Seven
deadly sins
Seven
ways to win
Seven
holy paths to hell
And
your trip begins
Seven
downward slopes
Seven
bloodied hopes
Seven
are you burning fires
Seven
your desires...
Taką
deklamację z ust Bruce'a Dickinsona słychać na początku i końcu płyty
"Seventh Son of a Seventh Son" (z jedną drobną różnicą, która stanowi ciekawostkę dla spostrzegawczych słuchaczy).
Dlaczego zastosowano taki niecodzienny dla Maidenów zabieg? Omawiane
dzieło jest bowiem concept albumem, na którym wszystkie kompozycje tworzą spójną całość, zaś teksty opowiadają jedną historię, w tym wypadku Siódmego Syna Siódmego Syna. Taki zabieg miał pokazać inspiracje
Steve'a Harrisa kapelami progresywnymi, typu Pink Floyd czy Yes. Pomysł był dość ryzykowny -
Iron Maiden był zespołem mającym delikatne naleciałości z rocka progresywnego, ale
nigdy wcześniej nie porywał się na nagranie takiego materiału.
"Seventh Son of a Seventh Son" został wydany 1 kwietnia 1988 roku i z marszu został nazwany arcydziełem. Wyjątkowo ważna płyta została przyjęta odpowiednio dobrze. Chwalono w niej dosłownie wszystko - brzmienie, fenomenalną grę muzyków czy sensownie zaplanowany koncept. Poza tym, złożoność i odmienność nie przeszkodziła, by longplay ten osiągnął sukces komercyjny. Był on drugim - po "The Number of the Beast" - albumem Maidenów, który okupował szczyt brytyjskiej listy przebojów, a dodatkowo każdy z czterech singli ("Can I Play with Madness", "The Evil That Men Do", "The Clairvoyant" i "Infinite Dreams" - dwa pierwsze w wersji studyjnej, a dwa pozostałe w koncertowej) cieszył się sporym powodzeniem. Taki wynik wciąż robi spore wrażenie.
Z kolei okładka, tradycyjnie zaprojektowana przez Dereka Riggsa, zaskakuje prostotą i w dość znaczący sposób odbiega od poprzednich jego rysunków, bogatych w szczegóły i różne niuanse. Był to celowy zabieg, by nie odwracać naszej uwagi od treści utworów. Tym razem ilustrator stworzył spokojny obrazek, wypełniony delikatnymi, pastelowymi kolorami, zaś Eddie został przedstawiony w sposób symboliczny. Można odczytywać jego postać jako jasnowidza i proroka, unoszącego się nad oceanem wśród lodowców i trzymającego różowe wnętrzności w dłoni. Swoją drogą, ten niesłychanie tajemniczy i chłodny rysunek to jedna z lepszych grafik Riggsa, mocno wyróżniająca się na tle innych.
"Seventh Son of a Seventh Son" to dzieło bardzo przemyślane i niemalże nic nie jest w nim kwestią przypadku. Można śmiało powiedzieć, że krążek ten wprowadził nową jakość do muzyki Maidenów, wytyczył nowatorskie kierunki w graniu heavy metalu i pokazał nowe możliwości genialnego Steve'a Harrisa, który jeszcze bardziej rozwinął skrzydła jako kompozytor. W koncepcji do głównego tematu tekstowego basista zainspirował się powieścią fantasy Orsona Scotta Carda pod tytułem "Siódmy syn" z 1987 roku. Wszystkie utwory odnoszą się więc do świata symboliki, mistycyzmu czy tajemnych i duchowych mocy, a także dotyczą wątków dobra i zła czy nadprzyrodzonych zdolności. Książka Carda nie była jedynym źródłem czerpania inspiracji - tej Harris szukał w innej części literatury czy historii (wystarczy przytoczyć choćby przypadek brytyjskiej medium Doris Stokes, która wsławiła się tym, że trafnie przewidziała swoją śmierć - miała ona miejsce niecały rok przed nagrywaniem wydawnictwa). Co oczywiste, liczba w tytule płyty odzwierciedla także fakt, że było to siódme studyjne dzieło Iron Maiden.
Nie tylko teksty są ze sobą powiązane, ponieważ za sprawą tworzenia podobnych do siebie motywów (przykładowo - początek "Only the Good Die Young" brzmi jak jeden z fragmentów "Infinite Dreams") także muzycznie kompozycje spajają się w jedną całość. Trójka twórców (tradycyjnie z symboliczną pomocą Murray'a) przerzuca się w wymyślaniu interesujących riffów, solówek czy zmian tempa, jednak przez zdecydowaną większość czasu zostaje zachowana spójność i trzymanie ustalonego poziomu jakości. Myślę więc, że to najbardziej progresywne dzieło w katalogu Iron Maiden. W pewien sposób można go traktować jako jedną, bardzo różnorodną kompozycję. A żadna z nich nie padła ofiarą przeładowania czy sztucznego rozciągania na siłę (co w późniejszych latach niejednokrotnie zdarzało się twórcom). Zamiast tego dostajemy dawkę porywającej i przemyślanej muzyki, która broni się także samodzielnie, w kontekście pojedynczych nagrań czy w oderwaniu od całego konceptu. Tradycyjnie, nie będę się zbytnio zagłębiał w zawartość tekstową, a uwagę skupię na warstwie muzycznej.
Początek "Moonchild" naprawdę zaskakuje - po zaśpiewaniu przy akompaniamencie gitary akustycznej przez Dickinsona wyżej wymienionego tekstu (czyżby inspiracja folkowym obliczem Jethro Tull?), następuje coś, czego nie było dotąd w żadnym innym utworze Iron Maiden. Muzycy użyli syntezatory w dużo bardziej śmiały sposób niż na "Somewhere in Time", wysuwając je na pierwszy plan. Czyżby tym razem przesadzili? Nic bardziej mylnego, zabieg ten zapewnia niezwykle ciekawą, niemalże majestatyczną atmosferę. Poza tym, po ponad minucie klawiszowego pasażu wszystko powraca do normy i bardziej konwencjonalnego oblicza zespołu. W tekście roi się do odniesień do magicznej filozofii Aleistera Crowley'a, zaś warstwa muzyczna ciekawie to wszystko ilustruje.
Mimo to, dużo większe wrażenie robi "Infinite Dreams". Początkowo subtelny, senny wręcz motyw stopniowo się rozwija, by przejść w prawdziwie metalowy czad. Gamę umiejętności może tutaj pokazać Dickinson, najpierw śpiewając w bardziej stonowany sposób, by następnie przechodzić do coraz bardziej intensywnych partii, kumulując część swojej pracy w pojawiającym się w czwartej minucie fascynującym okrzyku. Jego wokal powraca także pod koniec, zaś to co dzieje się w międzyczasie w ognistej warstwie instrumentalnej po prostu zwala z nóg. Niesamowite doświadczenie muzyczne. Dla odmiany, prawdopodobnie najbardziej znany z zestawu "Can I Play with Madness" ma bardziej piosenkowy charakter, jednak jest to zdecydowanie najmniej interesujące, ledwie poprawne i psujące nieco klimat reszty nagranie, z nieciekawym, popowym refrenem, który może zapada w pamięć, ale odstaje poziomem od reszty longplaya. W kategorii potencjalnego hitu znacznie lepiej sprawuje się inny kawałek tria Dickinson-Smith-Harris, czyli "The Evil That Men Do", ze świetną linią wokalną, przyjemnie klekoczącym basem i chwytliwym - ale już nie tak tandetnym - refrenem. Mimo że "Can I Play with Madness" nadaje się idealnie dla stacji radiowych, to właśnie "The Evil That Men Do" byłby lepszym wyborem na pierwszy singiel.
Z kolei okładka, tradycyjnie zaprojektowana przez Dereka Riggsa, zaskakuje prostotą i w dość znaczący sposób odbiega od poprzednich jego rysunków, bogatych w szczegóły i różne niuanse. Był to celowy zabieg, by nie odwracać naszej uwagi od treści utworów. Tym razem ilustrator stworzył spokojny obrazek, wypełniony delikatnymi, pastelowymi kolorami, zaś Eddie został przedstawiony w sposób symboliczny. Można odczytywać jego postać jako jasnowidza i proroka, unoszącego się nad oceanem wśród lodowców i trzymającego różowe wnętrzności w dłoni. Swoją drogą, ten niesłychanie tajemniczy i chłodny rysunek to jedna z lepszych grafik Riggsa, mocno wyróżniająca się na tle innych.
"Seventh Son of a Seventh Son" to dzieło bardzo przemyślane i niemalże nic nie jest w nim kwestią przypadku. Można śmiało powiedzieć, że krążek ten wprowadził nową jakość do muzyki Maidenów, wytyczył nowatorskie kierunki w graniu heavy metalu i pokazał nowe możliwości genialnego Steve'a Harrisa, który jeszcze bardziej rozwinął skrzydła jako kompozytor. W koncepcji do głównego tematu tekstowego basista zainspirował się powieścią fantasy Orsona Scotta Carda pod tytułem "Siódmy syn" z 1987 roku. Wszystkie utwory odnoszą się więc do świata symboliki, mistycyzmu czy tajemnych i duchowych mocy, a także dotyczą wątków dobra i zła czy nadprzyrodzonych zdolności. Książka Carda nie była jedynym źródłem czerpania inspiracji - tej Harris szukał w innej części literatury czy historii (wystarczy przytoczyć choćby przypadek brytyjskiej medium Doris Stokes, która wsławiła się tym, że trafnie przewidziała swoją śmierć - miała ona miejsce niecały rok przed nagrywaniem wydawnictwa). Co oczywiste, liczba w tytule płyty odzwierciedla także fakt, że było to siódme studyjne dzieło Iron Maiden.
Nie tylko teksty są ze sobą powiązane, ponieważ za sprawą tworzenia podobnych do siebie motywów (przykładowo - początek "Only the Good Die Young" brzmi jak jeden z fragmentów "Infinite Dreams") także muzycznie kompozycje spajają się w jedną całość. Trójka twórców (tradycyjnie z symboliczną pomocą Murray'a) przerzuca się w wymyślaniu interesujących riffów, solówek czy zmian tempa, jednak przez zdecydowaną większość czasu zostaje zachowana spójność i trzymanie ustalonego poziomu jakości. Myślę więc, że to najbardziej progresywne dzieło w katalogu Iron Maiden. W pewien sposób można go traktować jako jedną, bardzo różnorodną kompozycję. A żadna z nich nie padła ofiarą przeładowania czy sztucznego rozciągania na siłę (co w późniejszych latach niejednokrotnie zdarzało się twórcom). Zamiast tego dostajemy dawkę porywającej i przemyślanej muzyki, która broni się także samodzielnie, w kontekście pojedynczych nagrań czy w oderwaniu od całego konceptu. Tradycyjnie, nie będę się zbytnio zagłębiał w zawartość tekstową, a uwagę skupię na warstwie muzycznej.
Początek "Moonchild" naprawdę zaskakuje - po zaśpiewaniu przy akompaniamencie gitary akustycznej przez Dickinsona wyżej wymienionego tekstu (czyżby inspiracja folkowym obliczem Jethro Tull?), następuje coś, czego nie było dotąd w żadnym innym utworze Iron Maiden. Muzycy użyli syntezatory w dużo bardziej śmiały sposób niż na "Somewhere in Time", wysuwając je na pierwszy plan. Czyżby tym razem przesadzili? Nic bardziej mylnego, zabieg ten zapewnia niezwykle ciekawą, niemalże majestatyczną atmosferę. Poza tym, po ponad minucie klawiszowego pasażu wszystko powraca do normy i bardziej konwencjonalnego oblicza zespołu. W tekście roi się do odniesień do magicznej filozofii Aleistera Crowley'a, zaś warstwa muzyczna ciekawie to wszystko ilustruje.
Mimo to, dużo większe wrażenie robi "Infinite Dreams". Początkowo subtelny, senny wręcz motyw stopniowo się rozwija, by przejść w prawdziwie metalowy czad. Gamę umiejętności może tutaj pokazać Dickinson, najpierw śpiewając w bardziej stonowany sposób, by następnie przechodzić do coraz bardziej intensywnych partii, kumulując część swojej pracy w pojawiającym się w czwartej minucie fascynującym okrzyku. Jego wokal powraca także pod koniec, zaś to co dzieje się w międzyczasie w ognistej warstwie instrumentalnej po prostu zwala z nóg. Niesamowite doświadczenie muzyczne. Dla odmiany, prawdopodobnie najbardziej znany z zestawu "Can I Play with Madness" ma bardziej piosenkowy charakter, jednak jest to zdecydowanie najmniej interesujące, ledwie poprawne i psujące nieco klimat reszty nagranie, z nieciekawym, popowym refrenem, który może zapada w pamięć, ale odstaje poziomem od reszty longplaya. W kategorii potencjalnego hitu znacznie lepiej sprawuje się inny kawałek tria Dickinson-Smith-Harris, czyli "The Evil That Men Do", ze świetną linią wokalną, przyjemnie klekoczącym basem i chwytliwym - ale już nie tak tandetnym - refrenem. Mimo że "Can I Play with Madness" nadaje się idealnie dla stacji radiowych, to właśnie "The Evil That Men Do" byłby lepszym wyborem na pierwszy singiel.
Tytułowe
"Seventh Son of a Seventh Son" to opus magnum tego wydawnictwa i prawdziwie progresywna rzecz. Taki utwór mógł napisać tylko Steve. Przez cały czas jego trwania czujemy się jak zahipnotyzowani. Znajdziemy w nim multum fantastycznie
zagranych, pomysłowych motywów, które łączą się w spójną
całość. W środku pojawia się mroczne, przyprawiające o dreszcz emocji zwolnienie z narastającą partią gitary, prowadzącą do instrumentalnej części, w której otrzymujemy jedne z najbardziej intensywnych partii gitar w całej dyskografii grupy. Wielką robotę odwala tu również Bruce, który doskonale operując swoim głosem raz w odpowiednio zajadły, a raz w odpowiednio dostojny sposób przedstawia historię narodzin tytułowego Siódmego Syna Siódmego Syna (co pozwala wysnuć stwierdzenie, że we wcześniejszych kompozycjach poznawaliśmy losy ojca bohatera). Fenomenalne nagranie, które w roli zakończenia longplaya mogłoby być swoistą
wisienką na torcie na miarę poprzednich, rozbudowanych utworów,
typu "Alexander the Great". Jednak w odróżnieniu od nich muzycy nie wracają na końcu do motywów z początku.
"The Prophecy" zaczyna się bardzo przyjemną, kojącą wręcz melodią, lecz ostatecznie okazuje się numerem opartym na trochę nietypowym dla Ironów rytmie. I przy okazji wzbogaconym o ładną, akustyczną codę, która dodaje całości większej różnorodności. Warto pochwalić tu też całkiem dobre solówki. To chyba najbardziej niedoceniany kawałek z tego zestawu, być może dlatego, że nie może równać się z poprzednim nagraniem. "The Clairvoyant" to przede wszystkim popis basowy Harrisa, choć nie gorsze wrażenie robią unisona gitarowe Murray'a i Smitha. Z kolei finałowy "Only the Good Die Young" stanowi znakomite domknięcie całości. Pod względem muzycznym wypada on wręcz doskonale - są tu świetne solówki, energetyczna gra Nicko, jak i rewelacyjny podkład basowy Steve'a. Basista ma również swoje przysłowiowe pięć minut w części instrumentalnej, gdzie gra króciutkie, lecz bardzo efektowne solo. Nie można zapomnieć o refrenie, według mnie jednym z najlepszych w twórczości kapeli. Na końcu dostajemy powtórzenie wspomnianej wcześniej introdukcji z początku "Moonchild" - to taka klamra spinająca całość, stanowiąca jeszcze jedno potwierdzenie spójności albumu pod względem muzycznym. Harris udowodnił tym samym, że wielkie zakończenie nie musi być wcale złożonym, rozbudowanym utworem.
"The Prophecy" zaczyna się bardzo przyjemną, kojącą wręcz melodią, lecz ostatecznie okazuje się numerem opartym na trochę nietypowym dla Ironów rytmie. I przy okazji wzbogaconym o ładną, akustyczną codę, która dodaje całości większej różnorodności. Warto pochwalić tu też całkiem dobre solówki. To chyba najbardziej niedoceniany kawałek z tego zestawu, być może dlatego, że nie może równać się z poprzednim nagraniem. "The Clairvoyant" to przede wszystkim popis basowy Harrisa, choć nie gorsze wrażenie robią unisona gitarowe Murray'a i Smitha. Z kolei finałowy "Only the Good Die Young" stanowi znakomite domknięcie całości. Pod względem muzycznym wypada on wręcz doskonale - są tu świetne solówki, energetyczna gra Nicko, jak i rewelacyjny podkład basowy Steve'a. Basista ma również swoje przysłowiowe pięć minut w części instrumentalnej, gdzie gra króciutkie, lecz bardzo efektowne solo. Nie można zapomnieć o refrenie, według mnie jednym z najlepszych w twórczości kapeli. Na końcu dostajemy powtórzenie wspomnianej wcześniej introdukcji z początku "Moonchild" - to taka klamra spinająca całość, stanowiąca jeszcze jedno potwierdzenie spójności albumu pod względem muzycznym. Harris udowodnił tym samym, że wielkie zakończenie nie musi być wcale złożonym, rozbudowanym utworem.
Wielu
fanów wychwala ten album pod niebiosa, i mają oni w tym przypadku sporo racji. Może
nie jest to moim zdaniem najlepszy krążek Ironów, ale bez
wątpienia wielki, wysmakowany, dojrzały i niesamowicie przemyślany. Bez wątpienia artystyczny sukces. Ortodoksyjnych fanów heavy metalu może z początku zrazić zaprezentowane tu lżejsze brzmienie czy nietypowa złożoność aranżacji, ale warto przesłuchać tę płytę kilka razy, by w pełni docenić jej kunszt, odmienność i staranność wykonania. Do bycia muzycznym majstersztykiem przeszkadza jedynie obecność słabszego "Can I Play with Madness".
Iron Maiden już wtedy był bardzo uznanym, heavymetalowym zespołem, praktycznie bez wpadek wydawniczych. Cenili to zarówno krytycy, jak i oddana rzesza fanów. Na tyle, by zapełnić po brzegi sale koncertowe, pełne monumentalnych scenograficznych budowli. Zauważał to powoli Steve Harris, który zaczął zarzucać otoczce koncertowej przerost formy nad treścią. Pod koniec lat 80. miał on już nowy plan, w jakim stylu nagrać następny krążek, "No Prayer for the Dying", tak by nie przypominał pełnego rozmachu poprzednika. Łatwo jednak zauważyć, że "Seventh Son of a Seventh Son" zakończył pewien okres w karierze grupy - było to ostatnie dzieło w najbardziej klasycznym składzie: Bruce Dickinson, Steve Harris, Dave Murray, Adrian Smith i Nicko McBrain.
Iron Maiden już wtedy był bardzo uznanym, heavymetalowym zespołem, praktycznie bez wpadek wydawniczych. Cenili to zarówno krytycy, jak i oddana rzesza fanów. Na tyle, by zapełnić po brzegi sale koncertowe, pełne monumentalnych scenograficznych budowli. Zauważał to powoli Steve Harris, który zaczął zarzucać otoczce koncertowej przerost formy nad treścią. Pod koniec lat 80. miał on już nowy plan, w jakim stylu nagrać następny krążek, "No Prayer for the Dying", tak by nie przypominał pełnego rozmachu poprzednika. Łatwo jednak zauważyć, że "Seventh Son of a Seventh Son" zakończył pewien okres w karierze grupy - było to ostatnie dzieło w najbardziej klasycznym składzie: Bruce Dickinson, Steve Harris, Dave Murray, Adrian Smith i Nicko McBrain.
Moja ocena - 9/10
Lista utworów:
01. Moonchild (Bruce Dickinson, Adrian Smith)
02. Infinite Dreams (Steve Harris)
03. Can I Play with Madness (Bruce Dickinson, Steve Harris, Adrian Smith)
04. The Evil That Men Do (Bruce Dickinson, Steve Harris, Adrian Smith)
05. Seventh Son of a Seventh Son (Steve Harris)
06. The Prophecy (Steve Harris, Dave Murray)
07. The Clairvoyant (Steve Harris)
08. Only the Good Die Young (Bruce Dickinson, Steve Harris)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz