Skład wreszcie się ustabilizował i "Powerslave" okazał się pierwszą płytą
Maidenów, w której każdy pozostał na swoim miejscu. Chemia
podczas nagrywania "Piece of Mind" i promującej ją trasy
koncertowej wyraźnie poskutkowała. Nie bez znaczenia był również fakt, że muzycy byli niezwykle zadowoleni ze swojego nowego dzieła. Przy tworzeniu materiału na kolejne wydawnictwo, styl muzyczny pozostał więc niezmieniony. Ale pod pewnymi względami twórcy znowu poszli o krok dalej.
Co do okładki: Eddiego widzieliśmy wcześniej w różnych konfiguracjach/sytuacjach, tym razem stanowi on część narysowanej przez Dereka Riggsa egipskiej piramidy. O ile przy poprzedniej okazji ilustrator postanowił podręczyć Eddiego, umieszczając go w zamkniętym pomieszczeniu i ubierając w kaftan bezpieczeństwa, tak tutaj potwór ten wygląda bardzo okazale czy wręcz majestatycznie, sprawiając wrażenie jakby siedział na tronie. Śliczny rysunek, zdobiący jeszcze lepszą zawartość. Warto także zwrócić uwagę na czyściutką produkcję albumu, a pod względem brzmieniowym jest to prawdopodobnie najostrzejszy album Iron Maiden.
Jak zdecydowana większość recenzentów "Powerslave", również i ja muszę wspomnieć o dziwacznym podziale tego albumu na rewelacyjny, stanowiący muzyczną klasykę początek i koniec oraz słabszą środkową część - dla niektórych są to wręcz wypełniacze. Trzeba podkreślić, że nie są to zarzuty bezpodstawne. Utwory 3-6 trochę odstają od reszty, ale tylko dlatego, że pierwsze dwie i ostatnie kompozycje są po prostu kapitalne. Ciężko zawsze przez te 40-50 minut umieszczać coś na równie wybitnym poziomie (choć grupie czasami udało się spełnić to zadanie). Środkowe nagrania nie zaniżają jakoś bardzo jakości płyty, ale z drugiej strony, to nie one decydują o jej smaku.
Jak zdecydowana większość recenzentów "Powerslave", również i ja muszę wspomnieć o dziwacznym podziale tego albumu na rewelacyjny, stanowiący muzyczną klasykę początek i koniec oraz słabszą środkową część - dla niektórych są to wręcz wypełniacze. Trzeba podkreślić, że nie są to zarzuty bezpodstawne. Utwory 3-6 trochę odstają od reszty, ale tylko dlatego, że pierwsze dwie i ostatnie kompozycje są po prostu kapitalne. Ciężko zawsze przez te 40-50 minut umieszczać coś na równie wybitnym poziomie (choć grupie czasami udało się spełnić to zadanie). Środkowe nagrania nie zaniżają jakoś bardzo jakości płyty, ale z drugiej strony, to nie one decydują o jej smaku.
Zacznę
od tej słabszej
części. "Losfer Words (Big 'Orra)" to ostatni stworzony
przez grupę instrumental (jeśli nie liczyć ledwie słyszalnych
krzyków - prawdopodobnie Nicko - w pierwszych kilku sekundach). W
sumie po co je robić, gdy ma się w składzie wokalistę tej klasy co Dickinson? Kawałek trochę niepoukładany, niechlujny (w stylu
"Genghis Khan"), ale ogólnie przyjemny, z fajnymi
zagrywkami gitarowymi. "Flash of the Blade", oparty na
naprawdę dobrym, dynamicznym riffie, to drugi w pełni autorski
utwór Bruce'a. Dzięki swojej przystępnej melodii może się
podobać nawet tym, którzy nie słuchają metalu - sam Dario Argento
użył go w swoim filmie "Phenomena" z 1985 roku. Choć niestety zawarto w nim trochę metalowego kiczu. "The
Duellists" zaczyna się podobnie jak "Losfer Words (Big
'Orra)" i ogólnie byłby typowym wypełniaczem ze zbyt kiczowatym refrenem (choć naprawdę dobrze wypada w nim wokal Dickinsona), gdyby nie długa, zachwycająca część instrumentalna. "Back
in the Village" nawet na tym tle niczym specjalnym się nie
wyróżnia. Choć i w jego przypadku ciężko mówić o większej tragedii, to właśnie "Back in the Village" w największym stopniu powstrzymuje mnie od wystawienia "Powerslave" najwyższej oceny.
Lepsza
część to przebój za przebojem. Po prostu kapitalna robota. "Aces
High" po prostu imponuje swoim rozmachem. Kolejna opowieść o
lotnikach, idealnie zinterpretowana przez Bruce'a. Szybki,
efektowny, konkretny numer, który idealnie sprawdzał się na
początek koncertów w słynnej trasie World Slavery Tour. Oparty na charakterystycznym riffie (choć już wcześniej pojawiały się bliźniaczo podobne - m.in. w "Wild Fire" Budgie czy "Midnight Chaser" White Spirit) "2
Minutes to Midnight" to już autentyczny, heavymetalowy
przebój, w którym czuć rękę kompozycyjną Adriana Smitha. Choć przyznam, że mógłby być nieco krótszy. Jeszcze
większe wrażenie robi końcówka longplaya, w tym tytułowe
"Powerslave", trzeci kawałek Bruce'a. Kawałek pod każdym
względem wybitny. Po króciutkim, klimatycznym intrze z odgłosami
wilków i biciem serca słyszymy rewelacyjny, egipski
riff, zaś Bruce niezwykle przekonująco odgrywa rolę faraona na
skraju śmierci. Ale większe wrażenie niż tekst robi warstwa
muzyczna, czyli przeróżne motywy muzyczne, a zwłaszcza pierwsze
zwolnienie na płycie, czyli klimatyczna solówka Dave'a Murray'a,
jeden z jego najwybitniejszych popisów.
Wydawałoby
się, że takiego dzieła nie da się pobić bądź mu dorównać. A
jednak 13-minutowemu "Rime of Ancient Mariner" się to
udaje. Już sama długość (13 minut i 40 sekund) budzi podziw, czyżby Iron Maiden stało
się zespołem w pełni progresywnym? To wielowątkowy, rozbudowany,
imponujący rozmachem utwór, który ani trochę nie nudzi. Steve
stworzył "Rime of Ancient Mariner" na podstawie XVIII-wiecznego poematu autorstwa Samuela Taylora
Coleridge'a pod tym samym tytułem, umieścił w nim nawet dwa cytaty z tego tekstu. Kompozycyjnie przeszedł samego siebie i przez cały ten czas udało mu się utrzymać słuchacza w ciągłym skupieniu i
zachwycie. Basista nie wpadł tu w pułapkę sztucznego wydłużenia
numeru, wszystko idealnie do siebie pasuje. W środku pojawia się drugie
albumowe zwolnienie tempa, ale fragment ten jest na tyle niepokojący
i wyjęty niczym z horroru, że bez niego ta kompozycja byłaby po
prostu niepełna. Instrumentalnie jest to być może najdoskonalszy
utwór w historii Iron Maiden. Prawdziwy majstersztyk, ozdoba
dyskografii tej kapeli.
Ostra,
bezwzględna jazda bez trzymanki - nie zawarto tu nawet tradycyjnej
półballady. Coś w stylu: nikt
nie może nas zatrzymać.
Być może była to odpowiedź na rosnącą popularność thrash
metalu, w którym przecież nie ma miejsca na znaczne zwolnienia (a
przynajmniej nie było do momentu powstania "Fade to Black").
Pod względem wykonawczym muzycy zaprezentowali wręcz olimpijską
formę. Najlepiej świadczą o tym dwa ostatnie, wybitne kawałki. Choć
nawet te lepsze fragmenty wypadały równie
dobrze bądź nieco lepiej na legendarnej koncertówce "Live After Death" z
1985 roku, słusznie uznawanej za jedną z najlepszych w historii.
Dlatego blisko 10-tki. Płyta z wybitnymi momentami, ale do wybitnej
w całości troszkę brakuje. Z drugiej strony uważam, że
"Powerslave" może być idealnym longplayem do wprowadzenia
w świat heavy metalu.
W 1984
roku Iron Maiden było już grupą na szczycie, nie do zatrzymania.
Osiągali sukcesy, mieli ogromne rzesze fanów, a epicka, monstrualna, rozpoczęta w Polsce trasa promująca krążek była
najdłuższą w historii zespołu. "Powerslave" zakończył
pewien okres w działalności Maidenów. Przy okazji
następnego albumu pojawiły się kłótnie i nieścisłości co do
kierunku, w jakim miał podążyć zespół. Ale to już inna
historia...
Moja ocena - 9/10
Lista utworów:
01. Aces High (Steve Harris)
02. 2 Minutes to Midnight (Bruce Dickinson, Adrian Smith)
03. Losfer Words (Big 'Orra) (Steve Harris)
04. Flash of the Blade (Bruce Dickinson)
05. The Duellists (Steve Harris)
06. Back in the Village (Bruce Dickinson, Adrian Smith)
07. Powerslave (Bruce Dickinson)
08. Rime of Ancient Mariner (Steve Harris)
"Back in the Village" wyróżnia się okropnym refrenem ;)
OdpowiedzUsuńTo może inaczej - nie wyróżnia się na plus.
Usuń