2 maja 2016

Scorpions - "Lonesome Crow" (1972)


Niemiecką grupę Scorpions założył w 1965 roku gitarzysta rytmiczny Rudolf Schenker, który na początku działalności pełnił też rolę wokalisty. W pierwszym składzie towarzyszyli mu Karl Heinz-Vollmer na gitarze prowadzącej, Achim Kirchoff na gitarze basowej i Wolfgang Dziony na perkusji. Zespół istniał przez kilka lat, pozostając jednak na poziomie amatorskim (choć w Hanowerze dorobili się statusu lokalnej gwiazdy), wykonując covery (np. The Rolling Stones) i nie wydając żadnej płyty. Paradoksalnie jednym z najważniejszych wydarzeń dla rozwoju kapeli był fakt, że przez ten czas młodszy brat Schenkera, Michael, zaczął uczyć się gry na gitarze, do czego notabene zachęcał go sam Rudolf.

Michael wkrótce potem zaczął przewyższać umiejętnościami dotychczasowych gitarzystów Scorpions i gdy osiągnął odpowiedni wiek został włączony do kapeli - zresztą w podobnym czasie, co basista Lothar Heimberg oraz wokalista Klaus Meine, pod tym względem dysponujący dużo większymi umiejętnościami od Rudolfa, który od tej pory skupił się wyłącznie na grze na swoim instrumencie. Z pierwszego składu, oprócz starszego Schenkera, pozostał także Wolfgang Dziony. Ten właśnie skład zarejestrował materiał na swój debiutancki album, powstały 7 lat po utworzeniu Scorpions. Do jego powstania doszło w ciekawy sposób. Brytyjski reżyser, John Schlesinger zaproponował muzykom współpracę przy tworzeniu muzyki do filmu dokumentalnego. Dzięki temu poznali oni trafili niemieckiego producenta, Conny’ego Planka. Będąc pod wrażeniem umiejętności chłopaków, podpisał on z nimi kontrakt i zaprosił do swojego studia Brain Records, gdzie pod jego pieczą muzycy nagrali swoje pierwsze dzieło.

A trzeba przyznać, że rzeczony krążek, pod tytułem "Lonesome Crow", okazał się dziełem nietypowym i unikalnym. Pod względem twórczym bracia zajęli się tworzeniem muzyki (w fascynujący sposób łącząc ze sobą wpływy wielu odmian muzyki, w tym hard rocka, psychodelii czy rocka progresywnego), zaś rola pozostałych ograniczyła się do napisania tekstów. Mimo że członkowie zespołu pochodzili z Niemiec, już na tym etapie postanowiono nie zamieszczać liryki w ich ojczystym języku, gdyż od samego początku celem muzyków było podbicie światowego rynku, w tym Stanów Zjednoczonych.

Mimo tego, "Lonesome Crow" zaskakuje dojrzałością i ambitnym charakterem. Muzycy byli już wtedy ze sobą rewelacyjnie zgrani, a duet Schenker-Meine nie tworzył jeszcze utworów łatwo wpadających w ucho i mających porwać tłumy słuchaczy. Wręcz przeciwnie - kompozycje z "Lonesome Crow" mają luźny, wręcz improwizacyjny charakter i wydają się zupełnie nieskrępowane, co poniekąd zbliża wydawnictwo do dzieł jazzowych. Na skutek swojego niejednoznacznego charakteru, debiut ten został przypisany do tzw. krautrocka - niemieckiego odpowiednika brytyjskiego rocka progresywnego. Porównania te były dość powierzchowne, gdyż materiał nie miał zbyt wiele wspólnego z tą odmianą muzyki, głównie ze względu na zbyt zachowawcze eksperymenty czy poszerzanie granic muzyki w porównaniu do wielu grup krautrockowych.

Oprócz wspomnianych wcześniej inspiracji, muzycy zapatrywali się raczej na dorobek pierwszych grup hardrockowych, na czele z tzw. wielką trójcą, czyli Black Sabbath, Led Zeppelin i Deep Purple. Jednak w porównaniu do nich ekipa Schenkera miała wtedy bardziej progresywne zacięcie. Dla kogoś, kto zna Scorpions wyłącznie z radiowych przebojów, będzie to naprawdę spore zaskoczenie. Zespół już nigdy nie nagrał niczego podobnego. Jego twórczość przeszła z biegiem lat tak wielką metamorfozę (a kompozycje nieustannie pomijano na kolejnych trasach koncertowych), że gdy po kilkunastu latach puszczono ten materiał Rudolfowi Schenkerowi, ten nie rozpoznał własnego dzieła. Myślę, że już wyraźnie widać różnicę.

Na albumie największą uwagę przykuwa Michael Schenker, i to właśnie on jest bohaterem tego krążka. Słychać, że już w tak młodym wieku był znakomitym muzykiem. To, co wyprawia na gitarze 17-letni wówczas Schenker przechodzi najśmielsze pojęcie, wszystkie utwory mogą posłużyć za przykład jego niesamowitych umiejętności i kreatywności. Wydaje się, jakby każdy dźwięk został dopracowany w najdrobniejszym szczególe. W jego grze słychać inspiracje m.in. Jimmym Pagem czy Rorym Gallagherem. Czysty eargasm dla uszu. Z kolei partie Rudolfa nie do końca się wyróżniają i dają wyłącznie solidną podstawę pod popisy Michaela. Pod względem instrumentalnym wybija się również Heimberg, jego instrument często wysuwa się na pierwszy plan i jest wspaniale uwypuklony w miksie. Razem z Dzionym tworzą moim zdaniem najlepszą sekcję rytmiczną Scorpions. Szkoda, że ten skład nie przetrwał dłużej, bo były zadatki na powstanie jednej z najwspanialszych grup hardrockowych w historii. Wprawdzie, dekadę później kapela stała się gwiazdą na skalę światową, jednak uzyskała to dzięki przebojom i uproszczeniu swojej muzyki. Twórczy potencjał wczesnego oblicza Scorpions był ogromny i szkoda, że zaprzepaszczono szansę kontynuowania eksperymentów na taką skalę.

Zawarta tu muzyka powala zróżnicowaniem. "I'm Goin' Mad" to idealne otwarcie, rozpoczęte transową melodią oraz ciekawym zabiegiem etapowego dołączania instrumentów, w tym ekscytującą solówką Schenkera. Od razu słychać inny styl niż w czasie późniejszej działalności, m.in. w tym, że sekcja rytmiczna nie ogranicza się wyłącznie do prostego akompaniamentu. Podobieństwa do nowszego oblicza Scorpions słychać tylko w charakterystycznym głosie (w tym wypadku partii mówionej) Klausa Meine'a, choć z drugiej strony robi on wrażenie niezbyt pewnego swoich możliwości. To jednak w sporej części utwór instrumentalny, pokazujący niesamowitą współpracę wszystkich muzyków. "It All Depends" po króciutkim występie Meine'a przechodzi w porywające gitarowe młócenie, wsparte bardzo intensywną grą sekcji rytmicznej. "Leave Me" to kolejny żelazny punkt całości. Psychodeliczny wstęp i początkowa linia basu świetnie budują napięcie, a wisienkę na torcie stanowią dwie fantastyczne solówki Michaela - jedne z najlepszych w jego karierze. Po prostu doskonałe.

Powolny "In Search of the Peace of Mind" wygląda jakby był połączony z kilku odrębnych fragmentów, a mimo to sprawia wrażenie spójnego. Mocne otwarcie stanowi preludium do krótkiej, chóralnej części a capella oraz balladowej części utworu. W połowie następuje jednak nagłe przełamanie - część z mrocznymi partiami gitar zmierza do mocnego, wykrzyczanego finału, w którym Meine pokazuje wreszcie na co go stać. Podobnie jak w ostrych urywkach "Inheritance", w którym nie brakuje również ciekawych, uroczych fragmentów. Z kolei "Action" to przede wszystkim zachwycający popis basisty Lothara Heimberga, grającego niezwykle gęstą partię. Dzięki niej, a także dopasowanej partii perkusisty, bliżej temu nagraniu do stylistyki jazz rocka.

Wielkie wrażenie robi potężna kulminacja longplaya w postaci 13-minutowego "Lonesome Crow", wyróżniającego się wieloma zmianami dynamiki i nastroju. Mamy tu zarówno klimatyczne i prawdziwie psychodeliczne fragmenty, a kiedy indziej pojawia się hardrockowe gitarowe czadowanie. Nie muszę chyba przypominać o nieoczywistej, porywającej grze sekcji rytmicznej, a także fenomenalnych solówkach gitarowych, swoją drogą wyglądających na improwizowane w trakcie nagrywania (ta z końcówki jest po prostu piękna). Niesamowite, że zespół, który ma w swoim dorobku takie przeboje, jak "Wind of Change" czy "Big City Nights", ma również kompozycję takiego kalibru. I nie chodzi tylko o jej poziom, ale także rozbudowanie i dojrzałość. Polecam puścić to komuś kto nie zna żadnego nagrania grupy sprzed albumu "Lovedrive" i dopiero po przesłuchaniu zdradzić kto za to odpowiada.

"Lonesome Crow" to zdecydowanie największe artystyczne osiągnięcie zespołu. Jego największą atrakcją są natchnione popisy młodszego z Schenkerów, ale i pozostali muzycy nie pozostają daleko w tyle (może oprócz Rudolfa). A brzmieniu też nie można niczego zarzucić. Słucha się tego jednym tchem. Nie można pozwolić by tak wspaniały materiał popadł w zapomnienie. Ciężko uwierzyć, że obecnie komercyjny, niewymagający muzycznie Scorpions zaczynał od tak ambitnego, wspaniałego grania, które może nie miało wiele wspólnego z krautrockiem, ale zdecydowanie wyróżniało się na tle innych kapel z obszaru ciężkiego grania. To na pewno ten sam Scorpions, który dekadę później oczarował świat legendarnymi balladami? Inna sprawa, że z ówczesnego składu już 2 lata później zostało w nim tylko dwóch muzyków. Zaprawdę niebanalni to byli twórcy. Nawet hardrockowa czołówka z Wielkiej Brytanii mogłaby czuć respekt przed tym materiałem. W mojej opinii "Lonesome Crow" w niczym nie odstaje od największych dokonań tych grup.

Moja ocena - 9/10

Lista utworów:
01. I'm Goin' Mad (Wolfgang Dziony, Lothar Heimberg, Klaus Meine, Michael Schenker, Rudolf Schenker)
02. It All Depends (Wolfgang Dziony, Lothar Heimberg, Klaus Meine, Michael Schenker, Rudolf Schenker)
03. Leave Me (Wolfgang Dziony, Lothar Heimberg, Klaus Meine, Michael Schenker, Rudolf Schenker)
04. In Search of the Peace of Mind (Wolfgang Dziony, Lothar Heimberg, Klaus Meine, Michael Schenker, Rudolf Schenker)
05. Inheritance (Wolfgang Dziony, Lothar Heimberg, Klaus Meine, Michael Schenker, Rudolf Schenker)
06. Action (Wolfgang Dziony, Lothar Heimberg, Klaus Meine, Michael Schenker, Rudolf Schenker)
07. Lonesome Crow (Wolfgang Dziony, Lothar Heimberg, Klaus Meine, Michael Schenker, Rudolf Schenker)

3 komentarze:

  1. Kilkanaście lat temu Scorpionsi byli moim ulubionym zespołu, ale tego albumu przez długi czas nie chciałem poznać. Znałem "I'm Goin' Mad" i zniechęcał mnie, by sięgnąć po całość. Dopiero po kilku latach zdecydowałem się przesłuchać "Lonesome Crow" i okazało się, że pozostałe utwory są rewelacyjne ;) Od tamtego czasu jest to mój ulubiony longplay zespołu. Do późniejszych bardzo rzadko już wracam (do tych po '85 roku - wcale), ale tego chętnie co jakiś czas słucham.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po tym jak poznałem debiut Scorpionsów, był czas że przesłuchiwałem go codziennie. To naprawdę świetny materiał, którego po prostu dobrze się słucha w całości.

      Usuń
  2. znakomity album.bialy kruk.perla

    OdpowiedzUsuń