20 sierpnia 2017

Iron Maiden - "The Final Frontier" (2010)


Progresywnej ścieżki ciąg dalszy. Od czasu, gdy do składu wrócił Bruce Dickinson płyty Żelaznej Dziewicy zaczęły być coraz dłuższe. Nagrany po czterech latach przerwy "The Final Frontier" pobił nawet rekord poprzednika - jego czas trwania wynosi niecałe 77 minut, dzięki czemu zmieścił się jeszcze na pojedynczej płycie CD. Zawiera 10 utworów, co pozwala wywnioskować, że nie będą one należeć do najkrótszych. Tak jest w rzeczywistości, jednak tym samym grupa po raz kolejny wpadła w pułapkę przesadnego wydłużania utworów, a na "The Final Frontier" chyba przesadzono z tym najbardziej.

To o czym piszę idealnie obrazuje pierwsza kompozycja "Satellite 15... The Final Frontier". Intro do właściwej części utworu (utrzymane w niespotykanym wcześniej w twórczości Maidenów klimacie) trwa ponad 4 minuty. Najlepsze jest to, że sprawia ono wrażenie całkowicie zbędnego, bez niego utwór nic by nie stracił, a wręcz zyskał i byłby o wiele bardziej znośny. To dobrze, że zespół prezentuje słuchaczom coś nowego, wykraczającego poza ich styl, ale w tym wypadku nie idzie to w parze z czymś ciekawym. Zasadnicza część też jakoś specjalnie nie powala, ot taki nieszkodliwy rocker, który nie zapada długo w pamięci. Singlowy "El Dorado", z autocytatem z "Wasted Years" na samym początku, może się podobać, ale również nie ma w nim wielu interesujących rzeczy. Choć miłym smaczkiem jest fakt, że każdy z trzech gitarzystów może się tu wykazać umiejętnościami.

Krótszy "Mother of Mercy" to najbardziej męcząca propozycja na tym krążku. Toporna, niezgrabna melodycznie, z niedopasowanym do muzyki tekstem (nieraz Dickinson musi nadganiać, bo ma parę sylab więcej do zaśpiewania). Poziom niesławnego "The Apparition" z albumu "Fear of the Dark". Trzy utwory za nami i jak do tej pory nie trafił się żaden naprawdę udany - sytuacja nie do pomyślenia na wydawnictwie Iron Maiden. "Coming Home" to na szczęście wyjątkowo zgrabny, półballadowy utwór. Do jego największych zalet należy chwytliwy refren, świetna linia wokalna Dickinsona, a także subtelne solówki. Przy "The Alchemist" wracamy do nijakiego poziomu. To typowy maidenowy wymiatacz, ale w odróżnieniu od "Coming Home" słaby pod względem melodycznym, z najbardziej sztampowymi zagrywkami jakie słyszałem w twórczości tej grupy.

Drugą część longplaya można śmiało nazwać tą bardziej progresywną. Żadne z pięciu zaprezentowanych nagrań nie schodzi poniżej czasu 7 minut. Na szczęście, ta strona wypada lepiej od pierwszej. W "Isle of Avalon" za dużo chaotycznych solówek, sama kompozycja też mogłaby być sporo krótsza, gdyż powtarzanie tych samych, przeciętnych melodii zwyczajnie mu nie służy. Na szczęście tego samego nie można powiedzieć o "Starblind", który posiada podobną budowę, ale jest ciekawszy pod względem muzycznym. Poza tym dużo lepiej wyglądają tu popisy solowe. "The Talisman" przechodzi z akustycznego, powolnego wstępu do bardzo dobrej, dynamicznej galopady, która przywołuje skojarzenia ze dawnym stylem grupy. Poza tym prezentuje się ekscytująco w kontekście wykonania.

Dobre wrażenie podtrzymuje "The Man Who Would Be King" z nastrojowym początkiem, świetnym basem i typowo murrayowskimi zagrywkami. A na koniec wielki finał w postaci 11-minutowego "When the Wild Wind Blows", posiadający najbardziej melodyjny motyw jaki można usłyszeć na dokonaniach Iron Maiden, a towarzyszy mu bardzo dopasowany śpiew Dickinsona. Spokojny początek zostaje przełamany bardziej czadowymi fragmentami i do samego końca kawałek zachwyca przeróżnymi motywami czy zagrywkami gitarowymi. W kontekście zakończenia albumu, nie jest to petarda na miarę "Rime of the Ancient Mariner" czy "Alexander the Great", ale i tak świetnie się tego słucha.

Opisywane dzieło to mój zdecydowanie najmniej ulubiony album z katalogu zespołu, choć pod względem wykonawczym nadal robi całkiem dobre wrażenie. Na pewno jego zaletą będzie fakt, że posiada solidniejszą produkcję niż na dwóch poprzednich longplayach. Ogólnie jednak rzadko do niego powracam, gdyż po prostu za dużo tu zbyt nużących momentów, bym mógł go wysłuchać w całości. Jednak niektóre pojedyncze utwory (zwłaszcza kawałki 7-10) bronią się naprawdę dobrze i same w sobie są godne przesłuchania.

Nie ulega wątpliwości, że Iron Maiden w XXI wieku z płyty na płytę coraz bardziej oddalało się od swojego stylu, prezentując nowe rozwiązania i nagrywając coraz dłuższe albumy. Niestety nie da się oprzeć wrażeniu, że po wysłuchaniu ponad 76 minut tej muzyki możemy czuć się przytłoczeni ilością zgromadzonego materiału. Jako całość, krążek trzyma całkiem niezły poziom, ale jak na dokonania Żelaznej Dziewicy to niestety ta dolna półka. Nawet powszechnie krytykowany "Virtual XI" miał w sobie więcej ducha Iron Maiden. A w kwestii nagrywania znakomitego materiału, trwającego ponad 70 minut, niedościgniony pozostaje "The X Factor".

Moja ocena - 6/10

Lista utworów:
01. Satellite 15... The Final Frontier (Steve Harris, Adrian Smith)
02. El Dorado (Bruce Dickinson, Steve Harris, Adrian Smith)
03. Mother of Mercy (Steve Harris, Adrian Smith)
04. Coming Home (Bruce Dickinson, Steve Harris, Adrian Smith)
05. The Alchemist (Bruce Dickinson, Janick Gers, Steve Harris)
06. Isle of Avalon (Steve Harris, Adrian Smith)
07. Starblind (Bruce Dickinson, Steve Harris, Adrian Smith)
08. The Talisman (Janick Gers, Steve Harris)
09. The Man Who Would Be King (Steve Harris, Dave Murray)
10. When the Wild Wind Blows (Steve Harris)

1 komentarz:

  1. Może nie jest to płyta idealna, ale znacznie przyjemniej mi się jej słucha i częściej do niej wracam niż do dwupłytowego koszmaru pod tytułem "Book of Souls", do którego od czasu premiery i spisania swojej recki na LU nie wróciłem ani razu. Następca tegoż miał jedynie bardzo dobrą, klimatyczną okładkę, a tak zawiera najbardziej rozwleczony materiał i Dickinsona, który męczył się z nim również z powodu choroby.

    OdpowiedzUsuń