W
ciągu ostatnich dwóch dekad Metallica nie rozpieszcza słuchaczy
regularnym wypuszczaniem nowych wydawnictw. Można pomyśleć, że po
wydaniu "Death Magnetic" muzycy Metalliki zrobili
sobie najdłuższą dotychczas, ośmioletnią przerwę w nagrywaniu
nowego materiału. W sumie nie do końca - po drodze wypuścili nie
tylko odrzuty po wspomnianym wcześniej albumie, nazwane "Beyond
Magnetic", ale i nawiązali współpracę z Lou Reedem, co
zaowocowało wydanym w 2011 roku kontrowersyjnym wydawnictwem "Lulu".
Efekt tej bałaganiarskiej tortury najlepiej pominąć milczeniem.
Był to poboczny projekt, jednak fani czekali przede wszystkim na
nowy, pełny
materiał Metalliki.
Obawy
co do nowego ewentualnego materiału mogły być spore - mimo że
"Death Magnetic" okazał się całkiem udanym powrotem do
muzycznych korzeni, to był on przy tym jedynym solidnym autorskim
dziełem od wydania "Czarnego albumu". A trzeba przyznać,
że czwórka muzyków zaskoczyła wszystkich. Na początku 2016 roku
sam nie spodziewałbym się, że szybko dostanę od nich pełnoprawne
dzieło, tymczasem niedługo potem z obozu Metalliki zaczęły
wypływać informacje, że nowa płyta rzeczywiście została już
nagrana i wyjdzie miesiąc przed Gwiazdką. Oczekiwanie podsyciły
trzy trafione single ("Hardwired," "Month Into Flame"
i "Atlas, Rise!"), zwiastujące naprawdę udany materiał.
Zadbano także o nietypową akcję promocyjną, polegającą na
stworzeniu teledysków do każdego z dwunastu utworów - większość
z tych klipów udostępniono w dniu premiery albumu. Mimo dostępności
w sieci całej zawartości, "Hardwired... to Self-Destruct"
odniósł ogromny sukces komercyjny, docierając w wielu krajach na
pierwsze miejsca list przebojów.
Tak,
zasięg Metalliki nadal nie traci na sile! Mimo wielu głupot
popełnionych w przeszłości (konflikt z Napsterem czy chaotyczne
"Lulu" i "St. Anger") i utraty szacunku przez
wielu fanów, popyt na muzykę Metalliki nadal istnieje. Aczkolwiek
pod jednym względem muszę ich zbesztać. Panowie nie byliby sobą,
gdyby nie nagrali longplaya wypchanego po brzegi muzyką w kontekście
jednego CD, czyli niecałego 80 minut. I nie mam z tym problemu. Mimo
to, "Hardwired... to Self-Destruct" został wydany na dwóch
płytach CD, po 6 utworów na każdym. Jest to zabieg czysto
komercyjny, mający na celu zwiększenie ilości sprzedanych
egzemplarzy. Całość nie przekracza przecież standardowego czasu
takiej płyty, więc z powodzeniem można było to wypuścić na
jednym krążku. Ale czego się nie robi dla powiększenia fortuny...
Inna
sprawa to produkcja - po kilku nie najlepiej brzmiących płytach,
kapela wypuściła wreszcie porządnie nagrane wydawnictwo. Jest o
niebo lepiej niż na "St. Anger" i "Death Magnetic",
które pod tym względem prezentowały się naprawdę fatalnie. Greg
Fidelman nie popełnił błędów Ricka Rubina, na skutek czego obyło
się bez zbędnego kombinowania w stylu loudness war. Instrumenty
brzmią tym razem naturalnie, dzięki czemu longplay smakuje lepiej
niż dwa poprzednie i daje większą satysfakcję podczas słuchania.
Choć szkoda, że tylko w niewielu miejscach uwypuklono bas Roberta
Trujillo, co dość często czyniono na poprzedniku. No cóż, coś
za coś.
Pora
przyjrzeć się temu, co zostało zawarte na "Hardwired... to
Self-Destruct". Trudno jednoznacznie opisać ten materiał - są
tu rzeczy nawiązujące do najlepszych lat Metalliki, czyli ostre,
thrashmetalowe młócenie, innym razem muzycy idą w heavymetalowe
klimaty, znane z "Czarnego albumu", a niekiedy zahaczają o
lżejszą atmosferę znaną z czasów "Loadów". Czyli dla
każdego coś dobrego. Pozostaje cieszyć się, że ostało się bez
odniesień do bezmyślnej, garażowej łupanki znanej z "St.
Anger", co dobitnie pokazuje, że mamy do czynienia z bardziej
stabilną kapelą niż na początku XXI wieku.
Niemalże
tytułowy "Hardwired" to oczywiste nawiązanie do czasów
"Kill 'Em All", nawet pod względem czasu trwania, który w
tym wypadku nie przekracza czterech minut. To intensywny, udany
numer, który powinien ucieszyć wielu fanów wczesnej Metalliki.
Reszta kompozycji należy do bardziej rozbudowanych. "Atlas,
Rise!" to mój ulubieniec z tego zestawu, bardziej heavymetalowy
(niemalże ukłon dla NWOBHM), ze szczególnym naciskiem położonym
na rytmikę. Czuć w nim ten polot, znany z początku lat 90., choć
w pewnym momencie słychać odwołania do dzieła z 1982 roku, czyli
"Hallowed Be Thy Name" Maidenów. Cudeńko. Ostatnim z
singli wydanych przed premierą był "Month Into Flame",
który na początku niespecjalnie mnie przekonywał, ale z czasem go
polubiłem. Szczególnie dobrze wypada w nim pomysłowy, a przy tym
przebojowy refren. Wszystkie trzy nagrania należą do
najjaśniejszych punktów longplaya.
Poza singlami w pierwszej
kolejności należy koniecznie wskazać końcowy, przyprawiający o
szybsze bicie serca "Spit Out the Bone", prawdopodobnie
najbardziej doceniana kompozycja Metalliki z ostatnich 25 lat. Krótko
mówiąc: takiego grania oczekuje się od zespołu o tej nazwie.
Zawarto w nim pokaz niesamowitej agresji, energii, a przy tym nawet
pewnej melodyjności. Przy tym mamy tutaj sporo ciekawej
instrumentalnej roboty, szczególnie ciekawie wypada basowe solo
Roba. To kawałek, który mógłby dostać się na takie dzieła, jak
"Ride the Lightning" czy "Master of Puppets" - a
to już spore wyróżnienie. Za parę lat będzie to klasyk na miarę
najlepszych propozycji z lat 80. Panowie ponownie nie
biorą jeńców, i robią
to w wielkim stylu. I pozostaje tylko żałować, że tak rzadko
raczą nas podobnymi utworami.
Szkoda,
że żadna z innych propozycji nie zbliża się do tego poziomu. Co nie
oznacza, że w pozostałej części należy spodziewać się
tragedii. Wręcz przeciwnie - znajdziemy tu całkiem sporo dobrej
muzyki. W przebojowym "Now That We're Dead" warto
podkreślić fajną, dość nietypową pracę perkusji Ulricha. To
także jeden z tych lepszych fragmentów, podobnie jak "Halo on
Fire", który jako jedyny łączy czad z delikatniejszymi
wstawkami. No właśnie - na krążku nie zawarto żadnej ballady, co
w pewnym sensie dodaje mu większej spójności. Nie ma też
instrumentala, choć szkoda, bo "Suicide & Redemption"
był jednym z fajniejszych momentów poprzednika. Być może stworzonoby tu coś na podobnym poziomie. Wracając do
"Hardwired... to Self-Destruct": "Am I Savage?"
zaczyna się spokojnie, ale są to tylko pozory - to niezbyt
dynamiczny, ale ciężki, oparty na walcowatym riffie numer. A przy
tym godny przesłuchania. W "ManUNkind" uwagę zwraca
dyskretny, basowy wstęp Trujillo. Z kolei w kontekście
przebojowości wyróżnienie należy się przede wszystkim "Here
Comes Revenge" z łatwym do zapamiętania refrenem.
Niestety,
na dwanaście utworów nie wszystkie utrzymały określony poziom. O
dziwo, bardziej nijakie są nawiązujące do początku lat 90.
"Confusion" i "Dream No More" (taki tutejszy "Sad
but True"), ale nawet one nie zaniżają szczególnie poziomu i
można w nich odnaleźć godne uwagi momenty. Z kolei poświęcony
Lemmy’emu Kilmisterowi "Murder One" całkiem intrygująco
się zaczyna, ale zasadnicza część nie robi już takiego wrażenia.
Gdyby te trzy nagrania się nie pojawiły krążek wiele by nie
stracił, a nawet troszkę zyskał i był bardziej zwięzły.
A
trzeba nadmienić, że tym razem tworzeniem zajęli się wyłącznie
Hetfield i Ulrich. W jednym przypadku zrobili to z pomocą Trujillo
(nietrudno zgadnąć w którym), zaś Kirk Hammett, który ponoć
zgubił telefon z pomysłami na nowe utwory, po raz pierwszy od lat
nie brał w tym udziału, ograniczając się do odegrania swoich
partii. Duet stanął na wysokości zadania pod względem tworzenia,
choć w tym kontekście można im postawić podobny zarzut, jak w
przypadku "Death Magnetic" - niektórym nagraniom
przydałoby się skrócenie, ponieważ czasami wydają się zbyt
przeładowane. Na szczęście, takich przypadków jest tutaj
niewiele.
Moim
zdaniem mamy do czynienia z najlepszym krążkiem Metalliki od czasu
"Czarnego albumu". W porównaniu do poprzedniego "Death
Magnetic" zawartość jest trochę mniej równa, ale za to
lepiej brzmiąca, poza tym mniej w niej nachalnych odwołań do
przeszłych dokonań. Nie ma nawet co porównywać "Hardwired...
to Self-Destruct" do wpadek pokroju "St. Anger" z
ostatnich dwóch dekad - nowy album bije je na głowę. Z drugiej
strony, nie dosięga on również do poziomu wydawnictw z ery Cliffa
Burtona, ale to nie udało się żadnemu longplayowi Metalliki po
1986 roku.
Cieszy
fakt, że "Hardwired... to Self-Destruct" powstało w
takiej formie i pokazało wielu malkontentom, że Metallica nie
powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Pozostaje cieszyć się, że
panowie (a przynajmniej trzech z nich po 35 latach w przemyśle
muzycznym) nadal są w tak dobrej formie i potrafią jeszcze nagrać
tak dobre wydawnictwo, jak to. Piękny podarek dla fanów, a przy tym
kompakt, który można postawić obok pierwszych pięciu płyt
Metalliki. Co w związku z tym z tytułowym aktem samozniszczenia?
Tylko tekstowo, bo muzycznie tym razem prawie wszystko działa jak
należy. Oby tak dalej!
Moja ocena - 8/10
Lista utworów:
01. Hardwired (James Hetfield, Lars Ulrich)
02. Atlas, Rise! (James Hetfield, Lars Ulrich)
03. Now That We're Dead (James Hetfield, Lars Ulrich)
04. Month Into Flame (James Hetfield, Lars Ulrich)
05. Dream No More (James Hetfield, Lars Ulrich)
06. Halo on Fire (James Hetfield, Lars Ulrich)
07. Confusion (James Hetfield, Lars Ulrich)
08. ManUNkind (James Hetfield, Robert Trujillo, Lars Ulrich)
09. Here Comes Revenge (James Hetfield, Lars Ulrich)
10. Am I Savage? (James Hetfield, Lars Ulrich)
11. Murder One (James Hetfield, Lars Ulrich)
12. Spit Out the Bone (James Hetfield, Lars Ulrich)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz