23 listopada 2019

The Beatles - "Abbey Road" (1969)


Po latach muzycznych poszukiwań i rewolucji w twórczości grupy, pod koniec 1968 roku Paul McCartney postanowił, że powinna ona wrócić do swoich korzeni. Przede wszystkim do wznowienia koncertowania. Uważał, że takie posunięcie dodałoby zespołowi nowej energii i wzmocniłoby jego więź z fanami. Nie spotkało się to z najlepszym przyjęciem niektórych członków (szczególnie Lennona, uważającego, że formuła Beatlesów już się wyczerpała), ale ostatecznie stanęło na planie nagrania prób w studiu, koncertu i wydania nowej płyty. Przy okazji wynajęto reżysera Michaela Lindsay-Hogga, by nakręcił on materiał dla telewizji oraz film, dokumentujący owe prace. Projekt po pewnym czasie zyskał nazwę "Get Back", od tytułu jednego z powstałych utworów.

Studyjne zmagania rozpoczęły się 2 stycznia 1969 roku w studiu Twickenham Studios. Muzyków nieustannie filmowała ekipa Lindsay-Hogga - w końcu założeniem było, by widzowie zobaczyli Beatlesów w czasie prób, w tym jamowania czy wymiany zdań na temat współpracy. Kamery rozstawiono tak, by nie rozpraszały muzyków. Podczas prac chciano w spontaniczny sposób uchwycić naturę i muzykę Beatlesów, jak na początku działalności. Nowy album miał być czymś świeżym, pokazując czyste brzmienie kapeli, bez zbędnych poprawek i dodatków. Jednak nie wszystko poszło gładko, a sesja okazała się kolejnym koszmarem. Chłopaki nie mogli się ze sobą dogadać, a już od samego początku wyraźnie odczuwało się dyktaturę Paula, który często instruował muzyków, kamerzystów czy producenta w jaki sposób mają pracować.

Przez napięte stosunki między kwartetem, współpraca szła dość opornie. Ciężko było wyczuć radość i entuzjazm ze wspólnego grania, a atmosfera kłótni i wzajemnych niesnasek wisiała w powietrzu. Dodatkowo, sytuacji nie poprawiała obecność nie odstępującej Johna nawet na krok Yoko Ono, a na domiar złego studio okazało się zbyt duże, co powodowało problemy z nagrywaniem dźwięku oraz ogrzaniem całego pomieszczenia. W całe przedsięwzięcie zaangażował się tak naprawdę wyłącznie jego pomysłodawca. John w tamtym czasie bardziej interesował się nagrywaniem muzyki z Ono (i tak naprawdę tylko jej obecność go tam trzymała), a George'a bardzo męczyły i drażniły wszelkie uwagi Paula. Ostatecznie doszło do tego, że po ośmiu dniach zmęczony trudnymi warunkami Harrison opuścił plan, twierdząc, że nie zamierza być czyimś popychadłem.

Po kilku dniach gitarzysta zgodził się wrócić do kapeli, wystawił jednak warunek, że nie zrobi tego, jeśli pozostali nie zrezygnują z pomysłu występu na żywo przed publicznością i nie skupią się wyłącznie na nowej płycie. Niedługo potem projekt przeniesiono do piwnicy w budynku Apple i wznowiono 21 stycznia. Nastroje trochę się poprawiły, w czym pomogła obecność pianisty Billy'ego Prestona. George wpadł na niego przed siedzibą Apple i zaprosił go do współpracy. Preston ostatecznie miał spory instrumentalny wkład w kompozycje Beatlesów. Dzięki udziałowi klawiszowca napięcie nieco opadło, a w muzykach wreszcie odżyła dawna energia, przez co wzięli się z zaangażowaniem do swojej pracy.

Mniej więcej w tym okresie firma Apple Corps zaczęła znacznie podupadać, w związku z czym Beatlesi stanęli w obliczu bankructwa. Postanowili zwrócić się do kogoś doświadczonego i zaproponować mu prowadzenie firmy. Pod koniec stycznia poznali amerykańskiego biznesmena Allena Kleina, zajmującego się m.in. finansami The Rolling Stones i Sama Cooke'a. Potrzebowali kogoś na miejsce zmarłego Briana Epsteina, więc ostatecznie powołali go do zarządzania biznesami Beatlesów (mimo sprzeciwu McCartney'a, uważającemu, że rola ta powinna przypaść w udziale prawnikom Lee i Johnowi Eastmanom - ojcu i bratu jego ówczesnej partnerki, Lindy). Niestety, rządy biznesmena okazały się na dłuższą metę zabójcze dla zespołu, co objawiło się m.in. tym, że Allen nastawiał Johna przeciw Paulowi. Doszło też do tego, że gdy po pewnym czasie Klein zwalniał z Apple długoletnich przyjaciół Beatlesów, ani Paul ani John nie mieli dość odwagi, by się temu przeciwstawić.

Zwieńczeniem całego, związanego z albumem i filmem przedsięwzięcia, okazał się pospiesznie zaaranżowany 40-minutowy występ, który muzycy wraz ze wsparciem Prestona dali 30 stycznia. Wcześniej rozważano o zagraniu koncertu m.in. na Saharze, pod piramidą w Gizie czy w rzymskim amfiteatrze w Tunezji. Wybór padł na inne nietypowe do tego celu miejsce - dach siedziby Apple Records, co okazało się najłatwiejszym i najbardziej przystępnym dla muzyków rozwiązaniem. Wydarzenie to było rejestrowane przez 5 kamer ekipy reżysera i miało zostać włączone do nadchodzącego dokumentu (co ostatecznie nastąpiło). Beatlesi nie wracali do dawnych, stworzonych przez siebie hitów i wykonali wyłącznie te kompozycje, nad którymi niedawno pracowali w studiu (m.in. "Get Back", "Dig a Pony" czy "I've Got a Feeling").

Przypadkowy, zebrany na ulicach tłum gapiów oraz ludzie znajdujący się w pobliskich budynkach mogli po raz pierwszy od dłuższego czasu posłuchać muzyki zespołu na żywo. Zapewne występ trwałby jeszcze dłużej, gdyby nie interwencja londyńskiej policji, dokonana w związku ze skargami na dochodzące z dachu hałasy. Jak się okazało, był to ostatni koncert w historii The Beatles. Dziś ocenia się go jako jeden z najbardziej magicznych momentów ich kariery. Widać sporą chemię i doskonały kontakt między muzykami, jakby ich nowa sesja nagraniowa wcale nie obfitowała w narastające konflikty. Nie zważając na niesprzyjające warunki pogodowe, zagrali oni na pełnym luzie oraz z zaangażowaniem, mimo (a może właśnie dlatego) że nikt z publiczności, poza ekipą i znajdującymi się na dachu sympatykami grupy, nie mógł zobaczyć jak to robią.

Wszelkie trudy związane z sesją "Get Back" wyraźnie widać w dokumencie Michaela Lindsay-Hogga, nazwanym "Let It Be" od innego z powstałych w tym czasie utworów. Miał on swoją premierę 13 maja 1970 roku (bardzo wczesną wersję pokazano już jednokrotnie 20 lipca 1969 roku w Londynie) i od razu spotkał się z uznaniem (o czym świadczy m.in. otrzymanie statuetki Oscara w kategorii Najlepszy oryginalny dobór piosenek). Jako czwarty i ostatni był dystrybuowany przez wytwórnię United Artists. Obraz prezentuje Beatlesów podczas ich pracy nad nowym longplayem, nie zawierając przy tym żadnych wywiadów czy narracji. Pierwotna wersja filmu trwała 210 minut, ostatecznie jednak skrócono go do esencjonalnych 81 minut. Nawet w takiej formie da się wyczuć ochłodzenie relacji między Beatlesami. Choć zdarzają się sympatyczne fragmenty (jak taniec Johna i Yoko w trakcie wykonywania "I Me Mine"), obraz ma dość pesymistyczny wydźwięk, pokazujący znudzenie wzajemnym towarzystwem, brak zaangażowania w pracę zespołową, a także fakt, że muzycy często nie potrafią się porozumieć na płaszczyźnie zawodowej.

Najkrócej mówiąc - The Beatles jawi się w nim jako grupa na skraju rozpadu. Dla wielu widzów, a zwłaszcza prawdziwych fanów kapeli, widok ten nie będzie łatwy w odbiorze. Dokumentalny "Let It Be" niewątpliwie należy do dzieł fascynujących, ale nie każdemu oglądanie go sprawi przyjemność. Dopiero końcowy występ na dachu Apple, gdzie widać frajdę z instrumentalnej współpracy, ogląda się ze sporą radochą. W dokumencie uwieczniono grających muzyków, a także reakcje niektórych przechodniów. Z racji krótkiego czasu trwania filmu sekwencję skrócono do 20 minut. "Let It Be" niesie ze sobą wiele ciekawostek i stanowi jedyną okazję, by zobaczyć, jak kwartet gra jedne z najnowszych stworzonych przez nich kawałków. Przykładowo - do 2003 roku tylko tutaj można było oficjalnie posłuchać pierwotnej wersji "The Long and Winding Road", bez zbędnej orkiestracji.

W tamtym okresie muzycy nadal byli niezwykle kreatywni pod względem twórczym. Podczas sesji do "Get Back", poza zawartością sklejonego później "Let It Be", grali oni wiele utworów, wykorzystanych w ich późniejszej twórczości. Niektóre z tych kompozycji trafiły na "Abbey Road" ("I Want You (She's So Heavy)" czy "She Came in Through the Bathroom Window"), a inne pojawiały się na ich solowych dziełach - "The Back Seat of My Car", "Every Night" oraz "Teddy Boy" McCartney'a, "All Things Must Pass" oraz "Isn't It a Pity" Harrisona czy "Gimme Some Truth" oraz "Child of Nature" (później przekształcony na "Jealous Guy") Lennona. Sesja zakończyła się 31 stycznia. Jakość uzyskanych w tym czasie nagrań rozczarowała Beatlesów, w związku z czym oddali materiał w ręce realizatora Glyna Johnsa, by ten skompilował z tego najlepszy album, jaki tylko może zrobić. Rezultaty jego działań również nie przyniosły pożądanych oczekiwań, w związku z czym wydanie krążka "Get Back" zostało wstrzymane na czas nieokreślony.

Po żmudnych pracach w Twickenham Studios i Apple Records, muzycy zrobili sobie przerwę. W marcu 1969 roku Paul ożenił się z Lindą, która później po zakończeniu działalności Beatlesów niejednokrotnie pomagała mu w nagrywaniu nowych wydawnictw. W ich ślady poszli rozwiedzeni ze swoimi dotychczasowymi małżonkami John i Yoko. W tym samym miesiącu udali się na Gibraltar, gdzie wzięli ślub. Dodatkowo, korzystali oni z dużego rozgłosu i medialnej promocji, by na dużą skalę szerzyć przesłanie pokoju. Zaowocowało to słynną kampanią, nazwaną bed-in, będącą zorganizowanym przez nich w hotelu Hilton Amsterdam łóżkowym happeningiem. Para przez kilka dni nie opuszczała łóżka w swoim pokoju, udzielając w tym czasie wywiadów przedstawicielom mediów i wzywając ludność do zaniechania wojen.

Mimo że ani Paul ani John nie zaprosili kolegów z kapeli na swoje ceremonie, to obaj spotkali się 14 kwietnia na Abbey Road, gdzie w duecie (Harrison przebywał wtedy za granicą, a Ringo na planie filmu "Christian Czarodziej") nagrali rock'n'rollowy kawałek "The Ballad of Yoko and John", tekstowo będący opowieścią o świeżo upieczonym małżeństwie - ich ślubie oraz spędzonym w Europie miesiącu miodowym (w tym o działaniach na rzecz pokoju - kampanią bed-in czy sadzeniem dębów w Londynie na znak pokoju), a także wszelkimi kontrowersjami dotyczącymi ich związku. John wykonał partie gitarowe i główny wokal, zaś Paul dośpiewał harmonie, zagrał na gitarze basowej, fortepianie i perkusji (za co otrzymał potem pochwały ze strony Ringo). Ta kilkugodzinna, wykonana na pełnym luzie współpraca pozwoliła im na chwilę zapomnieć o dzielących ich sporach.

"The Ballad of Yoko and John" został wydany na singlu 30 maja 1969 roku. Stronę B zajęła propozycja Harrisona - "Old Brown Shoe", swoją drogą umiarkowanie interesująca pod względem muzycznym. Numer ten nagrywano kilka dni po "The Ballad of Yoko and John" (16-18 kwietnia), tym razem w pełnym składzie. W wielu krajach singiel podbił listy przebojów, jednak w Stanach Zjednoczonych dotarł zaledwie na 8. miejsce, co stanowiło jeden z najniższych wyników Beatlesów w tamtym kraju (z drugiej strony, był to ostatni nr 1 wśród singli w Wielkiej Brytanii). Komercyjnie nieco lepiej radził sobie wydany wcześniej (11 kwietnia) singiel "Get Back" ze stroną B "Don't Let Me Down", oba pochodzące ze styczniowej, studyjnej sesji. Po zarejestrowaniu materiału na singiel, John i Yoko polecieli do Kanady, organizując tam kolejny łóżkowy happening i nagrywając w montrealskim pokoju hotelowym słynny protest-song "Give Peace a Chance".

Pozytywne emocje towarzyszące nagrywaniu "The Ballad of Yoko and John" i "Old Brown Shoe" dały wszystkim pozytywny impuls do wydania nowego wydawnictwa. George Martin zgodził się na kolejną współpracę, jednak mając w pamięci nieskładną robotę przy "Białym albumie" wdrożył wyjątkową dyscyplinę i podporządkowanie się jego metodom pracy. Powrócił także inżynier dźwięku Geoff Emerick. Właściwe nagrania do płyty "Abbey Road" rozpoczęły się 2 lipca, a skończyły 20 sierpnia, kiedy to cała czwórka po raz ostatni spotkała się w studiu, gdzie dokończono utwór "I Want You (She’s So Heavy)". Wypuszczony 26 września 1969 roku "Abbey Road" okazał się więc ostatnim krążkiem, nad którym pracowali muzycy The Beatles.

Przez ten czas chłopaki postanowili zapomnieć o konfliktach, zarówno na gruncie osobistym, jak i biznesowym, dzięki czemu zabrali się sumiennie do roboty. Wszystko to słychać w nowym materiale, brzmiącym jak efekt dobrej, zgodnej zabawy (w odróżnieniu od "The Beatles" i "Get Back"). Początek sesji odbył się bez Johna, gdyż ten rozbił samochód podczas wycieczki po Szkocji, w związku z czym trafił do szpitala. Gdy wrócił do Londynu, żeby dołączyć do reszty, dochodząca jeszcze do siebie po wypadku Yoko towarzyszyła mu w trakcie nagrań w dostarczonym do studia przez dom towarowy Harrods łóżku. Podobnie jak w przypadku "Get Back", czwórka uwinęła się z nagrywaniem wyjątkowo szybko (sesje "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" i "The Beatles" trwały osobno po kilka miesięcy), jednak w odróżnieniu od styczniowych zmagań nowe efekty współpracy spotkały się z powszechną akceptacją i zadowoleniem.

Na krążku dominuje różnorodność, ale całość jest bardziej zwarta i przemyślana od rozbuchanego "Białego albumu". Mimo niezadowolenia z rezultatów "Get Back", twórcy podążyli ścieżką wytyczoną na tamtej sesji. W związku z tym nie umieszczono tutaj tyle eksperymentów, nietypowych aranżacji czy studyjnych sztuczek, co w czasach "Revolvera" czy "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band". Nie oznacza to, że płyta posiada bezpieczny, zachowawczy charakter, gdyż muzycy nadal próbują nowych środków wyrazu i często wychodzi im to naprawdę świetnie. Przede wszystkim mamy tu typowo rockowy styl z domieszką bluesa, zmieszany z charakterystycznymi, beatlesowskimi melodiami. Choć na albumie przeplatają się różne style i nastroje, zachowuje on dość spójny charakter, a przy tym w dużej mierze bardzo wysoki poziom. Kwartet dodatkowo wsparł Billy Preston, z którym chętnie nawiązano dalszą współpracę.

"Abbey Road" to drugie najdłuższe (oczywiście po "The Beatles") studyjne wydawnictwo w historii grupy, przekraczające czas trwania 47 minut (muzycy zwykle mieścili się czterdziestu). Od strony produkcyjnej mamy do czynienia z jednymi z najbardziej dopieszczonych nagrań w karierze zespołu, a od strony wykonawczej niewątpliwie słychać duży profesjonalizm, kunszt i dojrzałość. Raz jeszcze został potwierdzony twórczy geniusz kapeli, a co najmniej trzech jego członków dostarczyło sporo ponadczasowych kawałków. Przy tym "Abbey Road" to prawdopodobnie najlepiej brzmiący album w ich karierze. Martin zrobił naprawdę kapitalną robotę - wszystkie instrumenty wzorowo ze sobą współgrają, a każdy z nich jest doskonale słyszalny. Jeśli Beatlesi chcieli w ten sposób zakończyć karierę (a pewnie przeczuwali, że to koniec ich współpracy), to zrobili to w wielkim stylu.

Tytuł longplaya zaczerpnięto od nazwy londyńskiego studia nagraniowego - notabene w którym i to wydawnictwo zostało nagrane. Do tego miejsca odwołuje się też legendarna okładka, wykonana z pomocą fotografa Iaina MacMillana (choć pomysł z przechodzeniem muzyków przez ulicę wyszedł od Paula). Umieszczono na niej fotografię Beatlesów, przechodzących na pasach kilkanaście metrów od południowej bramy Abbey Road. Cała sesja zdjęciowa, która odbyła się 8 sierpnia 1969 roku, przebiegła niesamowicie sprawnie (co wymusiły warunki, bo w otoczeniu zbierała się coraz większa ilość gapiów, mogąca zepsuć pracę MacMillana) i trwała zaledwie pół godziny.

Parę szczegółów fotografii (m.in. fakt, że Paul jako jedyny występuje na bosaka i nie idzie równym krokiem z innymi) spowodowało utworzenie i rozpowszechnienie miejskiej legendy i abstrakcyjnej teorii pod nazwą Paul is dead, mówiącej o tym, że McCartney od lat nie żyje, a wszystko od momentu zgonu robi za niego jego sobowtór (co jest o tyle śmieszne i naiwne, że śmierć będącego na szczycie popularności muzyka nie mogłaby zostać zatajona bądź niezauważona). Warto dodać, że po raz pierwszy w historii zespołu na okładce nie pojawiła się ani jego nazwa ani tytuł dzieła (ten ukazał się z tyłu okładki). Dzięki omawianej koncepcji studio Abbey Road zaczęło cieszyć się niemałą sławą, zaś słynne przejście na pasach stało się popularną atrakcją turystyczną.

Zawartość albumu już na starcie prezentuje się imponująco. "Come Together" to jeden z najbardziej znanych utworów Beatlesów, mający w sobie wiele z bluesa, ale uzupełniony też funkowymi wstawkami, w których słychać charakterystyczną pracę perkusji, wyraźny bas i syczącego Lennona. Wrażenie robi nienaganna współpraca wszystkich instrumentalistów, brzmiących jak muzyczny monolit. Inspiracją do napisania kompozycji była nieudana kampania Timothy'ego Leary'ego, ubiegającego się ówcześnie o fotel gubernatora Kalifornii. Lennon był tak zadowolony ze stworzenia "Come Together", że wykonywał go nawet na solowych koncertach po rozwiązaniu The Beatles.

Jeszcze większe wrażenie robi pierwsze dzieło Harrisona, czyli romantyczne "Something", napisane z myślą o jego ówczesnej żonie, Patti. Tytuł oraz pierwszy wers gitarzysta zaczerpnął z utworu "Something in the Way She Moves" Jamesa Taylora, czego swoją drogą nigdy nie ukrywał. To bardzo uczuciowa ballada z ładną linią wokalną, znakomitą melodią i wspaniałym, zagranym z wielkim wyczuciem solem George'a, być może najlepszym w jego karierze. Harrison już wcześniej dowiódł, że posiada nie mniejszy potencjał twórczy niż Lennon i McCartney, a tym nagraniem dodatkowo ugruntował swoją pozycję. Od kilku lat rozwijał się na tyle, że George Martin po latach przyznał, iż nie doceniał Harrisona w takim stopniu, w jakim na to zasługiwał i nie poświęcał jego kompozycjom wystarczającej ilości czasu.

To bez wątpienia jedno z tych ponadczasowych nagrań, które nawet za kilka(dziesiąt) dekad będą zachwycać na takim samym poziomie (tyczy się to także "Come Together"). Dziś "Something" zostaje drugim po "Yesterday" kawałkiem Beatlesów pod względem liczby coverów. Sam Frank Sinatra nazwał go jedną z najlepszych piosenek o miłości (sam również często wykonywał ją na żywo, pierwotnie omylnie przypisując jej autorstwo duetowi Lennon-McCartney). O jej klasie świadczy fakt, że to "Something" wytypowano na jedyny singiel promujący, z podwójną stroną A, razem z "Come Together" (jedyny taki przypadek w kontekście numeru dostarczonego przez George'a). Singiel "Something"/"Come Together" osiągnął 4. pozycję w brytyjskim zestawieniu list przebojów i 1. w amerykańskim, a także został świetnie przyjęty pod względem zawartości. Tak zacne otwarcie płyty grupy posiadał wcześniej tylko "Revolver".

W "Maxwell's Silver Hammer" McCartney znów z łatwością obraca się w stylistyce wodewilowo-musicalowej. Kawałek posiada łatwą do nucenia melodię, ładne ozdobniki fortepianu i przyprawiony czarnym humorem tekst. Co ciekawe, Lennon nie udzielał się w tym nagraniu z racji tego, że nie nienawidził tego utworu (podczas sesji "Get Back" Paul wymagał nowych podejść, przez co wszyscy grali go do znudzenia), zaś do ciekawostek należy gościnny udział asystenta kapeli, Mala Evansa, któremu powierzono partię (w odniesieniu do tytułu i zawartości literackiej)... zagraną młotem na kowadle. Paul śpiewa tu w niezwykle delikatny sposób, w odróżnieniu od uroczego, nawiązującego do muzyki lat 50-tych "Oh! Darling", gdzie wokalista momentami zdziera gardło jak tylko może (coś jak w o rok starszym "Helter Skelter"). Oba numery świetnie ze sobą kontrastują.

Jedynym utworem obniżającym poziom całości jest "Octopus's Garden", drugi napisany przez Starra (choć w tym przypadku z drobną pomocą Harrisona). To nagranie ewidentnie pisane dla najmłodszych, muzycznie i tekstowo obracające się w klimacie beztroskiego "Yellow Submarine", ale przy tym nie posiadające tak ciekawej i zapamiętywalnej melodii. Sam w sobie nie wypada źle, ale w porównaniu do reszty trąci trywialnością (jak większość tego, co w The Beatles śpiewał Ringo). Perkusista nie posiadał wystarczających umiejętności kompozytorskich, by stworzyć dostatecznie dobry, nie zalatujący banałem przebój. Nie dziwi więc fakt, że w całej karierze The Beatles przemycił zaledwie dwa samodzielne utwory.

Dla odmiany, lennonowski "I Want You (She's So Heavy)" to prawdopodobnie najwybitniejsza kompozycja The Beatles, a zarazem druga najdłuższa w ich dorobku (po "Revolution 9"), trwająca niecałe 8 minut. Niewyszukany, powtarzany tekst można odebrać jako wyraz pożądania Johna do Yoko. Pod względem muzycznym jest to niesamowicie mocny kawałek (w tym kontekście ustępuje chyba tylko "Helter Skelter"), oparty na monotonnym, naprawdę ciężkim riffie, chyba najlepszym jaki kiedykolwiek wymyślił John. Ciężko nie docenić w nim pierwszorzędnej współpracy muzyków. Bluesowe partie gitar elektrycznych są zachwycające, partie basu brzmią wręcz fantastycznie, a dużo niezbędnej przestrzeni dodają również organowe ozdobniki Billy'ego Prestona (udziela się on także w "Something"). Przez cały czas mamy wahania i zmiany nastroju, a w 3-minutowej, instrumentalnej końcówce atmosfera jeszcze bardziej gęstnieje i robi się naprawdę ciężko. Nad "I Want You (She's So Heavy)" pracowano najdłużej, od lutego do sierpnia, ale zdecydowanie się opłaciło. Wybitne dzieło, nowa jakość w twórczości Beatlesów.

Jedno z najbardziej rozpoznawalnych nagrań z zestawu, "Here Comes the Sun", to urzekająca, optymistyczna piosenka George'a ze znakomitą melodią. Wydana na singlu byłaby potencjalnym hitem. W nagraniu ponownie nie brał udziału Lennon, ale w zamian wystąpiła w nim kilkunastoosobowa orkiestra. W "Because", opartym na akordach słynnej "Sonaty księżycowej" Beethovena (Lennon zyskał inspirację po tym, jak Yoko zagrała ją pewnego razu na fortepianie), robi się mroczniej. Najbardziej zachwycają w nim mistrzowsko opracowane, nałożone na siebie harmonie wokalne Lennona, McCartney'a i Harrisona. Przez jego lekko oniryczny charakter brak w nim partii perkusji, a zamiast tego w całość intrygująco i subtelnie wpleciono brzmienie syntezatora Mogga, będącego w 1969 roku wciąż czymś nowym i świeżym. Produkcyjny klejnot.

O ile pierwsze osiem propozycji to zbiór (mimo wszystko) przypadkowych kompozycji, tak kolejne osiem tworzy coś w rodzaju 16-minutowej suity. Już w tamtym czasie podobną taktykę stosowały zespoły grające rock progresywny. Paul McCartney zaproponował, by muzycy nagrali bądź zebrali kilka niedokończonych utworów i sklecili z nich tzw. medley, pełen płynnych przejść, przenikających się melodii i nieoczekiwanych przeskoków. Niektóre z nich nagrywano już podczas sesji do "The White Album" i "Get Back". Mimo że kapela miała już na koncie concept album "Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band" (w którym jednak istniały odstępy między większością kompozycji), to i tak koncepcja suity wydawała się ryzykowna. Ostatecznie wyszło to naprawdę nieźle, ale nie zawsze klei się to w jeden spójny całokształt. Bywa, że sąsiadujące ze sobą części do siebie pasują, a bywa, że są one zestawione w przypadkowy sposób.

Wrażenie jednak robi to, co tam umieszczono. Wyróżnia się już początek w postaci najdłuższego ze strony B "You Never Give Me Your Money", łączącego w sobie brzmienie pianina w pierwszej połowie z mocnym, rockowym podkładem w drugiej, za to "Sun King" za sprawą oszczędnej gry instrumentalistów i uroczym harmoniom wokalnym tworzy wyśmienitą, uspokajającą atmosferę. To zresztą jeden z moich ulubionych fragmentów suity. W "She Came in Through the Bathroom Window" z nieco kołyszącą melodią otrzymujemy więcej dynamizmu, jednak nie znika luz zaprezentowany w "Sun King". W podobnym tempie utrzymano "Mean Mr. Mustard". Z kolei "Polythene Pam" to jeden z najbardziej zadziornych i intensywnych numerów na krążku. Dwa ostatnie należą do najkrótszych nagrań w dyskografii grupy, ponieważ każdy osobno trwa nieco ponad minutę.

Kolejne trzy nagrania bardziej się wyróżniają. Śliczna, oparta na XIX-wiecznym wierszu Thomasa Dekkera, kołysanka "Golden Slumbers" wprowadza nas w zupełnie inny, wyciszony klimat. Bardzo dobrze prezentuje się w nim partia na fortepianie oraz liryczny, skupiony śpiew McCartney'a. Szkoda tylko, że jeszcze bardziej go nie rozwinięto. Przeciwieństwo "Golden Slumbers" stanowi podniosły, chóralny "Carry That Weight", uzupełniony dodatkiem w postaci sekcji smyczkowej. W pewnym momencie pojawia się motyw z "You Never Give Me Your Money", co dodaje do suity nieco spójności. Wieńczący ją "The End" to pokaz kapitalnej współpracy muzyków, zagrany z niemalże hardrockową mocą. Pojawia się w nim jedyne w katalogu zespołu solo perkusyjne Starra, a także dziewięć krótkich popisów gitarowych granych naprzemiennie przez Harrisona, McCartney'a i Lennona (jedyny taki przypadek w twórczości Beatlesów). Znalazło się też miejsce na końcowe wyciszenie w postaci delikatnego instrumentarium i pocieszającego tekstu And in the end the love you take is equal to the love you make. A wszystko to zawarte w dwóch minutach. Trudno o bardziej efektowne domknięcie rozdziału o nazwie The Beatles.

Jak można łatwo zauważyć, tytuł "The End" odnosi się nie tylko do zakończenia albumu, ale także przygody kwartetu z działalnością grupy. Można go również interpretować jako symboliczny koniec pewnego etapu w dziejach muzyki, związany z rozwiązaniem zespołu. Gdy sądzimy, że to naprawdę koniec longplaya, po kilkunastu sekundach ciszy dostajemy jeszcze ukryty (nieuwzględniony w opisie wielu wydań płyty), utrzymany w folkowym klimacie, 23-sekundowy "Her Majesty" (najkrótsze nagranie w historii kapeli). Słychać w nim wyłącznie śpiewającego żartobliwy tekst i grającego na gitarze akustycznej McCartney'a. Pierwotnie miał on stać się częścią suity i znajdować się między "Mean Mr. Mustard" a "Polythene Pam", jednak uznano, że nie pasuje do reszty. Ten bonus nie był może niezbędny, ale trwa on na tyle krótko, że nie przeszkadza.

"Abbey Road" stanowi imponujące zwieńczenie (w chronologicznej kolejności nagrywania) twórczości zespołu, a także doskonałe podsumowanie tego, jak wielkimi artystami byli jego muzycy, jak dużego przełomu dokonali na polu muzycznym i jak wielką drogę przeszli od pierwszych, beztroskich, rock'n'rollowych albumów do tych w pełni dojrzałych i przemyślanych. Rewelacyjne kompozycje, doskonałe brzmienie oraz precyzyjna współpraca kwartetu złożyły się na jedno z najlepszych wydawnictw w ich dorobku. Niepozbawione pewnych rys, ale mimo wszystko wspaniałe. Najważniejsza i najbardziej wpływowa rockowa kapela pożegnała się ze słuchaczami w wielkim stylu. Czapki z głów - nie tylko dla recenzowanego longplaya, ale i dla pracy jaką Beatlesi wykonali przez całe lata 60.!

Moja ocena - 9/10

Lista utworów:
01. Come Together (John Lennon, Paul McCartney)
02. Something (George Harrison)
03. Maxwell's Silver Hammer (John Lennon, Paul McCartney)
04. Oh! Darling (John Lennon, Paul McCartney)
05. Octopus's Garden (Ringo Starr)
06. I Want You (She's So Heavy) (John Lennon, Paul McCartney)
07. Here Comes the Sun (George Harrison)
08. Because (John Lennon, Paul McCartney)
09. You Never Give Me Your Money (John Lennon, Paul McCartney)
10. Sun King (John Lennon, Paul McCartney)
11. Mean Mr. Mustard (John Lennon, Paul McCartney)
12. Polythene Pam (John Lennon, Paul McCartney)
13. She Came in Through the Bathroom Window (John Lennon, Paul McCartney)
14. Golden Slumbers (John Lennon, Paul McCartney)
15. Carry That Weight (John Lennon, Paul McCartney)
16. The End (John Lennon, Paul McCartney)
17. Her Majesty (John Lennon, Paul McCartney)

3 komentarze:

  1. Piękne pożegnanie co by nie mówić. Płyta która znów otarła się o doskonałość, gdyby nie "Maxwell's Silver Hammer","Octopus's Garden". O ironio to Ringo ma w tej chwili najbogatszą solową dyskografie studyjną razem z Pulem (pomijając fakt że pozostali nie żyją, ale jednak. A Ringo tłucze muzykę do kotleta). Pomysł z "suitą" bardziej medley, trafiony połowicznie. Znajdują się tam utwory które mogły by być rozwinięte co pomogło by w usunięciu dwóch zbędnych kawałków które wymieniłem i uzyskaniu tego samego czasu trwania całej płyty. Np. Taki "Golden Slumbers" przecież to piękny temat, rozmach i wokaliza jaką Paul tam prezentuję to coś pięknego. Kwintesencja późnego stylu zespołu a trwa zaledwie 1:31. Na wersji Deluxe jest wersja tej "suity" zaprezentowana jako całość razem z "Her Majesty" które zaczyna się w 7:24min, o nazwie "The Long One...". Sam utwór kończący płytę o wymownym tytule "The End" jest świetny, niestety na siłę wciśnięte "Her Majesty" jak na jakimś białym albumie... sprawia że muszę szybko wyłączyć płytę po przedostatnim utworze. Nie będę ukrywał, jedna z moich ulubionych płyt, kwintesencja zespołu i piękne pożegnanie. W ogóle nie słuchać że ich relację już tak nie współgrały jak współgra ta płyta, nie raz uroniłem przy niej łzę.

    OdpowiedzUsuń
  2. A i recenzja genialna, tak jak płyta.

    OdpowiedzUsuń
  3. Płyta absolutnie doskonała - zgadza się - czapki z głów!

    OdpowiedzUsuń