Progresywnej
ścieżki ciąg dalszy. Od czasu, gdy do składu wrócił Bruce
Dickinson płyty Żelaznej Dziewicy zaczęły być coraz dłuższe.
Nagrany po czterech latach przerwy "The Final Frontier"
pobił nawet rekord poprzednika - jego czas trwania wynosi niecałe
77 minut, dzięki czemu zmieścił się jeszcze na pojedynczej płycie
CD. Zawiera 10 utworów, co pozwala wywnioskować, że nie
będą one należeć do najkrótszych. Tak jest w rzeczywistości,
jednak tym samym grupa po raz kolejny wpadła w pułapkę przesadnego
wydłużania utworów, a na "The Final Frontier" chyba
przesadzono z tym najbardziej.
To o
czym piszę idealnie obrazuje pierwsza kompozycja "Satellite
15... The Final Frontier". Intro do właściwej części utworu (utrzymane w niespotykanym wcześniej w twórczości Maidenów klimacie) trwa
ponad 4 minuty. Najlepsze jest to, że sprawia ono wrażenie
całkowicie zbędnego, bez niego utwór nic by nie stracił, a wręcz
zyskał i byłby o wiele bardziej znośny. To dobrze, że zespół
prezentuje słuchaczom coś nowego, wykraczającego poza ich styl,
ale w tym wypadku nie idzie to w parze z czymś ciekawym. Zasadnicza
część też jakoś specjalnie nie powala, ot taki nieszkodliwy
rocker, który nie zapada długo w pamięci. Singlowy "El
Dorado", z autocytatem z "Wasted Years" na samym
początku, może się podobać, ale również nie ma w nim wielu
interesujących rzeczy. Choć miłym smaczkiem jest fakt, że każdy
z trzech gitarzystów może się tu wykazać umiejętnościami.
Krótszy
"Mother of Mercy" to najbardziej męcząca propozycja na
tym krążku. Toporna, niezgrabna melodycznie, z niedopasowanym do
muzyki tekstem (nieraz Dickinson musi nadganiać, bo ma parę sylab
więcej do zaśpiewania). Poziom niesławnego "The Apparition"
z albumu "Fear of the Dark". Trzy utwory za nami i jak do tej pory
nie trafił się żaden naprawdę udany - sytuacja nie do pomyślenia
na wydawnictwie Iron Maiden. "Coming Home" to na szczęście
wyjątkowo zgrabny, półballadowy utwór. Do jego największych
zalet należy chwytliwy refren, świetna linia wokalna Dickinsona, a
także subtelne solówki. Przy
"The Alchemist" wracamy do nijakiego poziomu. To typowy
maidenowy wymiatacz, ale w odróżnieniu od "Coming Home"
słaby pod względem melodycznym, z najbardziej sztampowymi zagrywkami jakie słyszałem w twórczości tej grupy.
Drugą część longplaya można śmiało nazwać tą bardziej progresywną.
Żadne z pięciu zaprezentowanych nagrań nie schodzi poniżej czasu
7 minut. Na szczęście, ta strona wypada lepiej od pierwszej. W
"Isle of Avalon" za dużo chaotycznych solówek, sama
kompozycja też mogłaby być sporo krótsza, gdyż powtarzanie tych
samych, przeciętnych melodii zwyczajnie mu nie służy. Na szczęście
tego samego nie można powiedzieć o "Starblind", który
posiada podobną budowę, ale jest ciekawszy pod względem muzycznym.
Poza tym dużo lepiej wyglądają tu popisy solowe. "The
Talisman" przechodzi z akustycznego, powolnego wstępu do bardzo
dobrej, dynamicznej galopady, która przywołuje skojarzenia ze
dawnym stylem grupy. Poza tym prezentuje się ekscytująco w
kontekście wykonania.
Dobre
wrażenie podtrzymuje "The Man Who Would Be King" z
nastrojowym początkiem, świetnym basem i typowo murrayowskimi
zagrywkami. A na koniec wielki finał w postaci 11-minutowego "When
the Wild Wind Blows", posiadający najbardziej melodyjny motyw
jaki można usłyszeć na dokonaniach Iron Maiden, a towarzyszy mu
bardzo dopasowany śpiew Dickinsona. Spokojny początek
zostaje przełamany bardziej czadowymi fragmentami i do samego końca
kawałek zachwyca przeróżnymi motywami czy zagrywkami gitarowymi. W
kontekście zakończenia albumu, nie jest to petarda na miarę "Rime
of the Ancient Mariner" czy "Alexander the Great", ale
i tak świetnie się tego słucha.
Opisywane
dzieło to mój zdecydowanie najmniej ulubiony album z katalogu
zespołu, choć pod względem wykonawczym nadal robi całkiem dobre
wrażenie. Na pewno jego zaletą będzie fakt, że posiada
solidniejszą produkcję niż na dwóch poprzednich longplayach.
Ogólnie jednak rzadko do niego powracam, gdyż po prostu za dużo tu
zbyt nużących momentów, bym mógł go wysłuchać w całości.
Jednak niektóre pojedyncze utwory (zwłaszcza kawałki 7-10) bronią się naprawdę dobrze i
same w sobie są godne przesłuchania.
Nie
ulega wątpliwości, że Iron Maiden w XXI wieku z płyty na płytę
coraz bardziej oddalało się od swojego stylu, prezentując nowe
rozwiązania i nagrywając coraz dłuższe albumy. Niestety nie da
się oprzeć wrażeniu, że po wysłuchaniu ponad 76 minut tej muzyki
możemy czuć się przytłoczeni ilością zgromadzonego materiału. Jako całość, krążek trzyma całkiem niezły poziom,
ale jak na dokonania Żelaznej Dziewicy to niestety ta dolna półka. Nawet
powszechnie krytykowany "Virtual XI" miał w sobie więcej
ducha Iron Maiden. A w kwestii nagrywania znakomitego materiału,
trwającego ponad 70 minut, niedościgniony pozostaje "The X
Factor".
Moja ocena - 6/10
Lista utworów:
01. Satellite 15... The Final Frontier (Steve Harris, Adrian Smith)
02. El Dorado (Bruce Dickinson, Steve Harris, Adrian Smith)
03. Mother of Mercy (Steve Harris, Adrian Smith)
04. Coming Home (Bruce Dickinson, Steve Harris, Adrian Smith)
05. The Alchemist (Bruce Dickinson, Janick Gers, Steve Harris)
06. Isle of Avalon (Steve Harris, Adrian Smith)
07. Starblind (Bruce Dickinson, Steve Harris, Adrian Smith)
08. The Talisman (Janick Gers, Steve Harris)
09. The Man Who Would Be King (Steve Harris, Dave Murray)
10. When the Wild Wind Blows (Steve Harris)
Może nie jest to płyta idealna, ale znacznie przyjemniej mi się jej słucha i częściej do niej wracam niż do dwupłytowego koszmaru pod tytułem "Book of Souls", do którego od czasu premiery i spisania swojej recki na LU nie wróciłem ani razu. Następca tegoż miał jedynie bardzo dobrą, klimatyczną okładkę, a tak zawiera najbardziej rozwleczony materiał i Dickinsona, który męczył się z nim również z powodu choroby.
OdpowiedzUsuń