Rok
1964 był dla Beatlesów niezwykle pracowity. Po podboju Stanów
Zjednoczonych w lutym, a po drodze nakręceniu filmu i nagraniu
płyty, przyszła pora na inne zakątki świata. Po zasłużonych
dwutygodniowych wakacjach w maju, w następnym miesiącu bożyszcze tłumów ponownie zabrali się porządnie do roboty. W tym czasie, 19 czerwca, wyszła
przeciętna EP-ka "Long Tall Sally", na której czwórka
zagrała trzy rock'n'rollowe standardy ("Long Tall Sally"
Little Richarda, "Slow Down" Larry'ego Williamsa i
"Matchbox" Carla Perkinsa) i jedną autorską kompozycję
"I Call Your Name". Z tego zestawu najciekawiej wypada
pierwszy ze standardów ze sporą ilością energii, poza tym jest
bardzo średnio.
Niedługo
potem, a jeszcze przed premierą filmu i albumu "A Hard Day's
Night", ruszyli na 28-dniowe tournée po kilku
krajach, w których nigdy wcześniej nie grali, czyli Danii,
Australii, Holandii, Hongkongu i Nowej Zelandii. Łącznie odbyło
się 37 występów. Na początku trasy Ringo zachorował na zapalenie
migdałków, przez co musiał opuścić dziesięć pierwszych
koncertów. Na ten czas zastąpił go Jimmy Nicol - perkusista The
Shubdubs. Ringo wrócił w połowie czerwca, gdy zespół przebywał
w Australii. We wszystkich tych krajach publiczność szalała na punkcie fantastycznej czwórki, tak jak w Wielkiej Brytanii i Stanach
Zjednoczonych. Jak się okazało, było to jedno z ostatnich światowych tournée
w karierze The Beatles.
Potem
nastąpiła premiera "A Hard Day's Night", kiedy to muzycy
włączyli się w promocję swojego nowego dzieła (występy w
rodzimym kraju, plus dwa w Szwecji), a już 19 sierpnia wyruszyli na
pierwszą wielką trasę koncertową po Ameryce. Poprzedni pobyt był
dość krótką, dwutygodniową wyprawą, podczas której udało się
zorganizować kilka koncertów i występów w programach
telewizyjnych (co i tak wystarczyło, by Ameryka oszalała na ich
punkcie), lecz tym razem w ciągu trzydziestu dwóch dni odwiedzili
24 miasta w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych, dając tam 32 koncerty.
Jak na tak wielki zespół przystało, odbywały się one w
największych miastach (takich jak Las Vegas, Nowy Jork, Los Angeles
czy Chicago), halach i stadionach. Zainteresowanie biletami było
olbrzymie, wiele z nich wyprzedano 2 czy 3 miesiące wcześniej.
Podróż Beatlesów na drugą stronę Atlantyku obfitowała w wiele ciekawych zdarzeń, takich jak pierwsze spotkanie z Bobem Dylanem, co było także ich pierwszą stycznością
z marihuaną. Warto podkreślić, że podczas trasy muzycy mocno sprzeciwiali się
segregacji rasowej, będącej w połowie lat 60. dużym problemem etnicznym.
11 września przed koncertem w Jacksonville na Florydzie powiedzieli,
że nie wyjdą na scenę, dopóki wśród widowni nie zostanie
zniesiony podział na czarnych i białych. Można powiedzieć, że
tournée było nie mniej udane niż legendarny, lutowy przyjazd, a dodatkowo
amerykańscy fani mieli więcej okazji, by zobaczyć swoich idoli na
żywo.
Po
powrocie ze Stanów Zjednoczonych muzycy nie zamierzali rezygnować z
występowania (albo inaczej - musieli wypełnić koncertowe
zobowiązania), na skutek czego już niecałe 3 tygodnie później
rozpoczęła się trasa po Wielkiej Brytanii, trwająca przez okres
miesiąca, od 9 października do 10 listopada. Do tego przez cały
ten czas dochodziły wszelkie spotkania z fanami, wywiady czy występy
w programach telewizyjnych. Biorąc to wszystko pod uwagę, może
dziwić fakt, że nie tylko znaleźli czas, by powrócić do studia
nagraniowego, ale i by napisać nowy materiał. Już przed wyjazdem
zza ocean rozpoczęto rejestrowanie premierowych nagrań, ale dopiero
po przylocie z USA zajęto się tym na poważnie.
Chłopaki
chcieli kontynuować koncepcję z "A Hard Day’s Night",
umieszczając na płycie wyłącznie swój materiał, bez wspierania się cudzymi kompozycjami. Jednak wszystko
to, o czym napisałem, odbiło się na zawartości ich nowego dzieła.
Ciągłe koncertowanie na całym świecie nie było zbyt pomocne w
kontekście pisania nowych piosenek, dlatego też powrócono do
koncepcji z dwóch pierwszych albumów, czyli umieszczenia ośmiu
autorskich kompozycji z sześcioma coverami. Można usprawiedliwić
taki ruch zbyt wieloma zajęciami odbywającymi się wokół otoczki
i promocji zespołu, jednak moim zdaniem lepszym ruchem byłoby
odłożenie premiery nowego wydawnictwa, aż uzbiera się więcej
swoich kawałków.
Nie ma
nic złego w nagrywaniu przeróbek (szczególnie, że niektóre z
"Beatles for Sale" są naprawdę niezłe), ale dla The
Beatles to krok w tył. Na "A Hard Day's Night" Lennon i
McCartney pokazali, że potrafią stworzyć pełny, 30-minutowy
zestaw bez oglądania się na stworzone już nagrania, a dodatkowo
całość utrzymano na bardzo dobrym, zawodowym poziomie. Na ich
następnym dziele mamy do czynienia z wahaniami jakości i
nierównością materiału, do tego wydawnictwo brzmi nieco bardziej
archaicznie i staroświecko niż "A Hard Day's Night".
Wydaje się też, że longplay był mimo wszystko robiony w
pośpiechu, byle zdążyć z premierą przed Gwiazdką. Chłopaki
wchodzili do studia między koncertami i innymi zobowiązaniami,
przez co materiał ten nie wydaje się tak dopracowany, jak
poprzedni. Udało się wyrobić w terminie, a premiera odbyła się 4
grudnia 1964 roku, dzięki czemu krążek mógł być świetnym
pomysłem na prezent świąteczny. Może stąd tytuł, w polskim
tłumaczeniu brzmiący "Beatlesi na sprzedaż". Nietrudno
zatem zrozumieć czemu nawet wśród miłośników zespołu
wydawnictwo to nie cieszy się zbyt wielkim uznaniem.
Krok w
tył zrobiono nawet na linii album-singiel na międzynarodowy rynek.
Na małą płytkę wybrano "I Feel Fine", zaś na drugiej
stronie zamieszczono inny autorski "She's a Woman". Sam
wybór był prawidłowy, jednak kompozycje te - podobnie jak
wcześniej "I Want to Hold Your Hand", "This Boy"
czy "She Loves You" - nie pojawiły się na płycie
długogrającej. O ile "She's a Woman" nie wyróżnia się
niczym specjalnym, tak "I Feel Fine" spokojnie mógłby
zająć miejsce jednego ze słabszych fragmentów longplaya i
podniósłby nieco jego poziom. Nagranie wyróżnia się pojawiającym
się na początku, pierwszym w historii użyciem gitarowego
sprzężenia zwrotnego (pomysł wyszedł od Johna Lennona), jednak w
pamięć najbardziej zapada znakomita melodia. Z perspektywy czasu
można stwierdzić, że to od tego nagrania zaczęło się
eksperymentowanie The Beatles z brzmieniem, na razie jeszcze bardzo nieśmiałe.
W
przypadku zrobienia zdjęć na krążek znów skorzystano z usług
fotografa Roberta Freemana. Zrobił je jesienią 1964 roku w jednym z
królewskich parków w Londynie, nazwanym Hyde Park. W sesji
zdjęciowej wykorzystał on matowe, jesienne kolory, tak by pasowały
do nadchodzącej daty premiery. Na okładkę dostały się dwie
fotografie, które nawet dziś wyglądają całkiem ciekawie. W
odróżnieniu od nieparzystych europejskich płyt, muzycy wyglądają
na nich jakby byli w nieco ponurych nastrojach (czyżby znów
nawiązanie do jesiennej pory roku?). Bliżej tym zdjęciom do
stylistyki poprzedniej pracy Freemana - "With the Beatles",
jednak tamten projekt wygląda obecnie na bardziej przestarzały.
W
porównaniu do pierwszych trzech krążków, "Beatles for Sale"
nie ma swojego amerykańskiego odpowiednika. Wytwórnia Capitol
postępowała wtedy wyjątkowo zachłannie, tworząc więcej wersji
niż w przypadku reszty świata (ostatecznie powstało 17 amerykańskich na 13 europejskich), dzięki czemu z tego materiału
niemalże stworzono dwa osobne dzieła - osiem utworów trafiło na
album "Beatles '65", a sześć innych na "Beatles VI".
By wydawnictwa nie były zbyt krótkie, ich zawartość uzupełniono
nagraniami z innych płyt zespołu oraz stronami A i B niealbumowych
singli (oba i tak nie przekroczyły czasu trwania 28 minut). Capitol także wyrobił się przed okresem świątecznym, bo
"Beatles '65" ukazał się 11 dni po premierze europejskiej
edycji. Z czysto komercyjnego punktu widzenia był to strzał w
dziesiątkę, ponieważ oba amerykańskie albumy rozchodziły się
jak świeże bułeczki.
Zestaw
coverów prezentuje się następująco: "Rock and Roll Music"
Chucka Berry'ego, "Mr. Moonlight" Roya Lee Johnsona,
"Kansas City" Jerry'ego Leibera i Mike'a Stollera połączony
z "Hey-Hey-Hey-Hey!" Little Richarda, "Words of Love"
Buddy'ego Holly, "Honey Don't" i "Everybody's Trying
to Be My Baby" - oba autorstwa Carla Perkinsa. Ich poziom jest
dość nierówny, ale kilka z nich to jedne z ciekawszych punktów
"Beatles for Sale". Jak naładowany energią rock and roll,
pod wielce wymownym tytułem "Rock and Roll Music" - w
tamtym czasie jedna z ulubionych piosenek Johna (w ogóle Chuck Berry
był dla całej czwórki wielką inspiracją). Albo "Mr.
Moonlight" z powoli snującą się melodią i całkiem
intrygującym klimatem. George gra tutaj na afrykańskim bębnie
djembe, a w środku pojawia się partia klawiszy w wykonaniu George'a
Martina, jednak dziś brzmi ona strasznie archaicznie. Przyjemnie
słucha się też melodyjnego "Words of Love".
Reszta
przeróbek budzi u mnie większe zastrzeżenia. Rockabilly "Everybody's
Trying to Be My Baby" z wokalem George'a to w miarę przyzwoity
kawałek, ale nie tego poziomu oczekuje się od The Beatles.
Połączony z dwóch odrębnych utworów "Kansas
City/Hey-Hey-Hey-Hey!" nie tylko sam w sobie brzmi
bardziej staroświecko od reszty, ale i nie powala samym wykonaniem.
Choć przynajmniej sklejka dwóch kompozycji nie pozostawia uczucia
chaotyczności. Najsłabiej wypada okropnie banalny "Honey
Don't" z wokalnym udziałem Starra. Właśnie to wykonanie
zastąpiłbym dużo lepszym, autorskim "I Feel Fine".
Jednak dwa ostatnie brzmią jak odrzuty po dwóch pierwszych
wydawnictwach (bo na poprzednim nie było coverów).
Autorska
część wypada niewiele lepiej, choć nadal można odczuć wahania
jakości. Początek tego nie zapowiada. Pozytywnie wyróżnia się
już sam otwieracz w postaci "No Reply", łączący
wyciszone momenty z dość agresywnymi - jak na rok 1964 - przełamaniami. Dużo przebojowości, niewiele ustępującej tej z "I
Feel Fine", ma w sobie "I'm a Loser" (choć posiada
również archaicznie brzmiącą harmonijkę), z kolei "Baby's
in Black" to ta nastrojowa i nostalgiczna strona The Beatles, od
jakiej nigdy nie stronili. "I'll Follow the Sun" to także
sympatyczna, mocno mccartney'owa ballada, jednak ciężko postawić
ją w rzędzie z jego najwybitniejszymi tego typu kawałkami, pokroju "Yesterday" czy "Here, There and Everywhere".
Za
najlepszy moment krążka powszechnie uchodzi radosny "Eight
Days a Week". Rzeczywiście, posiada on najbardziej zapadającą
w pamięć melodię i nie można zarzucić mu bezbarwności, jednak w
porównaniu z wieloma innymi hitami The Beatles budzi u mnie dość
mieszane odczucia. A w kategorii hitu nie może się równać z
ciekawszym "I Feel Fine". Mimo że początek "Eight
Days a Week" rozpoczynający się od narastania dźwięku był w
swoim czasie nowatorskim zagraniem. W USA wydano go na singlu, ale w Wielkiej Brytanii został uznany za niewystarczająco dobry do takiej promocji. Lepsze wrażenia pozostawia po
sobie melodyjny "Every Little Thing" (piosenka McCartney'a
z głównym wokalem Lennona - rzadki przypadek takiej zamiany), a
także "What You're Doing". Ten ostatni to jeden z
najfajniejszych kawałków na albumie, napędzany intensywną grą
Starra i posiadający całkiem niezły motyw gitarowy. A umieszczony
między nimi, zalatujący country "I Don't Want to Spoil the Party" to
praktycznie wtopa i niezwykle nijaki numer, który ciężko
zapamiętać nawet po kilkukrotnym przesłuchaniu.
Choć "Beatles for Sale" został początkowo przyjęty z
entuzjazmem (jak wszystko, co w tym czasie wydawała grupa), tak po
latach jawi się on jako (nie wliczając "Yellow Submarine")
najmniej istotne dzieło w studyjnej dyskografii The Beatles,
stanowiące krok w tył względem dość przełomowego "A Hard
Day's Night" i odgrzewające stare patenty z początków
nagraniowej działalności grupy. Oczywiście, i w tym przypadku nie
można mówić o fuszerce, bo znajduje się tu kilka naprawdę
dobrych momentów naznaczonych beatlesowską magią, ale nie zmienia
to faktu, że do całości można było bardziej się przyłożyć
bądź odstawić jej nagranie na później. Dla oddanych fanów The
Beatles i tak będzie to pozycja obowiązkowa, ale reszta nie musi
zaprzątać sobie nim głowy.
Moja ocena - 6/10
Lista utworów:
01. No Reply (John Lennon, Paul McCartney)
02. I'm a Loser (John Lennon, Paul McCartney)
03. Baby's in Black (John Lennon, Paul McCartney)
04. Rock and Roll Music (Chuck Berry)
05. I'll Follow the Sun (John Lennon, Paul McCartney)
06. Mr. Moonlight (Roy Lee Johnson)
07. Kansas City/Hey-Hey-Hey-Hey! (Jerry Leiber, Richard Penniman, Mike Stoller)
08. Eight Days a Week (John Lennon, Paul McCartney)
09. Words of Love (Buddy Holly)
10. Honey Don't (Carl Perkins)
11. Every Little Thing (John Lennon, Paul McCartney)
12. I Don't Want to Spoil the Party (John Lennon, Paul McCartney)
13. What You're Doing (John Lennon, Paul McCartney)
14. Everybody's Trying to Be My Baby (Carl Perkins)
W pełni się z tobą zgodzę, a nawet i wystawiłem tą samą ocenę. Opinia powszechnie znana i prawdziwa albowiem najsłabsza to płyta. Widać jak wielką przepaść dzielą te archaiczne covery od autorskich kompozycji jedynie "Rock and Roll Music" broni się przebojowością, brzmi jak następca "Twist and Shout" wyciągnięty z tej samej płyty. Co potwierdza krok wstecz. Dla mnie mogło by tej płyty nie być, mogli też zaczekać z jej wydaniem no ale wiadomo, kasa. Mimo to jest w niej Bitelsowski urok i naiwność pierwszych płyt.
OdpowiedzUsuńUważam że płyta ta była specjalnie wydana by pokazać słuchaczom i fanom że betles kończą erę rock and rolla a zcznie się era ich pomysłów z aranżacją i dźwiękami. Zagrali te covery które grali podczas koncertów a które były im bliskie bo na nich zdobywali swoje doświadczenie. Jest to płyta która też z punktu widzenia Betlesów była po to by zarobić pieniądze bo sami jeszcze nie wierzyli że uda im się skomponować piosenki które osiągną szczyty list przebojów. Nie wiedzieli czy szczyt będzie czy już jest ich twórczości. Stąd taka płyta a nie inna. Ma swoją wartość teraz jako historyczna tak jak teraz utwory niepublikowane a na nowo odtwarzane.
OdpowiedzUsuń