8 maja 2018

Queen - "Queen II" (1974)


Po udanym debiucie czwórka muzyków z Queen postanowiła rok później wydać jego następcę, nazwanego niewymyślnie "Queen II". Na szczęście muzyka na albumie nie jest tak banalna, jak jej tytuł. Nie mamy do czynienia z prostą kontynuacją. W porównaniu do debiutu słychać pewne zmiany - mniej hardrockowego czadowania, a więcej typowo queenowego przepychu, teatralności czy wręcz patosu, a wszystko to podsycone odrobiną pretensjonalności. Tak - "Queen II" charakteryzuje się eklektyzmem materiału, wielkim rozmachem i różnorodnością aranżacji.

Słychać, że mamy do czynienia z zespołem posiadającym własne morze dźwięków. Wszystko wydaje się być na swoim miejscu, nieprzypadkowo na wydaniach winylowych podzielono dwie strony na tzw. białą i czarną. O ile jeszcze białą stronę można po części nazwać kontynuacją koncepcji poprzedniej płyty, tak na białej zastosowano całą paletę nietypowych rozwiązań. W tym przypadku ważną rolę odgrywa kontrast kompozycyjny: stronę białą wypełniono kompozycjami Briana May'a i Rogera Taylora, zaś strona czarna jest w całości dziełem Freddiego Mercury'ego. Dzięki takiemu podziałowi można mówić o dużej spójności wydawnictwa i jego wyjątkowym charakterze.

Pierwsze pięć kompozycji to strona biała. Piękna introdukcja "Procession" zaczyna się... odgłosami bicia serca i gitarowym wprowadzeniem May'a, grającego wręcz żałobną melodię. Uwagę zwraca przede wszystkim brzmienie i charakterystyczne dla tego gitarzysty nakładki gitarowe. "Procession" przechodzi płynnie w ostry, ale emocjonalny "Father to Son", w którym delikatne momenty przeplatają się z intensywną grą instrumentalistów. "White Queen (As It Began)" to zdecydowanie jedna z najwspanialszych ballad Queen. Po klimatycznym wstępie z delikatnym akompaniamentem gitary May'a muzycy przechodzą do mocnych fragmentów. Jednak nastrój zmienia się tu bardzo często, pojawiają się intrygujące sola gitarowe, a wokalnie wszystko zostało rewelacyjnie zinterpretowane przez Mercury'ego. Piękna rzecz. "Some Day One Day" to jeden z moich ulubionych momentów "Queen II", spokojny, wyciszający kawałek z pierwszym wokalnym występem Briana - muszę powiedzieć, że radzi on sobie całkiem pewnie pod tym względem. W śpiewanym przez Taylora "The Loser in the End" w pełni powraca hardrockowa moc i ostre popisy gitarowe.

Pora przejść do strony czarnej. Mimo że "Ogre Battle" został stworzony przez Freddiego nie różni się zbytnio od nagrań ze strony poprzedniej. Zawarto w nim sporo agresji i dynamiki, nietrudno zachwycić się lekko operowymi harmoniami wokalnymi i pracą instrumentalną. Następne cztery utwory tworzą coś w rodzaju suity, charakteryzującej się wręcz operowym przepychem. Freddie w tym wypadku porwał się na ryzykowny krok, ale wyszedł z tego obronną ręką. Pierwsza część suity, "The Fairy Feller's Master Stroke", opiera się głównie na wielowarstwowych, świetnie zgranych chórkach Freddiego. W tym miejscu trudno nie zachwycić się niesamowicie staranną, dopracowaną produkcją. "The Fairy Feller's Master Stroke" przechodzi w "Nevermore" - absolutnie rewelacyjną miniaturkę z pięknym akompaniamentem pianina i wyśmienitym popisem głosu Freddiego. Nie sposób się tym nie zachwycić.

Z kolei w dość długim "The March of the Black Queen" zawarto wiele intrygujących fragmentów instrumentalnych, nie zapominając o połączeniu ich z efektownymi harmoniami wokalnymi. Dziwne, że przy tylu zmianach tempa całość robi tak zwarte wrażenie, tworząc coś w rodzaju jednej harmonii. Na koniec suity dostajemy ewidentnie żartobliwy, wesoły "Funny How Love Is". Całość wieńczy pełna wersja "Seven Seas of Rhye", znanej pierwotnie z debiutu w wydaniu instrumentalnym. Na "Queen II" dołączono już partię wokalną, a całość trwa ponad dwa razy dłużej od poprzedniej wersji. Tym samym Freddie stworzył pierwszy prawdziwy przebój Queen - wydany na singlu zajął w Wielkiej Brytanii 10. pozycję na liście przebojów. Był to pewien początek większej popularności, od każdej następnej płyty zespół wydawał przynajmniej jeden singlowy hit.

Dla mnie "Queen II" to jeden z tych nielicznych albumów zasługujących na najwyższą ocenę. To pozycja dopracowana, różnorodna, przemyślana w najdrobniejszym szczególe i wykonana na równie wysokim poziomie. Narodził się tu charakterystyczny styl Queen, wolny od różnych inspiracji i odniesień do grup hardrockowych. Niewątpliwie longplay ten wymaga od słuchacza dużego skupienia, dzięki którym można wyłapać wiele ciekawych smaczków - co będzie przez kilka następnych lat znakiem firmowym Queen. Mercury, May, Taylor i Deacon w tym przypadku otarli się o wielkość, tworząc dzieło kompletne i udowadniając, że potrafią stworzyć dzieło porywające od pierwszego do ostatniego dźwięku.

Przy okazji "Queen II" w muzyce zostały wyznaczone nowe standardy. Na paradoks zakrawa fakt, że grupa po tym wydawnictwie nadal nie osiągnęła wielkiego uznania, a dużo wyższym sukcesem artystycznym i komercyjnym cieszyły się krążki "A Night at the Opera" i "A Day at the Races" - również bardzo udane, z genialnymi momentami, ale w całości nie tak przekonujące, jak to dzieło. Niech najlepszą rekomendacją będzie fakt, że Brian May nadal uważa "Queen II" za swój ulubiony album Queen. Dużymi fanami są również tak uznani muzycy, jak Axl Rose czy Steve Vai. Dla mnie niekoniecznie jest tym ulubionym, ale na pewno najlepszym i wzbudzającym największy podziw. Czapki z głów!

Moja ocena - 10/10

Lista utworów:
01. Procession (Brian May)
02. Father to Son (Brian May)
03. White Queen (As It Began) (Brian May)
04. Some Day One Day (Brian May)
05. The Loser in the End (Roger Taylor)
06. Ogre Battle (Freddie Mercury)
07. The Fairy Feller's Master Stroke (Freddie Mercury)
08. Nevermore (Freddie Mercury)
09. The March of the Black Queen (Freddie Mercury)
10. Funny How Love Is (Freddie Mercury)
11. Seven Seas of Rhye (Freddie Mercury)

2 komentarze:

  1. "Noc w operze" i "Dzień na wyścigach" uważam za szczytowe osiągnięcie Queen, ale tylko jeśli traktować te dwa albumy jako jedną całość - dopiero wtedy otrzymujemy pełny obraz zespołu ;) Natomiast "Queen II" jest moim ulubionym albumem grupy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Być może to ich najlepsza płyta w historii. Równa, zgrana jako całość i chyba moja ulubiona chociaż to też trudno stwierdzić. Płyta która ociera się o geniusz, a szkoda że jedyna taka w tak bogatej dyskografii zespołu. Gdyby przez resztę kariery trzymali taki poziom byłby to jeden z najlepszych zespołów w historii muzyki.

    OdpowiedzUsuń