Istnieje
spore prawdopodobieństwo, że wielu fanów ciężkiego grania nigdy
nie zetknęło się z twórczością grupy Girlschool. Jest to jednak
z jedna z tych bardziej rozpoznawalnych brytyjskich kapel metalowych
powstałych na przełomie lat 70. i 80. Jej odmienność od wielu
innych tego typu grup przejawiała się w tym, że w jego skład
wchodziły same osoby płci żeńskiej. Powodzenie Girlschool nie zawsze było spore, ale mimo wzlotów i upadków po latach stał się on
najdłużej działającym żeńskim zespołem rockowym, nieprzerwanie aktywnym
od 1978 roku.
Mimo
to, początki Girlschool sięgają 1975 roku, kiedy to gitarzystka
Kim McAuliffe wraz z basistką Enid Williams założyła szkolną
kapelę Painted Lady. W tym okresie niejednokrotnie zmieniał się
jej personel, jednak kluczowym momentem było przyjęcie do grupy
gitarzystki Kelly Johnson i perkusistki Denise Dufort. Nowy skład
przyjął nazwę Girlschool, zainspirowaną utworem "Girls'
School" z repertuaru zespołu Paula McCartney'a - Wings.
Pierwszym dziełem tego składu był singiel "Take It All Away".
Już w nim można było słychać silny wpływ kapeli Lemmy'ego
Kilmistera - Motörhead. Do tego stopnia, że sam Lemmy po usłyszeniu
tego singla na poważnie zainteresował się żeńską formacją i w
trakcie spotkania zaproponował im supportowanie jego grupy podczas
trasy promującej album "Overkill", na co dziewczyny
chętnie przystały.
Po
omawianej trasie wszystko rozkręciło się na dobre. Muzycy
pozyskali menedżera (został nim Doug Smith), podpisali kontrakt z
wytwórnią Bronze Records i w związku z tym mogli na poważnie
przygotować się do nagrania swojego pierwszego wydawnictwa
studyjnego. Mimo że muzyka Girlschool nieznacznie różniła się od tego, co prezentował w swojej formacji Lemmy, to na skutek silnego rozkwitu NWOBHM, żeński zespół został przypisany do tego właśnie nurtu. Trzeba pamiętać, że Motörhead był jedną z najbardziej istotnych inspiracji dla wielu zespołów metalowych, jednak nigdzie indziej wpływ ten nie był tak widoczny, jak w przypadku Girlschool. Na tyle, że grupę tę
zaczęto zasłużenie nazywać żeńską
wersją Motörhead.
Oba
zespoły grały na początku lat 80. podobną muzykę, czyli coś
pomiędzy hard rockiem a heavy metalem, choć w przypadku Girlschool
jeszcze bardziej słychać naleciałości z tego drugiego gatunku.
Podobnie jak w przypadku Motörhead, wczesna twórczość Girlschool
oparta była na hałaśliwych utworach, zawierających w sobie
szybkie gonitwy gitarowe i intensywną grę sekcji rytmicznej. Także poprzez jej lekki charakter oraz brak większej powagi, muzyka
ta miała w sobie walory rozrywkowe. Główne pytanie brzmi - czy była
to słabsza kopia? Dla mnie nie do końca, w każdym razie nie było
słychać ogromnej różnicy pod względem poziomu wykonania. Może
Girlschool nie stworzyło tyle pamiętnych i udanych dzieł, a wraz z
kolejnymi latami oddalało się od stylistyki metalowej, ale na samym
początku kariery dzielnie dotrzymywało kroku swojej głównej
inspiracji. Choć akurat w pojedynku roku 1980, ich pierwsze dzieło
pod tytułem "Demollition" przegrywa z jednym ze
sztandarowych dokonań Motörhead - "Ace of Spades".
Okres największej popularności
Girlschool przypadł na początek lat 80. Już ich debiut odniósł spory sukces, docierając na
28. miejsce list przebojów w Wielkiej Brytanii. O takim wyniku
większość przedstawicieli NWOBHM mogła sobie tylko pomarzyć.
Prace nad krążkiem rozpoczęły się w kwietniu 1980 roku, pod
okiem producenta Vica Maile'a. I tu ujawniają się kolejne
powiązania z Motörhead, ponieważ Maile pełnił tę samą funkcję
przy nagrywaniu... powstałego parę miesięcy później "Ace of
Spades". Zaś kilka lat po wydaniu "Demollition", gdy
dziewczyny zaczęły łagodzić swoje brzmienie, ich powodzenie
zaczęło drastycznie spadać. Trudno się temu dziwić, ponieważ ci muzycy najlepiej czuli się w ostrzejszych klimatach.
Charakterystyczny dla wczesnej twórczości kapeli był fakt, że nie
było w niej wyłącznie jednej wokalistki, dlatego też na debiucie słyszymy
wokal aż trzech. Zdecydowanie najczęściej udziela się basistka
Enid Williams - a szkoda, bo moim zdaniem akurat ona dysponowała
słabszymi predyspozycjami wokalnymi i najmniej ciekawą barwą głosu
(i czasem sprawiającą wrażenie... przytłumionej). Lepiej radzą
sobie gitarzystki Kim McAuliffe i Kelly Johnson. Pierwsza z nich
użycza swojego głosu w "Demolition Boys", "Nothing
to Lose" i "Deadline", druga udziela się jedynie w
"Breakdown", a pozostałych kawałkach śpiewa Williams.
Wokal nie był często mocną stroną zespołu, ale skład nadrabiał
to wykonaniem instrumentalnym i dostarczonymi kompozycjami.
Już
"Demolition Boys" pokazuje czego się spodziewać po całej
płycie. Powiązania z Motörhead są jak najbardziej na miejscu, chociaż można to w
zasadzie przypisać każdemu zawartemu tutaj utworowi.
Każdy z nich mógłby spokojnie dołączyć do twórczości
Lemmy'ego. W wykonaniu Girlschool również słychać duże pokłady
energii, a wrażenie robią zwłaszcza solówki Johnson, pełniącej rolę gitarzystki prowadzącej. Więcej przebojowości ma w
sobie "Not for Sale", oparty na całkiem nośnym riffie.
Gdyby śpiewał tam ktoś inny niż Williams, wrażenia byłyby
jeszcze lepsze. Do najjaśniejszych punktów albumu należy
zdecydowanie "Race with the Devil" - cover przeboju
rockowego Gun. Mimo tego zapożyczenia, po raz kolejny idzie wyłapać stylistyczne powiązania z Motörhead, bo kawałek ten brzmi to jak podmetalizowany rock and roll. Za to w "Baby Doll" czy we wspomnianym już "Take It All Away" słychać więcej hardrockowego feelingu.
Innym kawałkiem na który warto zwrócić szczególną uwagę jest nieco posępniejszy i bardzo dobry melodycznie "Nothing to Lose". Pod względem jakości
wyróżnia się też pędzący "Deadline" z udanym popisem
gitarowym i nie najgorszym refrenem. Poza tym oba utwory posiadają nieco lepszy wokal niż większość zawartych tu propozycji. Zaś z całego zestawu najmniej
przekonuje mnie bardziej nijaki "Emergency". Co ciekawe, to
właśnie tę kompozycję wybrano na pierwszy singiel promujący
longplay. Moim zdaniem w jego miejsce lepiej pasowałby "Demolition Boys". Pozostałe dwa nagrania to po prostu
porządnie zagrany kawałek ostrej muzyki, który powinien przypaść
do gustu fanom tego typu grania, ale ciężko coś z niego ewidentnie
wyeksponować. Więcej interesujących i wyróżniających się
momentów znajdzie się na następnym albumie - "Hit and Run".
I to
właśnie na nim dziewczyny pokazały największą klasę.
"Demollition" stanowi dla mnie wyłącznie wprawkę przed
tym wydawnictwem, mimo że zagraną i wyprodukowaną na solidnym
poziomie. "Demollition" nie należy może do żelaznej
klasyki, ale nie należy tego rozpatrywać jako powodu na to, by się z
nim nie zaznajomić. Jeśli ktoś lubi muzykę Motörhead, nie
powinien ignorować pierwszych dzieł Girlschool. Choćby po to, żeby
porównać sobie granie tak mocnej muzyki w męskim oraz żeńskim wydaniu.
Lista utworów:
01. Demollition Boys (Kelly Johnson, Kim McAuliffe)
02. Not for Sale (Girlschool)
03. Race with the Devil (Adrian Gurvitz)
04. Take It All Away (Kim McAuliffe)
05. Nothing to Lose (Kelly Johnson, Kim McAuliffe)
06. Breakdown (Kelly Johnson, Kim McAuliffe)
07. Midnight Ride (Kelly Johnson, Kim McAuliffe, Enid Williams)
08. Emergency (Girlschool)
09. Baby Doll (Girlschool)
10. Deadline (Kelly Johnson, Kim McAuliffe)
stał się on najdłużej działającym zespołem rockowym, nieprzerwanie aktywnym od 1978 roku
OdpowiedzUsuńSerio? Tacy Stonesi działają bez przerw od 1962 roku ;)
Zapomniałem dodać, że żeńskim.
UsuńRobert, nie przejmuj się nim, facet wlazł tu by sięczepić szczegółu. Pałasz to "wielki znawca" przecież, który tak doskonałym płytom jak "Closer To Home" Grand Funk, "Taken By Force" Scorpions czy debiutowi Sir Lord Baltimore wystawił zaledwie 6/10. Pozwól mu skupić się na Coltranie czy czego on tam słucha. A twoja recenzja świetna.
UsuńJa nie odnoszę takiego wrażenia. Po prostu walnąłem babola, który po komentarzu został naprawiony. Ja również jak widzę jakiś błąd w recenzji potrafię o tym wspomnieć.
UsuńO, jaki łaskawca, ludzki pan - pozwala mi słuchać czegoś innego niż on, choć wolałby, bym też zachwycał się płytami mocno średnimi nawet w swojej własnej stylistyce.
UsuńAle żeby uważać swoją subiektywną opinię ("doskonałe płyty") za prawdę objawioną i jednocześnie nazywać siebie "encyklopedią", to naprawdę niezły żart.