30 listopada 2019

The Beatles - "Let It Be" (1970)


W powszechnej świadomości słuchaczy nagranie i wydanie znakomitego "Abbey Road" dobrze rokowało grupie na przyszłość - krążek nie tylko okazał się (tradycyjnym) triumfem komercyjnym, ale i było na nim wyraźnie słychać, że muzycy zażegnali wszelkie spory i znów czerpią przyjemność ze wzajemnego grania. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Kiedy zakończono prace nad tym albumem, John poleciał do Toronto, gdzie 13 września 1969 roku zagrał na festiwalu z szybko zebranym zespołem Plastic Ono Band, w skład którego wchodzili Eric Clapton (gitara prowadząca), Klaus Voormann (gitara basowa) i Alan White (perkusja). Usatysfakcjonowany owocną współpracą z Plastic Ono Band, po powrocie do Londynu, 20 września, Lennon obwieścił Beatlesom, że odchodzi z kapeli. Reszta muzyków zdawała sobie sprawę, że bez niego nie mogą kontynuować kariery pod szyldem The Beatles.

Ówczesny menedżer Beatlesów, Allen Klein, namówił Johna, by nie rozgłaszał tego publicznie, miałoby to bowiem zły wpływ na wyniki sprzedaży "Abbey Road". Na skutek decyzji Johna, jesienią każdy z Beatlesów poszedł w swoją stronę. Lennon w tym czasie pozostawał najaktywniejszym członkiem grupy, śmiało udzielając się publicznie i wydając w październiku singiel pod tytułem "Cold Turkey", Ringo zajął się nagrywaniem płyty z rockowymi i popowymi standardami "Sentimental Journey", George dołączył do duetu Delaney and Bonnie na czas ich trasy koncertowej, zaś Paul wyjechał z Lindą na farmę w Szkocji, gdzie zaczął przeżywać poważny kryzys, co zaowocowało nagraniem jego pierwszego solowego krążka o nazwie "McCartney".

Rzecz w tym, że niezrealizowany dotąd projekt "Get Back" nie został formalnie domknięty, w związku z czym pojawił się pomysł, by w obliczu rozwiązania The Beatles wydać jeszcze jedno premierowe wydawnictwo z ich udziałem. Z racji odejścia Lennona, nagranie nowej płyty nie wchodziło w grę, postanowiono więc sięgnąć do odrzuconych przez muzyków nagrań z tamtej sesji. Dzięki temu Paul, George i Ringo (John przebywał wtedy w Danii) spotkali się 3 i 4 stycznia 1970 roku w studiu Abbey Road, by w trio zarejestrować utwór "I Me Mine" i poprawić kilka innych. Realizator dźwięku Glyn Johns ponownie otrzymał zadanie skompilowania albumu z nagranego materiału i znów efekty jego pracy zostały odrzucone.

W marcu producent Klein poprosił producenta Phila Spectora o dokończenie longplaya. Jedyną osobą z zespołu z którą Klein kontaktował się w sprawie tego zatrudnienia był... John, będący pod wrażeniem pracy, jaką Spector włożył przy realizacji jego solowego singla "Instant Karma!". Miał on poprawić wiele aspektów albumu, by ten nadawał się do sprzedaży. Producent wziął się na poważnie do roboty, dzięki czemu na przełomie marca i kwietnia miksował cały materiał, dogrywał chórki oraz partie orkiestry, a także namówił Ringo, by ten ponownie nagrał niektóre partie perkusji. Poza nagraniami studyjnymi wykorzystano również rejestracje pochodzące ze słynnego koncertu na dachu siedziby Apple ("Dig a Pony", "One After 909" oraz "I've Got a Feeling"). Przy okazji krążek przemianowano z "Get Back" na "Let It Be".

W związku z wydaniem "Let It Be" w maju 1970 roku, zaplanowana na kwiecień data premiery longplaya "McCartney" miała zostać przesunięta. Paula namawiał do tego zarówno Klein, jak i inni Beatlesi. Muzyk uznał jednak, że potraktowano go niesprawiedliwie i w przypływie irytacji wyrzucił z domu Ringo, który przyniósł mu złe wieści. McCartney nie ugiął się naciskom, ale postanowił wykorzystać ten fakt do wypromowania swojego dzieła. Do recenzenckich kopii krążka, przekazanych dziennikarzom tydzień przed oficjalną premierą, 10 kwietnia 1970 roku, dołączył list napisany w formie wywiadu z samym sobą, w którym ogłosił swoje odejście z The Beatles. Był to definitywny koniec zespołu. Paul wyrządził tym sobie pewną krzywdę, gdyż przez pewien czas miłośnicy grupy myśleli, że to on stoi za jej rozwiązaniem, podczas gdy to Paulowi najbardziej zależało, by utrzymać The Beatles przy życiu.

Muzyk dodatkowo wpadł w szał, gdy usłyszał rezultaty poczynań Spectora przy "Let It Be" (oprócz niego reszta Beatlesów chwaliła rezultat uzyskany przez producenta). Zmiana aranżacji i produkcyjne bogactwo (w tym orkiestrowe ozdobniki) doszczętnie zrujnowały wizję McCartney'a, by nagrania z tej sesji pozostawały surowym odzwierciedleniem dźwięku The Beatles. Mimo to, album w takiej formie wydano 8 maja 1970 roku, tuż po oficjalnym rozwiązaniu kapeli. Mimo że naturalnie mógł on liczyć na powodzenie w kontekście sprzedaży, to jego recenzje pozostawały mocno mieszane, co nie powinno dziwić przy fakcie, że nawet sami muzycy nie byli w pełni zadowoleni z rezultatów niełatwych zmagań przy tym wydawnictwie. W pewnym stopniu mamy do czynienia z odrzutami, których nie umieszczono przy okazji nagrywania "Abbey Road" - a przecież do nagrywanych w styczniu 1969 roku "I Want You (She's So Heavy)" czy "Maxwell's Silver Hammer" wówczas powrócono.

Na "Let It Be" słychać, że muzycy chcieli powrócić do swoich korzeni, dzięki czemu na przygotowywanym na początku 1969 roku longplayu miały dominować bardzo proste, niekiedy dość ascetyczne aranżacyjnie kawałki, utrzymane w duchu pierwszych dokonań. Dzięki temu sięgnięto nawet do jednej z pierwszych kompozycji stworzonych przez Lennona, czyli napisanego w końcówce lat 50., rock'n'rollowego "One After 909". Zmagania produkcyjne Phila zniszczyły cały zamysł, przez co kilka piosenek wydaje się przeprodukowanych, ze szkodą dla całości. Oczywiście, niektóre z poprzednich dzieł grupy, jak "Revolver" czy "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band", cechowało aranżacyjne bogactwo, w tym udział orkiestry, jednak tam przy znacznie większym udziale George'a Martina robiono to umiejętnie i z klasą, czego niestety nie da się powiedzieć o aranżacjach niektórych utworów z opisywanego dzieła.

W porównaniu do tamtych wydawnictw łatwo mówić o pewnym niedosycie. Na szczęście całość nie jest tak niespójna i rozstrzelana stylistycznie, jak "Biały album", choć nadal dość przypadkowa - w czym nie pomagają zostawione przez producenta różne niuanse, typu falstart na początku "Dig a Pony" czy pochodzący z występu na dachu dialog umieszczony na końcu "Get Back" (mimo że na albumie znajduje się wersja studyjna). Longplay trwa 35 minut z kawałkiem, co przemawia na jego korzyść. Niestety, nawet przy tak krótkim czasie trwania postarano się o sporą ilość uchybień. Płycie brakuje pieczołowitej produkcji zapewnianej przez Martina i będącej jednym ze znaków rozpoznawczych The Beatles. Przez to brzmi on bardziej archaicznie w porównaniu do kilku poprzednich dokonań, a instrumenty nie posiadają zbyt wiele przestrzeni. To co także razi w przypadku "Let It Be" to nieprzemyślane ustawienie tracklisty i niewłaściwa selekcja. Ciekawi mnie też czy gdyby nie nagłe zakończenie działalności Beatlesów, czy do niektórych z tych nagrań (szczególnie do "One After 909" i "For You Blue") ich twórcy kiedykolwiek by powrócili?

Niby już na początku pojawia się całkiem fajny, folkowy "Two of Us", ale przy tym całkowicie pozbawiony energii, przez co nie sprawdza się najlepiej na start płyty - szczególnie jeśli porównać go z takimi otwieraczami, jak "Come Together", "Taxman" czy "Magical Mystery Tour". Na otwarciu nie sprawdziłby się również "Dig a Pony", ale ma to szczęście, że następuje jako nr 2, po "Two of Us". To też całkiem przyzwoity, snujący się w wolnym tempie numer, a przy tym czerpiący wiele z bluesa. Poziom momentalnie wzrasta przy "Across the Universe" - uczuciowej i ładnej balladzie ze skupionym wokalem Johna i znakomitą linią melodyczną. Nawet dodanie chórków przez Spectora aż tak nie razi i nadaje fajnego klimatu. Co więcej, muszę uczciwie przyznać, że to moje ulubione wydanie tego numeru. Pierwsze nagrania do "Across the Universe" podjęto już na początku 1968 roku, a pierwszy raz można było go usłyszeć nie na opisywanym krążku, ale na wydanej 12 grudnia 1969 roku, charytatywnej kompilacji "No One's Gonna Change Our World" (znalazł się na nim wczesny miks, później dostępny także na kompilacji The Beatles "Past Masters").

Nietrudno też ulec urokowi dostarczonemu przez Harrisona "I Me Mine". Zwrotki utrzymane są w tempie walca, a w zaostrzonym refrenie trójka muzyków przechodzi do rockowego czadu. Mimo takiego kontrastu, wszystko trzyma się przysłowiowej kupy i brzmi spójnie. Niepotrzebnie wklejono tu partie orkiestry, ale wrażenie i tak pozostaje pozytywne. Podobnie jak w największym osiągnięciu z tego wydania, czyli tytułowym "Let It Be", przy okazji jednej z najpopularniejszych kompozycji z dorobku The Beatles. To niezwykle czuła, skromna ballada, oparta głównie na brzmieniu pianina i organów Hammonda oraz posiadająca świetny wokal McCartney'a i ostrą solówkę Harrisona. Moim zdaniem to właśnie dwie ballady ("Let It Be" McCartney'a i "Across the Universe" Lennona) wypadły tutaj najciekawiej. Warto dodać, że w "Let It Be" na organach gra Billy Preston, który z racji tego, że brał czynny udział w styczniowych nagraniach udziela się także w wielu innych kompozycjach ("Dig a Pony", "Dig It", "I've Got a Feeling", "One After 909", "The Long and Winding Road", "Get Back").

Jak na razie w stronę albumu poleciały ode mnie same pochwały, a przecież nie brakuje tu również zwyczajnie zbędnych fragmentów. Ewidentnie najsłabiej wypadają "Dig It" i "Maggie Mae". Pierwszy z nich to ewidentnie głupkowaty, 50-sekundowy wygłup (ponadto - chyba też dla żartu - podpisany przez cały kwartet), nie wprowadzający do całości niczego ciekawego. Muzycznie wygląda dość żenująco, zaś barwa głosu Lennona przypomina trochę Micka Jaggera (czyżby tekst Like a rolling stone był nieprzypadkowy?). Oprócz głównej czwórki, udzielają się w nim George Martin grający na marakasach i Preston na organach. Za to 40-sekundowy "Maggie Mae" to beatlesowskie opracowanie folkowego standardu. W ich wersji brzmi on bardziej rock'n'rollowo i przypomina ich wczesną twórczość. Jednak nawet na takim wydawnictwie, jak "Beatles for Sale", byłby to jeden z najsłabszych kawałków. Oba nagrania trudno nawet nazwać utworami, wyglądają zaledwie jak ich szkice. Wyglądają na wrzucone tylko po to, by nieco wydłużyć ten i tak dość krótki album. Dodatkowo, pod względem kolejności sąsiadują z "Let It Be", przez co wyglądają jeszcze bardziej bezcelowo.

Niewiele lepiej prezentuje się wspomniany już "One After 909" - przesadnie prosty rock and roll, do tego nieciekawy melodycznie, choć wyróżniający się niezłym duetem wokalnym Lennon-McCartney. Takie nagranie w dobie rozkwitu naprawdę ciężkiego grania spod znaku Led Zeppelin czy Black Sabbath musiało brzmieć staroświecko, jak relikt odległych lat 50., a przez to niezbyt atrakcyjnie. Jednak utworem o najbardziej zaprzepaszczonym potencjale jest bez wątpienia "The Long and Winding Road". Do dziś nie mogę wybaczyć Spectorowi, że swoimi nachalnymi (w odróżnieniu od "Across the Universe") chórami i orkiestracjami tak bardzo spieprzył ten kawałek. W zaprezentowanej tu wersji wypada on niemalże niestrawnie i niemiłosiernie pretensjonalnie. Takie zagranie dobitnie pokazuje ile w kontekście danej kompozycji znaczy jej aranżacja. Przy okazji, to właśnie "The Long and Winding Road" (ze stroną B w postaci "For You Blue") promował longplay na singlu.

W odróżnieniu od opisanych w dwóch poprzednich akapitach czterech nagrań całkiem przyjemnie wypada "I've Got a Feeling" w wersji z koncertu na dachu Apple. Zastosowano w nim intrygujący kontrast z brzmieniem gitar, od delikatnych po naprawdę ostre. Nie najgorzej słucha się również bluesowego "For You Blue" Harrisona, choć to też żadna rewelacja i po raz kolejny nie zachwyca tu produkcja. Krążek wieńczy prościutki, galopujący "Get Back" z chwytliwą melodią i organowymi ozdobnikami, w otwarty sposób nawiązujący do muzycznych korzeni The Beatles. Kawałek wydano dużo wcześniej na singlu, 11 kwietnia 1969 roku. Inny niealbumowy singiel, "Let It Be", został wypuszczony 6 marca 1970 roku i zawierał stronę B z niezbyt udaną, inspirowaną awangardą kompozycją "You Know My Name (Look Up the Number)", prawdopodobnie będącą połączeniem kilku odrębnych nagrań. Jej ukończenie zajęło muzykom aż dwa lata.

Pozostaje więc pytanie - czy efekty zmagań w kontekście "Get Back" da się jakoś uratować, by stworzona na ich podstawie płyta nie okazała się lekkim rozczarowaniem? Okazuje się, że tak. 17 listopada 2003 roku ukazało się bowiem wydawnictwo pod tytułem "Let It Be... Naked", prezentujące większość zawartości "Let It Be" według wizji McCartney'a, a przy tym obdarte z wszelkich poprawek popełnionych przez Spectora. Na potrzeby tego przedsięwzięcia Paul zatrudnił realizatorów z Abbey Road i powierzył im stworzenie longplaya z oryginalnych ścieżek studyjnych. Dzięki temu udało się poprawić wiele popełnionych 33 lata wcześniej błędów. Twórcy mieli do dyspozycji wiele godzin nagrań, w tym nieudane podejścia, alternatywne wersje utworów, powtórki czy odrzuty. Z tego wszystkiego stworzono dzieło wierne duchowi sesji ze stycznia 1969 roku.

Nie tylko opracowano aranżacje praktycznie od podstaw, ale i popracowano nad odpowiednią tracklistą oraz prawidłowym jej ułożeniem. Skupiono się także wyłącznie na warstwie muzycznej i usunięto wszelkie improwizowane teksty czy dialogi (w tym oryginalny wstęp do "Get Back" czy początek "Two of Us"), a przy tym solidnie podrasowano produkcję i uwypuklono poszczególne instrumenty, by całość brzmiała bardziej nowocześnie. Wszystko to powoduje, że "Let It Be... Naked" prezentuje się dużo lepiej i bardziej klasycznie od pierwowzoru. Osobom odpowiedzialnym za ten miks należą się duże brawa, bo tutaj nawet te mniej przekonujące momenty trochę zyskują dzięki naturalnemu, nieprzetworzonemu brzmieniu.

Zawartość również robi większe wrażenie. Na początku zawarto "Get Back", spisujący się w roli otwieracza dużo lepiej od "Two of Us", a na końcu zasłużenie umieszczono podniosły "Let It Be", kapitalnie podsumowujący całe wydawnictwo (choć szkoda, że umieszczono tu wygładzoną, słabszą od tej z oryginału solówkę Harrisona). Na szczęście, na opisywanym wznowieniu zrezygnowano z bezsensownych "Dig It" i "Maggie Mae", a w zamian za to dołączono nieobecny w oryginale, utrzymany w luzackim klimacie "Don't Let Me Down" w wersji z koncertu na dachu. "Don't Let Me Down" pojawił się już wcześniej na singlu na stronie B "Get Back" w nieco słabszym, studyjnym wydaniu. Wykonanie koncertowe zadziwia pomyślną współpracą grających na pełnym luzie muzyków.

W całym zestawie zdecydowanie najwięcej zyskuje "The Long and Winding Road", który w bardziej ascetycznym (opartym głównie na brzmieniu fortepianu i wzbogaconym o wejścia Prestona) wydaniu okazuje się naprawdę piękną balladą z emocjonalnym popisem wokalnym Paula (w pierwotnej wersji wykorzystano inne, słabsze podejście) i cudowną melodią. To jeden z najbardziej poruszających kawałków zespołu, i przy okazji jeden z najwspanialszych. Z kolei nieco mniej przekonuje mnie zagrany w odrobinę szybszym tempie "Across the Universe", dalej zachowujący bardzo udany poziom, ale podczas słuchania, o dziwo, brakuje mi jednak tych wypełniających odpowiednio przestrzeń chórków. Zachowano też słabszy "One After 909", ale ostatecznie można go potraktować jako urozmaicenie materiału.

Mimo iż "Let It Be" posiada kilka niezaprzeczalnych walorów i nie można nazwać go bezwartościowym, to dopiero wznowienie "Let It Be... Naked" pokazuje, że zamysł McCartney'a nie był pozbawiony sensu i mógł wprowadzić powiew świeżości do twórczości The Beatles po psychodelicznym okresie lat 1965-1967 oraz rozchwianym gatunkowo "Białym albumie". O ile pierwsza wersja, dzięki niewłaściwemu ułożeniu kompozycji czy poprawkom Spectora, nie stanowi godnego pożegnania (według daty premiery albumów) z The Beatles, tak druga niewątpliwie czymś takim jest. Do tego, uświadamia, że w tej styczniowej, kontrowersyjnej sesji tkwił niemały potencjał, który należało po prostu odpowiednio dopracować. Z wersji "Naked" dwaj żyjący Beatlesi mogą być naprawdę dumni.

Let It Be - 6/10
Let It Be... Naked - 8/10

Let It Be (1970):
01. Two of Us (John Lennon, Paul McCartney)
02. Dig a Pony (John Lennon, Paul McCartney)
03. Across the Universe (John Lennon, Paul McCartney)
04. I Me Mine (George Harrison)
05. Dig It (George Harrison, John Lennon, Paul McCartney, Ringo Starr)
06. Let It Be (John Lennon, Paul McCartney)
07. Maggie Mae (utwór tradycyjny)
08. I've Got a Feeling (John Lennon, Paul McCartney)
09. One After 909 (John Lennon, Paul McCartney)
10. The Long and Winding Road (John Lennon, Paul McCartney)
11. For You Blue (George Harrison)
12. Get Back (John Lennon, Paul McCartney)

Let It Be... Naked (2003):
01. Get Back (John Lennon, Paul McCartney)
02. Dig a Pony (John Lennon, Paul McCartney)
03. For You Blue (George Harrison)
04. The Long and Winding Road (John Lennon, Paul McCartney)
05. Two of Us (John Lennon, Paul McCartney)
06. I've Got a Feeling (John Lennon, Paul McCartney)
07. One After 909 (John Lennon, Paul McCartney)
08. Don't Let Me Down (John Lennon, Paul McCartney)
09. I Me Mine (George Harrison)
10. Across the Universe (John Lennon, Paul McCartney)
11. Let It Be (John Lennon, Paul McCartney)

8 komentarzy:

  1. Super recenzja, tak jak wszystkie z Beatlesowskiego cyklu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Może było by lepiej gdyby wydali album jako składanka-ciekawostka. Sądzę że jedyne godne pożegnanie to "Abbey Road" a jakiś gościu co mixował album po prostu zrobił sobie jaja. Ja nie wiem jak takie coś może być dopuszczalne. O tyle dobrze że ta nowa wersja wyszła w 2003r. Chociaż ona przedstawia godny obraz tej płyty.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jestem ciekaw czy w przyszłym roku będzie wznowienie na 50-lecie płyty, ale wątpię w to nie jest już tak kultowa jak poprzednie. A wersja z 2003r. wyczerpała temat.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dla mnie obie wersje są fatalne. Ta płyta to najlepszy dowód jak ważną postacią dla Beatlesów był George Martin. Gdy on nie czuwał nad całością to wszystko się sypało

    OdpowiedzUsuń
  5. Na obu wersjach każda z piosenek brzmi jak zaledwie szkic. Bez polotu, wymuszone. No i niestety, kilka z nich mogło by wygrać plebiscyt na najgorszą kompozycję w historii The Beatles. Ta płyta to porażka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czy ja wiem czy każda... "Let It Be", "Across the Universe" czy "The Long and Winding Road" (ale tylko w wersji z "Naked") są naprawdę dopracowane, przemyślane i nie wyglądają jak szkic. A co do braku polotu, to np. w wykonaniach z koncertu ("I've Got a Feeling" czy "Don't Let Me Down") jak najbardziej go czuć.

      Usuń
    2. No twoja opinia jest zbyt ostra według mnie. Jest tylko parę utworów które brzmią jak szkice a reszta to niezły poziom. Głównie te które wymienił Robert są najlepsze. Mogli sobie zrobić taką sesję że wszyscy by usiedli i przesłuchali "A Hard Day’s Night" żeby przypomnieć sobie jak wyglądają wcześni Bitelsi. Bo ta płyta jedyne co ma wspólnego to prostotę. Nigdzie nie było wcześniej nieusuniętych dialogów przed albo po utworze.

      Usuń
    3. A Revolution 1 na "The White Album"?

      Usuń