8 kwietnia 2016

Aerosmith - "Aerosmith" (1973)


Aerosmith to z pewnością jedna z najbardziej rozpoznawalnych amerykańskich grup hardrockowych. Stało się to głównie za sprawą przebojów z lat 1987-1993, jednak i w latach 70. odnosiła ona niemałe sukcesy na rynku muzycznym. Kapela powstała w 1970 roku z inicjatywy gitarzysty Joe Perry'ego i basisty Toma Hamiltona. Już w tym samym roku dołączyli do niej wokalista Steven Tyler i perkusista Joey Kramer, a rok później zatrudniono także gitarzystę Brada Whitforda. Z wyjątkiem lat 1979-1983, grupa w tym składzie istnieje do dnia dzisiejszego. Warto zauważyć, że ostry styl pierwszych płyt różni się nieco od współczesnej, popowej odmiany.

Nie ukrywam, iż jestem fanem twórczości Aerosmith - a przynajmniej tej do albumu "Get a Grip". Zawiera ona to, co bardzo cenię w rockowym graniu, czyli solidne wykonanie i rockową energię; to również kopalnia dobrych, zapamiętywalnych riffów. Ich pierwsze dzieło stanowi jeden z najlepszych przykładów prezentacji umiejętności kompozytorskich i wykonawczych muzyków. Dla osób znających zespół tylko z radiowych przebojów nie do rozpoznania będzie barwa głosu Stevena Tylera, który brzmi tu zupełnie inaczej niż na późniejszych krążkach. Był to celowy zabieg ze strony wokalisty, który zmieniając barwę głosu chciał upodobnić się do popularnych wtedy bluesowych wykonawców. Jedynie w "Dream On" śpiewa po swojemu. Mimo tej taktyki, słuchając tutejszej wersji "Dream On" i porównując ją z dużo późniejszymi wykonaniami koncertowymi wyraźnie czuć sporą różnicę w głosie Tylera. Mimo że osobiście preferuję jego późniejszą, zachrypniętą barwę, również na debiucie Steven radzi sobie naprawdę dobrze.

A sama muzyka? Na debiucie mamy w większości do czynienia z dzikim, ostro zagranym rockiem. Prostym i niezbyt wymagającym, ale w zamian dającym wiele muzycznej satysfakcji. Muzycy na swoim debiucie zaprezentowali prostą wersję hard rocka z drobnymi urozmaiceniami - to obok zestawu coverów "Honkin' on Bobo" z 2004 roku najbardziej bluesowe wydawnictwo w katalogu grupy. Z jednej strony można się czepiać niezbyt profesjonalnej produkcji, jednak w tym przypadku to garażowe brzmienie dodaje wiele smaku. Całość brzmi niesamowicie surowo i zadziornie, a przez to dość klimatycznie. Jeśli porównać to z najnowszymi, często absurdalnie wypolerowanymi i gładkimi płytami Aerosmith, jeszcze bardziej docenia się uzyskany tutaj efekt.

Na początku lat 70. Aerosmith jawił się jako pewna alternatywa w muzycznym morzu rocka progresywnego i radiowej odmiany rocka. Członkowie zespołu nigdy nie ukrywali swoich inspiracji The Rolling Stones - do tego stopnia, że po pewnym czasie zaczęto ich nawet nazywać amerykańską wersją Stonesów. Należy również wspomnieć, że czerpiąc z zacnych inspiracji z czasem i Aerosmith stał się inspiracją dla wielu grup, z których najpopularniejszym przykładem może być Guns N' Roses. Kapela zdobyła szczególną sławę w rodzimych Stanach Zjednoczonych, gdzie obecnie w wielu kręgach posiada status zespołu kultowego. Warto też dodać, że twórcą prawie całego oryginalnego materiału na debiut jest Tyler.

Debiut otwiera czadowy "Make It". To świetne wprowadzenie dla słuchaczy (także w formie tekstowej - Good evening people, welcome to the show...), a zarazem doskonały przykład wczesnego brzmienia Aerosmith. Głos Stevena może kojarzyć się momentami z wokalem Micka Jaggera, co daje muzyczne powiązania z The Rolling Stones, a w części instrumentalnej znalazło się kilka ciekawych popisów gitarowych. Warto też wyróżnić zadziorny "Mama Kin" o wyraźnie rock'n'rollowym feelingu, w którym dostajemy jeden z najbardziej rozpoznawalnych i pamiętnych riffów w całej dyskografii zespołu. Był to numer wielokrotnie coverowany przez wiele formacji, m.in. przez wspomniany już wcześniej Guns N' Roses, i w ich wykonaniu brzmiał jeszcze bardziej energetycznie. W oryginale miłym smaczkiem będzie dla wielu dodanie saksofonu (pojawia się on także w następnym "Write Me a Letter"). Prawdziwy koncertowy klasyk.

Generalnie do końca albumu zespół nie schodzi poniżej pewnego poziomu. W "Somebody" zwraca uwagę nietypowa część środkowa, gdzie lekko bluesowe solówki gitarowe zostają wsparte idealnie zsynchronizowanym, choć niemalże improwizowanym głosem Tylera. Steven starał się w tym czasie nie ograniczać do zwykłych partii wokalnych i zaproponował swojego rodzaju eksperyment, który nawet po latach brzmi zaskakująco dobrze. Z kolei "One Way Street" to dla mnie znakomita symbioza bluesa i rocka. Czego tu nie ma? Pojawiają się m.in. ozdobniki na klawiszach, ekscytujące popisy obu gitarzystów (lekko preferuję pierwszą solówkę, zagraną przez Whitforda), dostajemy też solo Tylera na harmonijce - instrumencie stanowiącym jeden z nieodłącznych i charakterystycznych elementów zespołu. Pod koniec następuje delikatne zwolnienie, dzięki czemu ostatnie sekundy wybrzmiewają jeszcze mocniej. To drugi najlepszy fragment debiutu.

A to dlatego, że przysłowiową wisienką na torcie jest legendarna, rewelacyjna ballada "Dream On", w większości dość spokojna i stonowana, co zostaje skumulowane w postaci agresywnego refrenu. Instrumentaliści kreują tu magiczny, niemalże surrealistyczny klimat, a głos Tylera, z początku żałobny i smutny, staje się z czasem coraz bardziej ekspresywny i gniewny. Znakomicie wypada także końcowy dialog wokalny z ostrymi solówkami gitarowymi. Wydany na singlu w 1973 roku "Dream On" nie odniósł znaczących sukcesów, ale wznowiony w takiej samej formie trzy lata później dotarł na 6. miejsce zestawienia Billboard Hot 100. Trzeba jednak pamiętać, że powodzenie to nastąpiło tuż po tym jak Aerosmith przebił się głównego nurtu muzyki popularnej za sprawą sukcesu krążka "Toys in the Attic".

Ciekawie prezentuje się także powoli snujący się i dość klimatyczny "Movin' Out", wyróżniający się intrygującym zwolnieniem w połowie. Oprócz kolejnych interesujących solówek warto zwrócić w nim uwagę na fajną pracę perkusji. Co ciekawe, był to pierwszy utwór napisany przez duet Tyler-Perry. Całość kończy dynamiczny, zagrany z wyczuciem cover Rufusa Thomasa "Walkin' the Dog", który w refrenie przypomina mi nieco twórczość AC/DC (dla przypomnienia, kapela braci Young powstała później). Na okładce pierwszego wydania debiutu błędnie opisano go jako "Walkin' the Dig", co skorygowano w późniejszych wydaniach. Na tym tle trochę mniej wyróżnia się "Write Me a Letter" - zwyczajny, choć niezły rock and roll.

Co można dodać jako podsumowanie? Muzycy już na początku swojej kariery pokazali, że stać ich na wiele i nagrali jedno ze swoich najlepszych wydawnictw. O ile nie najlepsze, a na pewno najbardziej równe i z największą ilością zachwycających fragmentów. Czegoś jednak mi brakuje do wystawienia wyższej oceny, niemniej mocna ósemka niewątpliwie się z mojej strony należy. Muzycznie krążek nie zawiera niczego szczególnie innowacyjnego, opierając się na sprawdzonych wzorcach, ale za to kompozycyjnie prezentuje bardzo porządny poziom i posiada kilka niezapomnianych chwil. Pozostaje też żal, że w późniejszym etapie kariery kapela zagubiła gdzieś ten niezwykle surowy dźwięk znany z debiutu i coraz bardziej pchała się w stronę popu, bo to właśnie granie na pograniczu hard i blues rocka naprawdę im wychodziło. Jeśli lubisz prostego, energicznego rocka, to ten album jest dla Ciebie. Piękno tkwi w prostocie? Może i banalne, ale coś w tym jest.

Moja ocena - 8/10

Lista utworów:
01. Make It (Steven Tyler)
02. Somebody (Steven Emspack, Steven Tyler)
03. Dream On (Steven Tyler)
04. One Way Street (Steven Tyler)
05. Mama Kin (Steven Tyler)
06. Write Me a Letter (Steven Tyler)
07. Movin' Out (Joe Perry, Steven Tyler)
08. Walkin' the Dog (Rufus Thomas)

2 komentarze:

  1. Pozwól, że odpiszę Ci tutaj na Twoje zapytania ;)

    Blog wygląda estetycznie, podoba mi się ten ascetyczny, przejrzysty szablon. Jednak zrezygnowałbym z tła, albo zastąpił je jakimś mniej infantylnym. Zamiast tego lepiej chyba dać jakieś tło za nazwą bloga. I opis pod nazwą skróciłbym do samego "recenzje płyt rockowych i metalowych". Na pewno nie zaszkodziłoby dodanie strony z linkami do wszystkich tekstów ;)

    Jeśli chodzi o styl pisania, to powiem tylko tyle, że jest na pewno znacznie lepiej, niż w moich wczesnych recenzjach (a pewnie i wielu późniejszych) ;)

    Na koniec mam jeszcze jedną radę. Nie opisuj całych dyskografii danego wykonawcy pod rząd. Pisz na przemian o jak największej liczbie zespołów, to szybko wzrośnie liczba odwiedzających ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za wszelkie wskazówki. Muszę je solidnie rozważyć, zwłaszcza w kontekście doboru zespołów do recenzji i tła strony - choć z drugiej strony nie chcę, żeby mój blog był pod względem wyglądu kopią innego.

      Co do pisania, to zawsze najtrudniej mi opisać np. okoliczności powstania zespołu (kto założył, jak itp) czy wszelkie zmiany personalne między płytami. Samo opisywanie utworów i moich odczuć co do nich idzie za to dość łatwo :)

      Usuń