8 lipca 2017

Iron Maiden - "Somewhere in Time" (1986)


Przy okazji "Powerslave" w stronę muzyków pojawiły się zarzuty, że grupa twórczo zjada własny ogon. By uniknąć podobnych oskarżeń, postanowiono nagrać płytę inną niż poprzednie, choć nadal osadzoną w ironowym stylu. Nie pomagał jednak fakt, że po międzynarodowym tournée w obozie Żelaznej Dziewicy trochę się pozmieniało - dobre relacje na linii Dickinson-Harris stanęły bowiem pod znakiem zapytania. Bruce chciał przemycić na nadchodzący album akustyczne kawałki (w stylu trzeciego wydawnictwa Led Zeppelin), z czym zdecydowanie nie zgadzał się Steve, który nie chciał brnąć w aż tak skrajne posunięcia. Ostatecznie utwory Dickinsona zostały odrzucone, przez co nie miał on wkładu kompozycyjnego na "Somewhere in Time". Ponoć już wtedy rozważał opuszczenie kapeli. Z drugiej strony, jako kompozytor zabłysnął tu Adrian Smith, który samodzielnie stworzył trzy kawałki.

Ostatecznie zdecydowano się ostatecznie na nieco mniej radykalny krok niż wpływy akustyczne - dodanie syntezatorów gitarowych. Ale zaraz - Iron Maiden i syntezatory? W latach 80. instrument ten nieodłącznie kojarzył się z czymś tandetnym i kiczowatym. W tym samym roku, pięć miesięcy przed wydaniem "Somewhere in Time", inny heavymetalowy zespół, czyli Judas Priest, w bardzo śmiały sposób użył syntezatory na swoim albumie "Turbo", często wysuwając je na pierwszy plan. W efekcie tego kapela straciła sporo ze swojego stylu, upodobniając się do typowo glamowego grania czy muzyki AOR z tamtych lat. Mówiąc inaczej - zaprzedała się komercji, próbując dotrzeć do mniej wymagającej publiczności. Istniała obawa, że podobny los spotka otoczenie Maidenów.

Na szczęście obawy okazały się bezpodstawne. Jakościowo "Somewhere in Time" był o wiele lepszy od nowego dzieła formacji z Robem Halfordem, stanowiąc kolejny mocny punkt dyskografii. Co najważniejsze, muzycy umiejętnie skorzystali z nowego nabytku, nie pozwalając mu pełnić ważniejszej roli od tradycyjnych gitar. Przy okazji odświeżyło to w pewnym stopniu styl grupy - nadal słychać, że mamy do czynienia z muzyką Iron Maiden, ale trochę w innym wcieleniu. Dzięki takiemu zabiegowi, zespół z powodzeniem przetrwał muzyczne zmiany w połowie lat 80. (gdzie słuchacze zaczęli się kierować w stronę łagodniejszych odmian rocka i metalu) i w przeciwieństwie do Judas Priest nie zraził do siebie wielu dotychczasowych fanów. Osiągnął także tradycyjnie wysokie notowania na notowaniach (w tym rekordowe wtedy 11. miejsce w Stanach Zjednoczonych), ale na to zapracowały również dotychczasowe dokonania Żelaznej Dziewicy.

Przy okazji, to tutaj pojawiła się najlepsza okładka jakiejkolwiek płyty Maidenów, stworzona przez Dereka Riggsa i zachwycająca ogromem szczegółów czy przeróżnych smaczków, nawiązujących do kultury masowej, w tym często do samego zespołu (przykładowo - zegar na obrazku pokazuje godzinę 23:58, co stanowi odniesienie do tekstu "2 Minutes to Midnight", a spadający Ikar ma oczywiste powiązanie z "Flight of Icarus"). Swoiste spojrzenie w przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Odnajdywanie tych niuansów będzie gratką dla każdego fana Maidenów - ale tylko na wydaniu winylowym, na CD takich szczegółów można poszukać tylko za pomocą lupy bądź mikroskopu. Zaś produkcyjnie warto tu zwrócić uwagę na świetnie uwypuklony bas Harrisa, chyba nawet jeszcze bardziej niż na poprzednich dokonaniach.

Jak już wspomniałem, na albumie znalazły się trzy kompozycje Adriana Smitha, dodatkowo po raz pierwszy gitarzysta podjął się tego zadania samodzielnie. Pierwszym z nich był singlowy, radosny "Wasted Years" - potencjalny przebój, zawierający jeden z najbardziej rozpoznawalnych riffów Smitha i jedną z lepszych jego solówek. To one w dużej mierze decydują o jego poziomie. Choć jeśli chodzi o solówki, to nie można nie wspomnieć o wyśmienitym, przemyślanym popisie gitarzysty w "Stranger in Stranger Land", słusznie docenianym przez słuchaczy. Sam kawałek stanowi przeciwieństwo "Wasted Years" - prawdopodobnie najbardziej klimatyczny i mroczny numer na krążku. A przez to dość intrygujący. Oprócz solówki Smitha, będącej jego muzyczną wizytówką, mamy tu także powolne, jakby kroczące tempo, posępne zagrywki, wyraźny bas i przejęty głos Bruce'a. Mniej wyraziście prezentuje się "Sea of Madness" - nieco zbyt monotonny, choć z całkiem zgrabnym zwolnieniem w połowie. Od zawsze podobał mi się najmniej z całego zestawu.

Czas przejść do kompozycji Steve'a Harrisa. W rozpoczynającym longplay, niemal tytułowym "Caught Somewhere in Time", słychać nieco większe użycie syntezatorów gitarowych, jednak nie przekraczającej dopuszczalnej granicy w tego typu graniu. Mimo zastosowania tego instrumentu, nadal słychać, że to w 100% stare, dobre Iron Maiden. "Caught Somewhere in Time" to kolejny znakomity, energetyczny otwieracz, zachwycający bardzo szybkimi partiami gitar i galopującą grą sekcji rytmicznej. Naprawdę dobrze radzi sobie McBrain, który odgrywa na pojedynczej stopie niezwykle gęste partie. Nieco bardziej komercyjny charakter ma "Heaven Can Wait". To nagranie, które mogłoby być hitem, ale pod względem poziomu okazuje się nieco słabsze od "Wasted Years". Mimo to, prezentuje się całkiem zgrabnie, szczególnie gitarowe popisy. Choć można było pominąć te stadionowe wokalizy, które w tym przypadku wypadają zbyt tandetnie.

"The Loneliness of the Long Distance Runner" to z kolei niesamowicie chwytliwy riff i świetne gitarowe unisona. Zawrotne tempo idealnie oddaje uczucia biegnącego maratończyka. To przy okazji jeden z moich ulubionych fragmentów krążka. Podobnie jak "Deja-Vu". Tu z kolei słychać specyficzny styl gry Dave'a Murray'a (współautora utworu), zwłaszcza w udanej solówce. Po prostu kapitalnie się go słucha i przez to ciężko zgodzić mi się z osobami, które traktują go jak wypełniacz. A tekstowa opowieść o jednym z najwybitniejszych wodzów w historii, "Alexander the Great", to już tradycyjnie ostatni, najbardziej epicki z całego zestawu numer. I nadal nie mogę wyjść z podziwu, że tyle razy pod rząd udawało się napisać Harrisowi coś tak niesamowitego. Marszowy rytm oraz niewyszukane zagrywki Murray'a i Smitha przechodzą płynnie w ekscytujący popis wszystkich instrumentalistów. To także kolejny dowód na geniusz wokalny Dickinsona. Wspaniały to utwór, i przy okazji niezła lekcja historii. Szkoda, że to arcydzieło nie było nigdy grane na koncertach.

"Somewhere in Time" to kolejne rewelacyjne wydawnictwo - subiektywnym zdaniem autora - najwspanialszej kapeli na świecie. Trochę odmienne od poprzednich, ale urozmaicenie w postaci syntezatorów gitarowych wcale nie zaszkodziło, a wręcz przyjemnie odświeżyło styl grupy. Kompozycje nie odstają od prezentowanych na wcześniejszych krążkach, a wykonawczo i brzmieniowo longplay wciąż trzyma ustalony poziom. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zarekomendować opisywane dzieło. Choć z drugiej strony, który miłośnik metalu jeszcze go nie zna?

Moja ocena - 9/10

Lista utworów:
01. Caught Somewhere in Time (Steve Harris)
02. Wasted Years (Adrian Smith)
03. Sea of Madness (Adrian Smith)
04. Heaven Can Wait (Steve Harris)
06. Stranger in a Strange Land (Adrian Smith)
07. Deja-Vu (Steve Harris, Dave Murray)
08. Alexander the Great (Steve Harris)

2 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja od zawsze lubiłem i ceniłem ten album w całości, w przeciwieństwie np. do "Piece of Mind" czy "A Matter of Life and Death". Choć "Heaven Can Wait" poznałem najpierw w wersji live i tam wypadał lepiej niż na albumie.

      Co do okładki i dygresji filmowej - faktycznie, wizja Riggsa przypomina trochę klimat "Łowcy androidów". Ciekawe jak wyjdzie ta nowa wersja - przynajmniej dobrze, że Scott jej nie reżyseruje, a jest "tylko" producentem, bo po ostatnim "Obcym" mam co do jego formy reżyserskiej spore wątpliwości.

      Usuń