W
powszechnej świadomości słuchaczy nagranie i wydanie znakomitego "Abbey
Road" dobrze rokowało grupie na przyszłość - krążek nie tylko
okazał się (tradycyjnym) triumfem komercyjnym, ale i było na nim wyraźnie
słychać, że muzycy zażegnali wszelkie spory i znów czerpią
przyjemność ze wzajemnego grania. Rzeczywistość okazała się
zupełnie inna. Kiedy zakończono prace nad tym albumem, John poleciał
do Toronto, gdzie 13 września 1969 roku zagrał na festiwalu z
szybko zebranym zespołem Plastic Ono Band, w skład którego
wchodzili Eric Clapton (gitara prowadząca), Klaus Voormann (gitara
basowa) i Alan White (perkusja). Usatysfakcjonowany owocną
współpracą z Plastic Ono Band, po powrocie do Londynu, 20
września, Lennon obwieścił Beatlesom, że odchodzi z kapeli.
Reszta muzyków zdawała sobie sprawę, że bez niego nie mogą
kontynuować kariery pod szyldem The Beatles.
Ówczesny
menedżer Beatlesów, Allen Klein, namówił Johna, by nie rozgłaszał tego
publicznie, miałoby to bowiem zły wpływ na wyniki sprzedaży
"Abbey Road". Na skutek decyzji Johna, jesienią każdy z
Beatlesów poszedł w swoją stronę. Lennon w tym czasie pozostawał
najaktywniejszym członkiem grupy, śmiało udzielając się
publicznie i wydając w październiku singiel pod tytułem
"Cold Turkey", Ringo zajął się nagrywaniem płyty z
rockowymi i popowymi standardami "Sentimental Journey",
George dołączył do duetu Delaney and Bonnie na czas ich
trasy koncertowej, zaś Paul wyjechał z Lindą na farmę w Szkocji,
gdzie zaczął przeżywać poważny kryzys, co zaowocowało nagraniem
jego pierwszego solowego krążka o nazwie "McCartney".
Rzecz w
tym, że niezrealizowany dotąd projekt "Get Back" nie
został formalnie domknięty, w związku z czym pojawił się pomysł,
by w obliczu rozwiązania The Beatles wydać jeszcze jedno premierowe wydawnictwo z ich
udziałem. Z racji odejścia Lennona, nagranie nowej płyty nie
wchodziło w grę, postanowiono więc sięgnąć do odrzuconych przez muzyków nagrań z tamtej sesji. Dzięki temu Paul, George i
Ringo (John przebywał wtedy w Danii) spotkali się 3 i 4 stycznia 1970 roku w studiu Abbey Road, by w trio zarejestrować utwór "I Me Mine" i poprawić kilka innych.
Realizator dźwięku Glyn Johns ponownie otrzymał zadanie
skompilowania albumu z nagranego materiału i znów efekty jego
pracy zostały odrzucone.
W marcu
producent Klein poprosił producenta Phila Spectora o dokończenie
longplaya. Jedyną osobą z zespołu z którą Klein kontaktował się
w sprawie tego zatrudnienia był... John, będący pod wrażeniem
pracy, jaką Spector włożył przy realizacji jego solowego singla
"Instant Karma!". Miał on poprawić wiele aspektów
albumu, by ten nadawał się do sprzedaży. Producent wziął się na
poważnie do roboty, dzięki czemu na przełomie marca i kwietnia miksował
cały materiał, dogrywał chórki oraz partie orkiestry, a także
namówił Ringo, by ten ponownie nagrał niektóre partie perkusji.
Poza nagraniami studyjnymi wykorzystano również rejestracje pochodzące ze słynnego koncertu na dachu siedziby Apple ("Dig a Pony",
"One After 909" oraz "I've Got a Feeling"). Przy
okazji krążek przemianowano z "Get Back" na "Let It
Be".
W
związku z wydaniem "Let It Be" w maju 1970 roku,
zaplanowana na kwiecień data premiery longplaya "McCartney"
miała zostać przesunięta. Paula namawiał do tego zarówno Klein,
jak i inni Beatlesi. Muzyk uznał jednak, że potraktowano go
niesprawiedliwie i w przypływie irytacji wyrzucił z domu Ringo,
który przyniósł mu złe wieści. McCartney nie ugiął się
naciskom, ale postanowił wykorzystać ten fakt do wypromowania
swojego dzieła. Do recenzenckich kopii krążka, przekazanych
dziennikarzom tydzień przed oficjalną premierą, 10 kwietnia 1970
roku, dołączył list napisany w formie wywiadu z samym sobą, w
którym ogłosił swoje odejście z The Beatles. Był to definitywny
koniec zespołu. Paul wyrządził tym sobie pewną krzywdę, gdyż przez
pewien czas miłośnicy grupy myśleli, że to on stoi za jej
rozwiązaniem, podczas gdy to Paulowi najbardziej zależało, by
utrzymać The Beatles przy życiu.
Muzyk
dodatkowo wpadł w szał, gdy usłyszał rezultaty poczynań Spectora
przy "Let It Be" (oprócz niego reszta Beatlesów chwaliła rezultat uzyskany przez producenta). Zmiana aranżacji i produkcyjne bogactwo
(w tym orkiestrowe ozdobniki) doszczętnie zrujnowały wizję
McCartney'a, by nagrania z tej sesji pozostawały surowym
odzwierciedleniem dźwięku The Beatles. Mimo to, album w takiej
formie wydano 8 maja 1970 roku, tuż po oficjalnym rozwiązaniu
kapeli. Mimo że naturalnie mógł on liczyć na powodzenie w
kontekście sprzedaży, to jego recenzje pozostawały mocno mieszane, co nie
powinno dziwić przy fakcie, że nawet sami muzycy nie byli w pełni zadowoleni z rezultatów niełatwych zmagań przy tym wydawnictwie. W pewnym stopniu mamy do czynienia z odrzutami, których nie umieszczono przy okazji nagrywania "Abbey Road" - a przecież do nagrywanych w styczniu 1969 roku "I Want You (She's So Heavy)" czy "Maxwell's Silver Hammer" wówczas powrócono.
Na "Let It Be" słychać,
że muzycy chcieli powrócić do swoich
korzeni, dzięki czemu na przygotowywanym na początku 1969 roku
longplayu miały dominować bardzo proste, niekiedy dość ascetyczne
aranżacyjnie kawałki, utrzymane w duchu pierwszych dokonań. Dzięki temu sięgnięto nawet do jednej z pierwszych kompozycji
stworzonych przez Lennona, czyli napisanego w końcówce lat 50.,
rock'n'rollowego "One After 909". Zmagania produkcyjne
Phila zniszczyły cały zamysł, przez co kilka piosenek wydaje się przeprodukowanych, ze szkodą dla całości. Oczywiście, niektóre
z poprzednich dzieł grupy, jak "Revolver" czy "Sgt.
Pepper's Lonely Hearts Club Band", cechowało aranżacyjne
bogactwo, w tym udział orkiestry, jednak tam przy znacznie większym udziale George'a
Martina robiono to umiejętnie i z klasą, czego niestety nie da się
powiedzieć o aranżacjach niektórych utworów z opisywanego
dzieła.
W
porównaniu do tamtych wydawnictw łatwo mówić o pewnym
niedosycie. Na szczęście całość nie jest tak niespójna i
rozstrzelana stylistycznie, jak "Biały album", choć nadal dość przypadkowa - w czym nie pomagają zostawione przez producenta różne niuanse, typu falstart na początku "Dig a Pony" czy pochodzący z występu na dachu dialog umieszczony na końcu "Get Back" (mimo że na albumie znajduje się wersja studyjna). Longplay trwa 35
minut z kawałkiem, co przemawia na jego korzyść. Niestety,
nawet przy tak krótkim czasie trwania postarano się o sporą
ilość uchybień. Płycie brakuje pieczołowitej
produkcji zapewnianej przez Martina i będącej jednym ze znaków
rozpoznawczych The Beatles. Przez to brzmi on bardziej archaicznie w
porównaniu do kilku poprzednich dokonań, a instrumenty nie posiadają zbyt wiele przestrzeni. To co także razi w przypadku "Let It Be"
to nieprzemyślane ustawienie tracklisty i niewłaściwa selekcja. Ciekawi mnie też
czy gdyby nie nagłe zakończenie działalności Beatlesów, czy do
niektórych z tych nagrań (szczególnie do "One After 909" i "For You Blue") ich twórcy kiedykolwiek by powrócili?
Niby
już na początku pojawia się całkiem fajny, folkowy "Two of
Us", ale przy tym całkowicie pozbawiony energii, przez co nie
sprawdza się najlepiej na start płyty - szczególnie jeśli
porównać go z takimi otwieraczami, jak "Come Together",
"Taxman" czy "Magical Mystery Tour". Na otwarciu nie sprawdziłby się również "Dig a Pony", ale ma
to szczęście, że następuje jako nr 2, po "Two of Us".
To też całkiem przyzwoity, snujący się w wolnym tempie numer, a przy
tym czerpiący wiele z bluesa. Poziom momentalnie wzrasta przy
"Across the Universe" - uczuciowej i ładnej
balladzie ze skupionym wokalem Johna i znakomitą linią melodyczną. Nawet
dodanie chórków przez Spectora aż tak nie razi i nadaje fajnego
klimatu. Co więcej, muszę uczciwie przyznać, że to moje ulubione
wydanie tego numeru. Pierwsze nagrania do "Across the Universe"
podjęto już na początku 1968 roku, a pierwszy raz można było go
usłyszeć nie na opisywanym krążku, ale na wydanej 12 grudnia 1969
roku, charytatywnej kompilacji "No One's Gonna Change Our World"
(znalazł się na nim wczesny miks, później dostępny także na
kompilacji The Beatles "Past Masters").
Nietrudno
też ulec urokowi dostarczonemu przez Harrisona "I Me Mine".
Zwrotki utrzymane są w tempie walca, a w zaostrzonym refrenie trójka muzyków przechodzi do rockowego czadu. Mimo takiego kontrastu, wszystko
trzyma się przysłowiowej kupy i brzmi spójnie. Niepotrzebnie wklejono tu partie orkiestry, ale wrażenie i tak pozostaje pozytywne. Podobnie jak w największym osiągnięciu z tego wydania, czyli tytułowym "Let It Be",
przy okazji jednej z najpopularniejszych kompozycji z dorobku The
Beatles. To niezwykle czuła, skromna ballada, oparta głównie na
brzmieniu pianina i organów Hammonda oraz posiadająca świetny wokal
McCartney'a i ostrą solówkę Harrisona. Moim zdaniem to właśnie
dwie ballady ("Let It Be" McCartney'a i "Across the
Universe" Lennona) wypadły tutaj najciekawiej. Warto dodać, że
w "Let It Be" na organach gra Billy Preston, który z racji
tego, że brał czynny udział w styczniowych nagraniach udziela się
także w wielu innych kompozycjach ("Dig a Pony", "Dig
It", "I've Got a Feeling", "One After 909",
"The Long and Winding Road", "Get Back").
Jak na
razie w stronę albumu poleciały ode mnie same pochwały, a przecież
nie brakuje tu również zwyczajnie zbędnych fragmentów. Ewidentnie
najsłabiej wypadają "Dig It" i "Maggie Mae". Pierwszy z nich to ewidentnie głupkowaty, 50-sekundowy wygłup (ponadto - chyba też dla żartu - podpisany przez cały kwartet),
nie wprowadzający do całości niczego ciekawego. Muzycznie
wygląda dość żenująco, zaś barwa głosu Lennona przypomina
trochę Micka Jaggera (czyżby tekst Like a rolling stone był nieprzypadkowy?). Oprócz głównej czwórki, udzielają się w nim
George Martin grający na marakasach i Preston na organach. Za to
40-sekundowy "Maggie Mae" to beatlesowskie opracowanie
folkowego standardu. W ich wersji brzmi on bardziej rock'n'rollowo i
przypomina ich wczesną twórczość. Jednak nawet na takim
wydawnictwie, jak "Beatles for Sale", byłby to jeden z
najsłabszych kawałków. Oba nagrania trudno nawet nazwać utworami, wyglądają zaledwie jak ich szkice.
Wyglądają na wrzucone tylko po to, by nieco wydłużyć ten i tak
dość krótki album. Dodatkowo, pod względem kolejności sąsiadują z "Let It Be", przez co wyglądają jeszcze bardziej bezcelowo.
Niewiele
lepiej prezentuje się wspomniany już "One After 909" -
przesadnie prosty rock and roll, do tego nieciekawy melodycznie, choć
wyróżniający się niezłym duetem wokalnym Lennon-McCartney. Takie
nagranie w dobie rozkwitu naprawdę ciężkiego grania spod znaku
Led Zeppelin czy Black Sabbath musiało brzmieć staroświecko, jak
relikt odległych lat 50., a przez to niezbyt atrakcyjnie. Jednak
utworem o najbardziej zaprzepaszczonym potencjale jest bez wątpienia
"The Long and Winding Road". Do dziś nie mogę wybaczyć
Spectorowi, że swoimi nachalnymi (w odróżnieniu od "Across
the Universe") chórami i orkiestracjami tak bardzo spieprzył
ten kawałek. W zaprezentowanej tu wersji wypada on niemalże
niestrawnie i niemiłosiernie pretensjonalnie. Takie zagranie
dobitnie pokazuje ile w kontekście danej kompozycji znaczy jej
aranżacja. Przy okazji, to właśnie "The Long and Winding
Road" (ze stroną B w postaci "For You Blue") promował longplay
na singlu.
W
odróżnieniu od opisanych w dwóch poprzednich akapitach czterech
nagrań całkiem przyjemnie wypada "I've Got a Feeling" w
wersji z koncertu na dachu Apple. Zastosowano w nim intrygujący
kontrast z brzmieniem gitar, od delikatnych po naprawdę ostre. Nie
najgorzej słucha się również bluesowego "For You Blue"
Harrisona, choć to też żadna rewelacja i po raz kolejny nie
zachwyca tu produkcja. Krążek wieńczy prościutki, galopujący "Get Back"
z chwytliwą melodią i organowymi ozdobnikami, w otwarty sposób nawiązujący do
muzycznych korzeni The Beatles. Kawałek wydano dużo wcześniej na
singlu, 11 kwietnia 1969 roku. Inny niealbumowy singiel, "Let It
Be", został wypuszczony 6 marca 1970 roku i zawierał stronę B
z niezbyt udaną, inspirowaną awangardą kompozycją "You Know
My Name (Look Up the Number)", prawdopodobnie będącą
połączeniem kilku odrębnych nagrań. Jej ukończenie zajęło
muzykom aż dwa lata.
Pozostaje
więc pytanie - czy efekty zmagań w kontekście "Get Back"
da się jakoś uratować, by stworzona na ich podstawie płyta nie
okazała się lekkim rozczarowaniem? Okazuje się, że tak. 17
listopada 2003 roku ukazało się bowiem wydawnictwo pod tytułem
"Let It Be... Naked", prezentujące większość zawartości "Let It Be" według wizji McCartney'a, a przy tym obdarte z wszelkich poprawek popełnionych
przez Spectora. Na potrzeby tego przedsięwzięcia Paul zatrudnił
realizatorów z Abbey Road i powierzył im stworzenie
longplaya z oryginalnych ścieżek studyjnych. Dzięki temu udało się
poprawić wiele popełnionych 33 lata wcześniej błędów. Twórcy
mieli do dyspozycji wiele godzin nagrań, w tym nieudane podejścia,
alternatywne wersje utworów, powtórki czy odrzuty. Z tego
wszystkiego stworzono dzieło wierne duchowi sesji ze stycznia 1969
roku.
Nie tylko opracowano aranżacje praktycznie od podstaw, ale i
popracowano nad odpowiednią tracklistą oraz prawidłowym jej
ułożeniem. Skupiono się także wyłącznie na warstwie muzycznej i
usunięto wszelkie improwizowane teksty czy dialogi (w tym oryginalny wstęp do "Get Back" czy początek
"Two of Us"), a przy tym solidnie podrasowano produkcję i
uwypuklono poszczególne instrumenty, by całość brzmiała bardziej
nowocześnie. Wszystko to powoduje, że "Let It Be... Naked"
prezentuje się dużo lepiej i bardziej klasycznie od pierwowzoru.
Osobom odpowiedzialnym za ten miks należą się duże brawa, bo
tutaj nawet te mniej przekonujące momenty trochę zyskują dzięki
naturalnemu, nieprzetworzonemu brzmieniu.
Zawartość
również robi większe wrażenie. Na początku zawarto "Get
Back", spisujący się w roli otwieracza dużo lepiej od "Two
of Us", a na końcu zasłużenie umieszczono podniosły "Let
It Be", kapitalnie podsumowujący całe wydawnictwo (choć
szkoda, że umieszczono tu wygładzoną, słabszą od tej z oryginału
solówkę Harrisona). Na szczęście, na opisywanym wznowieniu
zrezygnowano z bezsensownych "Dig It" i "Maggie Mae",
a w zamian za to dołączono nieobecny w oryginale, utrzymany w luzackim
klimacie "Don't Let Me Down" w wersji z koncertu na dachu.
"Don't Let Me Down" pojawił się już wcześniej na singlu
na stronie B "Get Back" w nieco słabszym, studyjnym
wydaniu. Wykonanie koncertowe zadziwia pomyślną współpracą
grających na pełnym luzie muzyków.
W całym
zestawie zdecydowanie najwięcej zyskuje "The Long and Winding
Road", który w bardziej ascetycznym (opartym głównie na
brzmieniu fortepianu i wzbogaconym o wejścia Prestona) wydaniu
okazuje się naprawdę piękną balladą z emocjonalnym popisem
wokalnym Paula (w pierwotnej wersji wykorzystano inne, słabsze
podejście) i cudowną melodią. To jeden z najbardziej
poruszających kawałków zespołu, i przy okazji jeden z
najwspanialszych. Z kolei nieco mniej przekonuje mnie zagrany w odrobinę szybszym tempie "Across
the Universe", dalej zachowujący bardzo udany poziom, ale
podczas słuchania, o dziwo, brakuje mi jednak tych wypełniających
odpowiednio przestrzeń chórków. Zachowano też słabszy "One
After 909", ale ostatecznie można go potraktować jako
urozmaicenie materiału.
Mimo iż "Let It Be" posiada kilka niezaprzeczalnych walorów i nie
można nazwać go bezwartościowym, to dopiero wznowienie "Let It Be...
Naked" pokazuje, że zamysł McCartney'a nie był pozbawiony
sensu i mógł wprowadzić powiew świeżości do twórczości
The Beatles po psychodelicznym okresie lat 1965-1967 oraz rozchwianym gatunkowo "Białym albumie". O ile pierwsza
wersja, dzięki niewłaściwemu ułożeniu kompozycji czy poprawkom
Spectora, nie stanowi godnego pożegnania (według daty premiery
albumów) z The Beatles, tak druga niewątpliwie czymś takim jest. Do tego, uświadamia, że w tej styczniowej, kontrowersyjnej sesji tkwił niemały potencjał, który należało po prostu
odpowiednio dopracować. Z wersji "Naked" dwaj żyjący Beatlesi mogą być naprawdę dumni.
Let It Be - 6/10
Let It Be... Naked - 8/10
Let It Be (1970):
01. Two of Us (John Lennon, Paul McCartney)
02. Dig a Pony (John Lennon, Paul McCartney)
03. Across the Universe (John Lennon, Paul McCartney)
04. I Me Mine (George Harrison)
05. Dig It (George Harrison, John Lennon, Paul McCartney, Ringo Starr)
06. Let It Be (John Lennon, Paul McCartney)
07. Maggie Mae (utwór tradycyjny)
08. I've Got a Feeling (John Lennon, Paul McCartney)
09. One After 909 (John Lennon, Paul McCartney)
10. The Long and Winding Road (John Lennon, Paul McCartney)
11. For You Blue (George Harrison)
12. Get Back (John Lennon, Paul McCartney)
Let It Be... Naked (2003):
01. Get Back (John Lennon, Paul McCartney)
02. Dig a Pony (John Lennon, Paul McCartney)
03. For You Blue (George Harrison)
04. The Long and Winding Road (John Lennon, Paul McCartney)
05. Two of Us (John Lennon, Paul McCartney)
06. I've Got a Feeling (John Lennon, Paul McCartney)
07. One After 909 (John Lennon, Paul McCartney)
08. Don't Let Me Down (John Lennon, Paul McCartney)
09. I Me Mine (George Harrison)
10. Across the Universe (John Lennon, Paul McCartney)
11. Let It Be (John Lennon, Paul McCartney)
Super recenzja, tak jak wszystkie z Beatlesowskiego cyklu.
OdpowiedzUsuńMoże było by lepiej gdyby wydali album jako składanka-ciekawostka. Sądzę że jedyne godne pożegnanie to "Abbey Road" a jakiś gościu co mixował album po prostu zrobił sobie jaja. Ja nie wiem jak takie coś może być dopuszczalne. O tyle dobrze że ta nowa wersja wyszła w 2003r. Chociaż ona przedstawia godny obraz tej płyty.
OdpowiedzUsuńJestem ciekaw czy w przyszłym roku będzie wznowienie na 50-lecie płyty, ale wątpię w to nie jest już tak kultowa jak poprzednie. A wersja z 2003r. wyczerpała temat.
OdpowiedzUsuńDla mnie obie wersje są fatalne. Ta płyta to najlepszy dowód jak ważną postacią dla Beatlesów był George Martin. Gdy on nie czuwał nad całością to wszystko się sypało
OdpowiedzUsuńNa obu wersjach każda z piosenek brzmi jak zaledwie szkic. Bez polotu, wymuszone. No i niestety, kilka z nich mogło by wygrać plebiscyt na najgorszą kompozycję w historii The Beatles. Ta płyta to porażka.
OdpowiedzUsuńCzy ja wiem czy każda... "Let It Be", "Across the Universe" czy "The Long and Winding Road" (ale tylko w wersji z "Naked") są naprawdę dopracowane, przemyślane i nie wyglądają jak szkic. A co do braku polotu, to np. w wykonaniach z koncertu ("I've Got a Feeling" czy "Don't Let Me Down") jak najbardziej go czuć.
UsuńNo twoja opinia jest zbyt ostra według mnie. Jest tylko parę utworów które brzmią jak szkice a reszta to niezły poziom. Głównie te które wymienił Robert są najlepsze. Mogli sobie zrobić taką sesję że wszyscy by usiedli i przesłuchali "A Hard Day’s Night" żeby przypomnieć sobie jak wyglądają wcześni Bitelsi. Bo ta płyta jedyne co ma wspólnego to prostotę. Nigdzie nie było wcześniej nieusuniętych dialogów przed albo po utworze.
UsuńA Revolution 1 na "The White Album"?
Usuń