siebie wszystko na albumach studyjnych i był (jeszcze wtedy) charyzmatycznym frontmanem. Choć, jak już wspomniałem, nie w każdym przypadku występów na żywo był dysponowany.

Na pewno spora część zwolenników Paula była ciekawa, jaką muzykę będzie tworzył po rozstaniu z otoczeniem Steve'a Harrisa. Szczególnie, że muzyk nigdy nie ukrywał swojej sympatii do punk rocka, czego wyraz dawał m.in. w specyficznym doborze stroju na koncerty. Do nowego projektu z Di'Anno zebrano sześcioosobowy skład (był on tak liczny, ponieważ był wśród nich także klawiszowiec). Na żywo odgrywali oni wyłącznie premierowe utwory i parę coverów (wokalista nie chciał wtedy wykonywać kawałków stworzonych przez jego wcześniejszy zespół). W międzyczasie nagrali także płytę, która jest podstawą poniższej recenzji (co ciekawe, na jej okładce widać pięciu muzyków, zamiast sześciu).

Jej zawartość znacznie różni się od tego, co prezentowało Iron Maiden. To w ogóle nie jest heavy metal, bliżej mu do takiej wygładzonej, radiowej odmiany rocka i klimatów pokrewnych muzyce AOR. Brzmienie zostało zdominowane przez wszechobecne syntezatory i wygładzone gitary. Już samo to brzmi rozczarowująco, a przecież brak tu też bardziej rozbudowanych rzeczy (na miarę chociażby "Strange World") czy dość wirtuozerskiej gry, znanej m.in. z wyczynów Dave'a Murray'a czy Adriana Smitha. Zresztą, nie taka gra miała być podstawą twórczości zespołu, a gładkie, wpadające w ucho kompozycje. Nic szczególnie złego w takiej koncepcji, ale już sama produkcja po prostu kuleje. Żaden instrument nie brzmi naturalnie, chwilami wręcz amatorsko, a we znaki dają się przede wszystkim staroświecko brzmiące syntezatory.

No właśnie - syntezatory, w ogóle tutaj niepotrzebne. Myślę, że wiele z tych kompozycji mogłoby się opierać na samych gitarowych riffach i sekcji rytmicznej, może tylko czasem, dla równowagi, z dodatkiem klawiszy. Ich częste użycie dodaje tylko kiczu i podniosłości, w tak komercyjnym graniu zupełnie zbędnych. A szkoda, bo kompozycje aż takie złe nie są. Na pewno wielu słuchaczy będzie narzekać, że linie melodyczne są proste, po części zgodnie z prawdą. Zdaję sobie sprawę, że nie są najwyższych lotów, ale moim zdaniem są przy całej tej prostocie całkiem wyraziste i przebojowe. Co najbardziej słychać w takich utworach, jak "The Runner", "Bright Lights" czy "Flaming Heart". Szkoda tylko, że nie zostały opracowane z wykluczeniem brzmień klawiszowych. Mogę się założyć, że przy takiej zamianie całość brzmiałaby dużo lepiej i bardziej strawnie dla słuchacza. W m.in. przytoczonych kawałkach znajduje się trochę rockowej werwy, która równoważy obecność syntezatorów, pełniących jednak czasem dominującą rolę, np. w czasie klawiszowej solówki "Flaming Heart".

W pierwszych sekundach "Flaming Heart" można się nieźle zniechęcić do przesłuchania reszty krążka, właśnie przez użycie tego instrumentu. Odpowiedź na to, czy słusznie czy nie, znajduje się gdzieś pośrodku. Debiut solowy Di'Anno nie należy do wydawnictw na wysokim poziomie, ale też nie do fatalnych. Znalazło się tu kilka naprawdę przyjemnych i całkiem ciekawych momentów, jak na standardy takiego komercyjnego, gładkiego grania. Do moich ulubionych fragmentów "Di'Anno" należy lekki "Tales of the Unexpected" z jedną z najfajniejszych zawartych tu melodii i głównym motywem granym na fortepianie. Może dzięki temu jest to prawdopodobnie jedyny przypadek, gdzie brzmienia klawiszy aż tak mi nie przeszkadzają (choć podczas fragmentu instrumentalnego syntezatory tradycyjnie muszą mieć swoje przysłowiowe pięć minut). Mimo faktu, że to najdłuższy kawałek w zestawie, przekraczający czas trwania 6 minut (co nie oznacza, że należy do szczególnie rozbudowanych), to wcale mi się nie dłuży. A o miejsce najlepszego przeboju walczy również zagrany w średnim tempie "Heartuser".

Z drugiej strony, na longplayu znajdują się też kompletnie niezajmujące i nie zapadające w pamięć kompozycje, szczególnie w drugiej połowie płyty, np. "Lady Heartbreak" i "Antiqua". Nie zachwyca też jej zwieńczenie, czyli "Road Rat". Można więc powiedzieć, że ta bardziej udana część albumu kończy się na "Bright Lights". Spośród reszty można też wyróżnić wzniosły "Here to Stay" z całkiem udaną solówką, czy wspomniane wcześniej: nieco cięższy od reszty "The Runner" lub "Bright Lights" z jednym z najsympatyczniejszych refrenów (choć jednak trochę banalnym). Muszę jednak nadmienić, że żadna z nawet najbardziej udanych kompozycji nie należy do rzeczy szczególnych czy wybitnych, a można je włożyć co najwyżej do worka naprawdę fajnych kawałków z obszaru komercyjnego rocka.

Nie napisałem jeszcze nic o predyspozycji wokalnej Paula. No cóż, tutaj nie ma nawet połowy charyzmy z wydawnictw Iron Maiden, ale generalnie dobrze odnajduje się w takiej lżejszej stylistyce, udowadniając na większą skalę, że nadaje się nie tylko do stricte metalowego grania. Choć wcześniej miewał momenty, gdzie świetnie radził sobie z delikatniejszym repertuarem (w "Remember Tomorrow" czy "Prodigal Son"). Nie można mieć wiele zarzutów co do pracy Paula, ale czasami brakuje tej ikry w głosie (choć np. pod koniec "The Runner" przypomina na chwilę o niezbyt odległych czasach swojej świetności). Mimo to, w przyszłości będzie miewał większe spadki formy. Tutaj nie ma po prostu okazji, żeby się wyszaleć, jak robił to w czasach Iron Maiden bądź późniejszych Battlezone czy Killers.

Mimo że wielu momentów z solowego albumu Di'Anno słucha się naprawdę przyjemnie, to w porównaniu do poprzednich dzieł z udziałem wokalisty, czyli dwóch pierwszych płyt Iron Maiden, ta muzyka przynosi wyłącznie rozczarowanie i stanowi twórczy krok do tyłu - nie ma już tego polotu, jest nazbyt bezpieczna i wygładzona. Poza tym pogrąża ją niezbyt dobra produkcja i obecność syntezatorów. Przygotowano tu jednak wiele nie najgorszych motywów, które przy mocniejszym wykonaniu wybrzmiałyby lepiej i jeszcze bardziej ubarwiłyby całość. A tak pozostaje spory niedosyt. Na szczęście broni się tu również warstwa wokalna i niektóre fragmenty instrumentalne. Ostatecznie wyszedł średniak, do którego mimo wszystko czasem powrócę. Nie ukrywam, że z pewną przyjemnością. Mogę go więc zaliczyć do obszaru muzycznego guilty pleasure.

Warto nadmienić, że krążek był komercyjną klapą i nie odniósł większego sukcesu muzycznego (zaledwie 105. miejsce na listach przebojów w Wielkiej Brytanii), co skłoniło Di'Anno do poszukiwania innych środków w celu przywrócenia dawnego blasku i chwały. Cel ten nigdy nie został osiągnięty, ale najważniejsze, że były ku temu chęci.

Moja ocena - 5/10

Lista utworów:
01. Flaming Heart (Kevin Browne, Paul Di'Anno, Lee Slater, Mark Venables, P.J. Ward)
02. Heartuser (Terry Britten, Sue Shifrin)
03. Here to Stay (Kevin Browne, Paul Di'Anno, Lee Slater, Mark Venables, P.J. Ward)
04. The Runner (Kevin Browne, Paul Di'Anno, Lee Slater, Mark Venables, P.J. Ward)
05. Tales of the Unexpected (Kevin Browne, Paul Di'Anno, Lee Slater, Mark Venables, P.J. Ward)
06. Razor Edge (Kevin Browne, Paul Di'Anno, Lee Slater, Mark Venables, P.J. Ward)
07. Bright Lights (Kevin Browne, Paul Di'Anno, Lee Slater, Mark Venables, P.J. Ward)
08. Lady Heartbreak (Kevin Browne, Paul Di'Anno, Lee Slater, Mark Venables, P.J. Ward)
09. Antiqua (Kevin Browne, Paul Di'Anno, Lee Slater, Mark Venables, P.J. Ward)
10. Road Rat (Kevin Browne, Paul Di'Anno, Lee Slater, Mark Venables, P.J. Ward)

1 komentarz:

  1. A ja tam bardzo lubię tę płytę :D Ma bardzo fajny, taki luźny, strasznie przyjemny klimat w sam raz na letnie beztroskie wieczory. Mam do niej sentyment. Jednocześnie uwielbiam Iron Maiden.

    OdpowiedzUsuń