11 lipca 2017

Kiss - "Alive!" (1975)


Dokonania studyjne Kiss, jakkolwiek udane, nigdy nie oddawały tego, co grupa przedstawiała na żywo. Ich występy, oprócz niekonwencjonalnych rozwiązań pod względem oprawy, były też pokazem niesamowitej energii i żywiołowości wykonań utworów. Studyjne krążki w większości przechodziły bez echa, chłopaki postanowili więc dołożyć do pieca, spełnić oczekiwania fanów i zarejestrować materiał na album koncertowy (nagrano go podczas koncertów w Detroit, Cleveland, Wildwood oraz Davenport). Paradoksalnie, było to najlepsze z możliwych rozwiązań, ponieważ "Alive!", wydany w tym samym roku co "Dressed to Kill", okazał się pierwszym prawdziwym sukcesem komercyjnym zespołu - krążek dochodząc do 9. miejsca na amerykańskich listach przebojów niesamowicie zwiększył popularność Kiss.

Chłopaki wiedzieli, że ich występy budzą większe zainteresowanie niż albumy i za pomocą takiego wydawnictwa postanowili uwiecznić na płycie poczucie koncertowej otoczki z intensywnym wykonaniem części dotychczasowej twórczości. Już sam wykrzyknik w tytule wydaje się mieć symboliczne znaczenie. Mówi on coś w stylu: tak, wreszcie dostajecie upragniony, koncertowy materiał! Muzycy sprytnie pokombinowali pod względem biznesowym i wypuścili ten longplay w bardzo odpowiednim momencie - dzięki temu każde z trzech pierwszych wydawnictw jest licznie reprezentowane. Po niemałym sukcesie "Alive!" nic ich już nie ograniczało i mogli wypuścić nieco bardziej eksperymentalny krążek, jakim był "Destroyer".

W sumie "Alive!" brzmi lepiej od pierwszych dwóch wydawnictw Kiss (choć niby czasem można się doczepić średnio nagranych wokali), przez co takie utwory, jak "Deuce" czy "Got to Choose", jeszcze bardziej zyskują. Nawet słabszy kompozycyjnie "Hotter Than Hell" słucha się tu całkiem znośnie. W porównaniu do oryginału słabiej prezentuje się moim zdaniem "Strutter", a jego wersja demo z 1973 roku nadal zostaje niepobita pod względem wykonania. Naprawdę dobrze wypadają zarówno kawałki z debiutu (dynamiczniejsze od oryginałów "Firehouse" czy "Nothin' to Lose") czy "Hotter than Hell" ("Watchin' You" czy "Parasite", które wreszcie brzmią jak należy). Niestety, "C'mon and Love Me" już tak nie przekonuje, niby ma w sobie energię, ale gdzieś uleciała magia pierwowzoru - osobiście wolałem go w odrobinę wolniejszej, bardziej subtelnej wersji.

Dla odmiany, "She" spokojnie może się równać z równie rewelacyjnym nagraniem z "Dressed to Kill". To jedna z nielicznych kompozycji, które uległy rozbudowaniu - cały kawałek połączono z końcówką utworu "Let Me Know", wzbogaconą o efektowne solówki Frehley'a. "100,000 Years" także został rozbudowany - niby jego pierwsze 2 minuty są prawie identyczne, ale potem numer nabiera dodatkowych rumieńców, w postaci wyraźnie lepiej brzmiącej i jeszcze lepiej zagranej solówki gitarowej i rozbudowanego perkusyjnego sola Petera Crissa, które w wersji z debiutu było bardzo krótkie. Tutaj zostało wydłużone o ok. 7 minut, uzupełniane w trakcie krzykami Paula Stanley'a, skierowanymi w publiczność i wzywającymi uczestników koncertu do powtarzania konkretnych wersów. Solo Petera jest całkiem niezłe, ale w sumie zbyt zachowawcze i podstawowe, żeby się nim zachwycać. Criss zdecydowanie nie należy do wirtuozów tego instrumentu (np. w porównaniu do Erica Carra).

W dalszej części naprawdę dobre wrażenie robią "Black Diamond" czy "Rock Bottom". Pierwszy z nich został wzbogacony o gitarowy wstęp, z kolei drugi posiada skróconą część akustyczną (choć szkoda, bo był to ten lepszy fragment oryginału). Wydłużony został też "Cold Gin". Choć nie wiem czy pasuje tu słowo wydłużony - chodzi o to, że sam utwór zaczyna się dopiero po 90 sekundach, zaś wcześniej słyszymy przemawianie Paula do publiczności i odgłosy perkusji. Posiada też w sobie więcej energii od bardziej monotonnego pierwowzoru. A na sam koniec pojawiają się dwa bardzo ważne elementy każdego występu Kiss - bo przecież hymnowe "Rock and Roll All Nite" i "Let Me Go, Rock 'n' Roll" to właśnie numery wybitnie koncertowe. Dlatego w tych wersjach wypadają lepiej niż w studyjnych, czuć w nich niesamowitą atmosferę i poczucia jedności zespołu z fanami. "Rock and Roll All Nite" niby nie uległ rozbudowaniu, ale już sam "Let Me Go, Rock 'n' Roll" jest dłuższy od oryginału.

Prawie 80 minut żywiołowej, hardrockowej energii prosto ze sceny. Czyżby? Legendarne są już pogłoski o poprawianiu omawianego materiału w studiu, dodatkowo rozpowiadane przez samego producenta Eddiego Kramera. Ile zachowano ze występów, a ile poprawiano - tego pewnie nigdy się nie dowiemy. Liczy się uzyskany rezultat, a ten jest całkiem imponujący. Niestety, trudno się oprzeć wrażeniu, że na "Alive!" ominięto kilka świetnych kompozycji Kiss, jak "Goin' Blind" czy "Strange Ways", a zachowano parę słabszych - które i tak wypadają tu lepiej od wersji studyjnych. Jeśli jednak oceniać to, co tutaj zawarto, otrzymujemy naprawdę solidnie zagrany materiał, który pokazuje możliwości sceniczne członków Kiss, udowadniając, że słynny makijaż i pirotechniczne sztuczki to nie wszystko na co ich stać.

Moja ocena - 8/10

Lista utworów:
01. Deuce (Gene Simmons)
02. Strutter (Gene Simmons, Paul Stanley)
03. Got to Choose (Paul Stanley)
04. Hotter Than Hell (Paul Stanley)
05. Firehouse (Paul Stanley)
06. Nothin' to Lose (Gene Simmons)
07. C'mon and Love Me (Paul Stanley)
08. Parasite (Ace Frehley)
09. She (Stephen Coronel, Gene Simmons)
10. Watchin' You (Gene Simmons)
11. 100,000 Years (Gene Simmons, Paul Stanley)
12. Black Diamond (Paul Stanley)
13. Rock Bottom (Ace Frehley, Paul Stanley)
14. Cold Gin (Ace Frehley)
15. Let Me Go, Rock 'n' Roll (Gene Simmons, Paul Stanley)
16. Rock and Roll All Nite (Gene Simmons, Paul Stanley)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz