Już po
trzech latach działalności kapela AC/DC wypuściła na półki
sklepowe czwarty longplay studyjny - "Let There Be
Rock". Pod pewnymi względami przełomowy. Przede wszystkim
komercyjnie - w chwili wydania krążek jako pierwszy uplasował się jednocześnie na zestawienia w Wielkiej Brytanii i Stanach
Zjednoczonych, rozpoczynając wielką karierę przede wszystkim na
angielskim rynku muzycznym (17. miejsce w Wielkiej Brytanii przy
jednoczesnym 154. w USA). Ale w porównaniu do wcześniejszych dzieł
lepsza okazała się przede wszystkim jego zawartość.
Moim
zdaniem jest to album lepszy i bardziej dopracowany od poprzednich. Jednak w kontekście spójności zależy na jakie wydanie się spojrzy. "Let There Be Rock"
to jeden z ostatnich albumów z różnymi wersjami okładek i zestawem utworów.
Europejskie wydanie różniło się od australijskiego zaledwie
okładką, z kolei amerykańskie posiadały tę samą okładkę, co
europejskie (w którym pierwszy raz widać charakterystyczne logo
AC/DC, pisane inną czcionką), jednak w amerykańskiej
wersji utwór z oryginalnego wydania "Crabsody in Blue"
zastąpiono przez "Problem Child", pochodzący z
niewydanego w tym czasie w Stanach Zjednoczonych albumu "Dirty
Deeds Done Dirt Cheap" (który został tam wypuszczony dopiero 4
lata później). Zamieniono też lekko ich kolejność.
I tu
pojawia się problem ze spójnością. Nie uważam, by "Crabsody
in Blue" odbiegał jakością od reszty, ale przez jego bluesowy
charakter trochę odstaje pod względem stylistycznym. Jednak,
podobnie jak w przypadku "Ride On" z poprzednika,
absolutnie mi to nie przeszkadza, a co więcej stanowi to miłe
urozmaicenie materiału i jeden z ciekawszych fragmentów albumu.
Choć "Crabsody in Blue" to lekki zjazd kompozycyjny w
porównaniu do "Ride On", to w porównaniu do bluesowych
prób z pierwszych dwóch płyt, stanowi on duży postęp. Co
ciekawe, obecne wydania "Let There Be Rock" bazują na
trackliście amerykańskiej, co oznacza, że "Crabsody in Blue"
nie jest tak powszechnie znany, jak inne numery z tego krążka.
A szkoda, bo osobiście wolę go dużo bardziej od "Problem Child". Choć niby starszy kawałek nadaje całości większej spójności, jednak w takim razie niepotrzebnie powielano go na międzynarodowej wersji "Dirty Deeds Done Dirt Cheap" z 1981 roku, gdzie można było zamiast niego dodać pominięty wcześniej utwór z "Let There Be Rock". A tak, by mieć "Crabsody in Blue" na międzynarodowym, oficjalnym wydaniu, trzeba szukać wydanej w 2009 roku kompilacji "Backtracks", na której znajduje się wiele innych rarytasów z twórczości AC/DC (w tym niedoceniony "Love Song" z australijskiego debiutu). Być może sami muzycy nie byli z niego zadowoleni, skoro nigdy nie wykonali go na żywo ("Problem Child" był za to stałym punktem wielu tras, szczególnie za życia Bona Scotta).
A szkoda, bo osobiście wolę go dużo bardziej od "Problem Child". Choć niby starszy kawałek nadaje całości większej spójności, jednak w takim razie niepotrzebnie powielano go na międzynarodowej wersji "Dirty Deeds Done Dirt Cheap" z 1981 roku, gdzie można było zamiast niego dodać pominięty wcześniej utwór z "Let There Be Rock". A tak, by mieć "Crabsody in Blue" na międzynarodowym, oficjalnym wydaniu, trzeba szukać wydanej w 2009 roku kompilacji "Backtracks", na której znajduje się wiele innych rarytasów z twórczości AC/DC (w tym niedoceniony "Love Song" z australijskiego debiutu). Być może sami muzycy nie byli z niego zadowoleni, skoro nigdy nie wykonali go na żywo ("Problem Child" był za to stałym punktem wielu tras, szczególnie za życia Bona Scotta).
Cała
reszta to już materiał z jakiego AC/DC jest najbardziej znane i
lubiane, czyli proste, energetyczne granie, oparte na kilku akordach
gitarowych i standardowej grze sekcji rytmicznej (w przypadku partii
perkusyjnych momentami wręcz za bardzo), urozmaiconych dość
skomplikowanymi solówkami Angusa Younga. Ale pod względem brzmienia
również zaszły pewne zmiany - "Let There Be Rock" należy
do najcięższych płyt AC/DC (czy wręcz prawdopodobnie najcięższa), a brzmienie gitar w nielicznych momentach zahacza wręcz o muzykę heavymetalową. Dzięki
lekko niechlujnej produkcji, muzyka ta nabrała dodatkowej surowości
i szorstkości, a momentami odnosi się wrażenie, jakby muzycy
nagrali ją zupełnie spontanicznie bądź na żywo. Jeśli dodać do
tego wyraziste kompozycje, uzupełnione żywiołowym wykonaniem, to
otrzymujemy istny huragan energii, bardzo potrzebny w tego typu
muzyce.
Już
sam początek w postaci "Go Down" i "Dog Eat Dog"
przebija wiele nagrań z poprzedniego "Dirty Deeds
Done Dirt Cheap". Uwagę zwraca zwłaszcza początek drugiego z
nich, z trochę inną (choć nadal bardzo prostą) pracą perkusji
niż zwykle. Oba kawałki mają naprawdę dobre melodie i udane
popisy solowe. Słychać w nich także zadziorny, pewny głos Scotta.
Tytułowy "Let There Be Rock" należy już do najlepszych
fragmentów w całej dyskografii. Niezwykle szybkie, żwawe nagranie,
z rewelacyjnymi, ognistymi solówkami Angusa - jeden z największych
argumentów, dzięki którym można odczuwać do tego muzyka spory
szacunek. Jednocześnie dzięki takim wersom, jak "Let there
be guitar", and there was guitar, numer ten stanowi niezły hymn muzyki rockowej. Na tym tle mniej wyróżnia się
i tak całkiem przyzwoity "Bad Boy Boogie".
Za to
"Overdose" przyciąga uwagę spokojnym, trwającym minutę
wstępem, ale cała reszta to już standardowe AC/DC, całkiem
przyjemne w odbiorze. Większym kąskiem są dwa kawałki wieńczące
longplay. "Hell Ain't a Bad Place to Be" zasłużenie stał
się jednym z koncertowych klasyków grupy, granych na sporej części
występów. Podobnie jak "Whole Lotta Rosie", zawierający
wiele znakomitych motywów i solówek. To drugi, obok utworu
tytułowego, kluczowy fragment płyty - ciężko opisać ilość
energii zawartej w tych dwóch nagraniach, należących do
najbardziej porywających w twórczości kapeli. Tego trzeba
posłuchać. Choć na żywo wypadały jeszcze lepiej - przynajmniej w latach 70. Oba zostały także wydane na singlach - komercyjnie nie zrobiły większej furory, choć za sprawą "Whole Lotta Rosie" AC/DC po raz pierwszy zagościło na listach przebojów singli w Wielkiej Brytanii (68. miejsce).
"Let
There Be Rock" to prawdopodobnie najmocniejszy zestaw kompozycji stworzony przez AC/DC, dodatkowo opatrzony
energetycznym wykonaniem (szczególnie w kwestii gitary prowadzącej)
i całkiem niezłą produkcją. Nie doskwiera w nim też problem zbytniego
wydłużania kompozycji, jak to miało miejsce w przypadku poprzednika. W
efekcie krążek ten rozpoczyna najbardziej klasyczną, trwającą
przez kilka lat, erę zespołu. Mimo to, mam problem z wystawieniem
mu oceny większej niż bardzo dobra. To świetny materiał, jak na
standardy AC/DC, ale jednak trochę mu brakuje do tych najlepszych
wydawnictw hardrockowych, być może ze względu na większą
prostotę. Ostatecznie mogę wystawić ósemkę z
dużym plusem. Tak czy inaczej, pozycja obowiązkowa dla fanów ciężkiego grania.
Moja ocena - 8/10
Lista utworów:
01. Go Down (Bon Scott, Angus Young, Malcolm Young)
02. Dog Eat Dog (Bon Scott, Angus Young, Malcolm Young)
03. Let There Be Rock (Bon Scott, Angus Young, Malcolm Young)
04. Bad Boy Boogie (Bon Scott, Angus Young, Malcolm Young)
05. Overdose (Bon Scott, Angus Young, Malcolm Young)
06. Crabsody in Blue (Bon Scott, Angus Young, Malcolm Young)
07. Hell Ain't a Bad Place to Be (Bon Scott, Angus Young, Malcolm Young)
08. Whole Lotta Rosie (Bon Scott, Angus Young, Malcolm Young)
"Let There Be Rock" to ostatni longplay z różnymi wersjami okładek i zestawem utworów.
OdpowiedzUsuńNo, niezupełnie. Na niektórych wydaniach "Powerage" jest dodany "Cold Hearted Man", a czasem brakuje "Rock'n'Roll Damnation" (który został nagrany już po wytłoczeniu pierwszych wydań w niektórych europejskich państwach). Z kolei "Highway to Hell" w Australii ma nieco inną okładkę, z dodanymi płomieniami. Natomiast faktycznie, taka sytuacja, żeby różnice dotyczyły jednocześnie repertuaru i okładki, już się nie powtórzyła.
PS. Najlepszy album AC/DC.
Racja, już poprawione. Pewnie przy okazji "Powerage" przypomniałoby mi się o istnieniu "Cold Hearted Man" i różnicach w wydaniu (zawsze słuchałem "Powerage" z wersją z "Rock 'n' Roll Damnation", nawet na kasecie taką mam).
UsuńTeż uważam, że najlepszy z dyskografii AC/DC (choć w przeszłości miejsce to zajmował "Back in Black"), ale różnica poziomu między nim a innymi z najlepszych albumów grupy nie jest duża.