24 lutego 2019

Def Leppard - "Mirror Ball: Live & More" (2011)


Dziwi fakt, że tak popularny zespół, jak Def Leppard, dorobił się albumu koncertowego dopiero po ponad 30 latach istnienia. Co prawda, na przestrzeni lat krążyły wśród słuchaczy różne bootlegi (w tym naprawdę fajny "Warchild", zawierający parę demówek i wykonań na żywo z przełomu lat 70. i 80.), ale dopiero w 2011 roku zdecydowano się wydać oficjalną koncertówkę. Tym bardziej zastanawia mnie dlaczego nie zdecydowano się na taki krok w czasach największej popularności grupy. Przecież koncertówka wydana pod koniec lat 80. (zawierająca np. słynny występ w Denver z 1988 roku) byłaby murowanym hitem, który na pewno sprzedałby się w nakładzie kilku milionów egzemplarzy.

Tym bardziej, że Def Leppard był zespołem, który wtedy grał po prostu... lepiej. Choć pod względem występów nigdy nie prezentował nadzwyczajnego poziomu. Mimo to, w tamtym okresie istniała jakaś magiczna więź między grą gitarzystów - Philem Collenem a Stevem Clarkiem, czyli tzw. duetem Terror Twins. Czy mimo to pomysł wydania koncertówki w drugiej dekadzie obecnego wieku był chybiony? Niekoniecznie. Warto dodać, że "Mirror Ball: Live & More" był pierwszym wydawnictwem Def Leppard od czasu "Adrenalize" (nie licząc kompilacji), która zdobyła status choćby złotej płyty w USA. Jeśli jej wydanie miało również na celu odzyskanie pewnej części popularności, to w jakiś sposób się to udało.

"Mirror Ball: Live & More" daje możliwość posiadania oficjalnej płyty Def Leppard, z dobrą jakością dźwięku. Poza tym muzycy odgrywają na nim wiele klasycznych kompozycji i wszystkie większe przeboje, przez co wydawnictwo staje się swoistym greatest hits. Na 24 utwory, cztery pochodzą z twórczości grupy w XXI wieku są to: cover "Rock On" z płyty "Yeah!", a także "Nine Lives", "Bad Actress" i "C'mon C'mon" z najnowszego wtedy "Songs from the Sparkle Lounge". Szczerze mówiąc, zamiast tego drugiego, wolałbym usłyszeć otwierający tamten krążek "Go". W repertuarze całkowicie pominięto debiut oraz okres 1996-2002, w tym na szczęście wszelkie chybione kawałki z "X" czy "Slangu" (choć akurat takie "Promises" czy "Work It Out" chętnie bym usłyszał) - a było ich naprawdę sporo.

Mimo że miłośnicy Def Leppard czekali długo na takie wydawnictwo, to w ramach rekompensaty otrzymali w tym wypadku podwójny album, już w podstawowym wydaniu dający 2 godziny muzyki. Materiał nagrano w trakcie trasy promującej longplay "Songs from the Sparkle Lounge", w latach 2008-2009, a potem uzupełniono trzema studyjnymi, nowymi kawałkami ("Undefeated", "Kings of the World" oraz "It's All About Believin'"). Ich dodanie było całkiem niezłym pomysłem, ponieważ przy jednoczesnym wydaniu spóźnionej o wiele lat koncertówki, nagrania te w pewnym stopniu zaspokoiły oczekiwanie fanów na następny krążek studyjny. Przynajmniej w pewnym stopniu.

Na starcie "Rock! Rock! (Till You Drop)", idealny na otwarcie koncertu. Mimo lat, wciąż słychać w muzykach pewne pokłady energii i zapału, ale mam zastrzeżenia co do partii wokalnej. Joe Elliott już gdzieś w połowie lat 80. zaczął tracić zadziorność w głosie. Już na "Hysterii" śpiewał w dużo bardziej delikatny sposób i od tego czasu nie wchodził na wysokie rejestry wokalne z taką łatwością jak na początku wspomnianej dekady. Obecnie wokalista całkiem dobrze sprawdza się w subtelniejszym materiale Def Leppard, znanym z ostatnich 30 lat, ale brzmi komicznie w ostrzejszych fragmentach. Ogólnie większej tragedii nie ma, ale gdy porówna się te wyczyny z oryginałami, to jeszcze bardziej widać niedostatki. Oczywiście, Elliott ma już swoje lata i w chwili nagrywania był w okolicach 50-tki. Mam jednak pewne argumenty na swoje narzekanie. Istnieją bowiem wokaliści, którzy będąc nawet po 70-tce potrafią zachować świetną formę wokalną i brzmieć niemalże równie dobrze, jak kilka dekad wcześniej. W pierwszej kolejności na myśl przychodzą mi takie nazwiska, jak Steven Tyler, Klaus Meine czy Mick Jagger. Co prawda, Joe robi co może, żeby dobrze wypaść i w sumie ma na tej koncertówce swoje udane momenty.

Drugi w kolejności "Rocket" nie został zagrany przekonująco, szczególnie śmiesznie wypadają w nim niezbyt profesjonalnie odegrane wokale. Stabilny poziom wraca wraz z "Animal", który może nie ma magii pierwowzoru, ale nie słucha się go źle. Z drugiej strony, bardzo dobrze wypada tutaj "Too Late for Love" - jeden z niewielu przypadków, gdzie muzycy przebili swój oryginał. W tym wydaniu został zagrany jeszcze bardziej kllimatycznie, z większym wyczuciem. Na pochwałę zasługuje bardzo dobra, głęboka i idealnie pasująca do całości partia Elliotta, a także solidne popisy gitarzystów. Między nimi zostały umieszczone "C'mon C'mon" i "Make Love Like a Man".

No właśnie - to co dla jednych jest siłą tego wydawnictwa, dla drugich będzie w pewnym stopniu jego słabością. Chodzi o to, że zamieszczono tu kilka nagrań, które nie przekonywały mnie już w wersjach studyjnych, a wykonanie na żywo niewiele w tej kwestii zmienia. Do takich należą przede wszystkim trzy z nowości ("C'mon C'mon", "Bad Actress" i "Rock On") czy właśnie wcześniejszy "Make Love Like a Man". Brak tego ostatniego zapewne byłby stratą dla niektórych fanów i zepsułby koncepcję zaprezentowania największych hitów, ale w jego miejsce wolałbym np. "Woman". Z nowości całkiem przyjemnie wypada natomiast "Nine Lives".

Przez większość czasu grupa niejednokrotnie prezentuje swoje balladowe oblicze, nie tylko w "Too Late for Love". Najwspanialej prezentuje się oczywiście najmniej hitowy "Bringin' On the Heartbreak" - od zawsze mój absolutny faworyt z całej twórczości. Wykonanie to zasługuje na uwagę również z powodu innej aranżacji - pierwsza część została zagrana bardzo ascetycznie, na gitarach akustycznych i bez udziału perkusji. Dopiero w drugiej połowie pojawia się ostre solo i wszystko wraca na swoje miejsce. Mimo że osobiście preferuję oryginał, to podoba mi się takie kombinowanie, by nie odgrywać kopka w kropkę danego utworu. Doskonale czuć w nim integrację z publicznością, śpiewającą tekst refrenu. Coś wspaniałego.

Ale i inne klasyczne przytulanki Leppardów, czyli "Love Bites" i "Hysteria", prezentują się po latach nadzwyczaj dobrze. Muzycy często próbowali w późniejszych latach stworzyć coś podobnego, ale zawsze robili to ze słabszym skutkiem. I być może dlatego nie ma tu takiego "Have You Ever Needed Someone So Bad" czy "All I Want Is Everything"... "Love Bites" uległo w tym wydaniu pewnemu rozbudowaniu, ponieważ pod koniec pojawia się dodatkowe solo gitarowe. Pojawiający się po nim "Rock On" także został wydłużony, tym razem na samym początku. I może dzięki temu sprawia nieco lepsze wrażenie od wersji z "Yeah!", choć nadal dalekie od zachwytu. Z tej części płyty warto też wyróżnić akustyczny "Two Steps Behind" w równie przyjemnej wersji co na kompilacji "Retro Active". Jeśli już wspominam o tym longplayu, to w sumie szkoda, że panowie od lat nie grają "Miss You in a Heartbeat".

Z najstarszej twórczości, obok "Bringin' On the Heartbreak", pojawia się również instrumentalny "Switch 625". W oryginale był to popis Clarke'a, grającego w duecie z Petem Willisem, tutaj ich role przejmują Vivian Campbell i Phil Collen. Ujmę to tak - wykonanie w porządku, ale bez większych emocji i ciarek jakie powodował pierwowzór. Całkiem nieźle prezentują się klasyczne kawałki z "Pyromanii" - "Photograph" i "Rock of Ages". Szczególnie ten drugi, za którym nigdy nie przepadałem w wersji studyjnej. Szkoda jedynie, że Elliott nie jest już w tak dobrej formie wokalnej, jak wtedy. Trzeba jednak przyznać, że przy okazji tych wykonań można zapomnieć o spłaszczonej produkcji "Pyromanii", a same kompozycje brzmią wreszcie tak, jak trzeba.

Ale i kolejne przeboje z "Hysterii" - "Pour Some Sugar on Me" i "Armageddon It" - nie zawodzą. Nie od dziś wiadomo, że pierwszy z nich idealnie nadaje się na występy. W ogóle cała "Hysteria" jest na "Mirror Ball: Live & More" najliczniej reprezentowana, ponieważ odegrano połowę jej zawartości (co i tak stanowi dużo skromniejszy wynik niż na późniejszym "Viva! Hysteria"). Należy jeszcze wspomnieć o słynnym "Let's Get Rocked" - jednym z ostatnich przebojów zespołu. Na koncerty pasuje nie mniej niż "Pour Some Sugar on Me", i tutaj może to udowodnić.

Na sam koniec zostały wspomniane wcześniej premierowe utwory. Pierwsze dwa to samodzielne dzieła, odpowiednio Elliotta i Ricka Savage'a. Rozpoczęty partią perkusji "Undefeated" może się pochwalić naprawdę dobrym riffem, zaś w przypadku "Kings of the World" uwagę zwraca wstęp, brzmiący jak nagranie... Queen. I rzeczywiście, początkowa fortepianowa melodia przypomina tę z "Bohemian Rhapsody". Mimo odrobiny patetyczności, całość wyszła całkiem zgrabnie i nie czuć w tym uczucia żenady, jakie nieraz pojawiało się w balladach Def Leppard z późniejszego okresu. "It's All About Believin'", podobnie jak "Guilty" z "Euphorii", kojarzy się ze słynnym "Animal". Przez to najbardziej czuć w nim ducha Def Leppard z przełomu lat 80. i 90. Sama kompozycja nie wypada źle, ale mimo to prezentuje najsłabszy poziom z tej trójki. Japońskie wydania zawierały też dodatek, czyli "Kings of the World" w wersji akustycznej.

"Mirror Ball: Live & More" to całkiem przyjemne wydawnictwo, które nie powinno zawieść większości fanów Def Leppard. Choć nie da się ukryć, że gdyby pierwsza koncertówka została wydana 2 dekady wcześniej mogłaby być jeszcze lepsza. Ale liczy się to, co otrzymaliśmy w 2011 roku - a ta zawartość niewątpliwie może się podobać. Dobra setlista, całkiem niezłe wykonanie i wystarczająco odpowiednia otoczka koncertu niewątpliwie działają mu na korzyść. Najwyraźniej sami muzycy także byli z niego zadowoleni, bo już 2 lata później wypuścili następny album koncertowy...

Moja ocena - 7/10

Lista utworów:
01. Rock! Rock! (Till You Drop) (Steve Clark, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange, Rick Savage)
02. Rocket (Steve Clark, Phil Collen, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange, Rick Savage)
03. Animal (Steve Clark, Phil Collen, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange, Rick Savage)
04. C'mon C'mon (Rick Savage)
05. Make Love Like a Man (Steve Clark, Phil Collen, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange)
06. Too Late for Love (Steve Clark, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange, Rick Savage, Pete Willis)
07. Foolin' (Steve Clark, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange)
08. Nine Lives (Phil Collen, Joe Elliott, Tim McGraw, Rick Savage)
09. Love Bites (Steve Clark, Phil Collen, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange, Rick Savage)
10. Rock On (David Essex)

11. Two Steps Behind (Joe Elliott)
12. Bringin' On the Heartbreak (Steve Clark, Joe Elliott, Pete Willis)
13. Switch 625 (Steve Clark)
14. Hysteria (Steve Clark, Phil Collen, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange, Rick Savage)
15. Armageddon It (Steve Clark, Phil Collen, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange, Rick Savage)
16. Photograph (Steve Clark, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange, Rick Savage, Pete Willis)
17. Pour Some Sugar on Me (Steve Clark, Phil Collen, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange, Rick Savage)
18. Rock of Ages (Steve Clark, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange)
19. Let's Get Rocked (Phil Collen, Joe Elliott, Robert John "Mutt" Lange, Rick Savage)
20. Action (Brian Connolly, Steve Priest, Andy Scott, Mick Tucker)
21. Bad Actress (Joe Elliott)
22. Undefeated (Joe Elliott)
23. Kings of the World (Rick Savage)
24. It's All About Believin' (Phil Collen, Jeffrey Lynn Vanston)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz