Na
rzecz niewielkiego zainteresowania krążkiem "Sad Wings of
Destiny" (choć i tak większego niż w przypadku "Rocka
Rolla") muzycy nadal borykali się z problemami finansowymi.
Dodatkowo rozstali się z perkusistą Alanem Moorem, więc do
nagrań na następny longplay pod tytułem "Sin After Sin"
wynajęto Simona Phillipsa jako sesyjnego muzyka (w trasie
koncertowej brał już udział jego następca Les Binks). Kluczowa
była przede wszystkim zmiana wytwórni - przed rejestrowaniem
materiału zespół podpisał kontrakt z prestiżową wytwórnią
Columbia. Zapewniało to nie tylko lepszą akcję promocyjną, ale i
dostęp do bardziej profesjonalnych producentów.
To o
czym piszę idealnie słychać na "Sin After Sin" - bo to, co najbardziej wyróżnia ten album spośród pierwszych trzech to
rewelacyjna produkcja, która do dziś brzmi bardzo świeżo, z
selektywnym i przejrzystym brzmieniem instrumentów. Z całym
szacunkiem do Rodgera Baina, słychać, że za Judas Priest wziął
się wreszcie porządny producent, w tym wypadku Roger Glover, znany
głównie z udziału w roli basisty w takich grupach, jak Deep Purple
czy Rainbow. Jak pokazuje "Sin After Sin", Glover sprawdzał
się również w roli producenta. Choć nie był to pierwszy krążek
w jakim brał udział przy tej funkcji. Tak czy inaczej, w porównaniu
do poprzednich dzieł słychać zmiany na lepsze. Mimo wszystko,
nawet najlepsza produkcja nie przykryje innych niedostatków -
kompozycyjnie nie utrzymano tak wysokiego poziomu, jak w przypadku
"Sad Wings od Destiny".
Aczkolwiek
początek niewątpliwie należy do tej wysokiej półki. "Sinner"
to utwór początkowo oparty na powtarzanej kombinacji niewyszukanych
riffów, jednak w drugiej połowie następuje ciekawe zwolnienie.
Instrumentalnie robi się intrygująco, zaś Halford pokazuje, że
nawet z tak prostego refrenu potrafi zrobić małą perełkę. Nr 2
to pewna ciekawostka i niespodzianka - pierwszy raz na wydawnictwie
Judas Priest słyszymy cover, w tym wypadku jest to "Diamonds
and Rust", pierwotnie wykonywany przez piosenkarkę Joan Baez.
Folkowy oryginał został nieźle przerobiony - wersja Judasów
nabrała hardrockowego czadu i ostrości, a dodatkowo chłopaki nie
zapomnieli o melodyjności i dodali galopujący rytm, przez co
dostajemy przebój z prawdziwego zdarzenia i przy tym najjaśniejszy
fragment longplaya.
W
"Starbreaker" na pewno trzeba pochwalić fantastycznego
Simona Phillipsa na perkusji, prezentującego powalającą technikę
gry. Jednak sam kawałek nie zachwyca - trochę prymitywny, toporny i
z niezbyt udanym refrenem. Jeszcze gorzej prezentuje się delikatny
"Last Rose of Summer", prawdopodobnie miał być to ukłon
w stronę tej lżejszej i wyciszonej odmiany rocka. Byłaby to
ciekawa odmiana, gdyby nie to, że ten mdły utwór po prostu nuży,
a poza tym dobija go zbyt często powtarzany refren. Coś jak na
ostatnich płytach Iron Maiden - i proszę nie mówić, że nie ma tu
różnicy. Nawet Rob niespecjalnie odnajduje się w tej stylistyce i
sprawia wrażenie lekko zagubionego.
"Let
Us Prey" początkowo brzmi jak utwór grupy Queen, jednak po
ponad minucie przechodzi do typowego judasowego czadowania pod "Call
for the Priest", w całkiem niezłym stylu. Być może obie
części nie do końca się ze sobą kleją, ale tragedii nie ma.
Choć muszę przyznać, że i ten numer trochę mi się dłuży, można go
było skrócić. Mocny "Raw Deal" także zbyt długo się
ciągnie, przez co sprawia wrażenie wypełniacza. Choć nie brakuje
w nim całkiem interesujących popisów gitarowych. Dopiero "Here
Come The Tears" przywraca ten materiał na właściwe tory. To
również ballada, ale dużo ciekawsza niż "Last Rose of
Summer". Uwagę zwraca nastrojowy początek, jednak muzycy po
pewnym czasie zaczynają grać ciężej, a w tej części nie brakuje
także finezyjnych, przeszywających partii solowych. Dobra robota
wszystkich.
Na
szczęście na końcu znalazła się jeszcze jedna perła - w
"Dissident Aggressor" chłopaki uczą przyszłe pokolenia
metalowych wymiataczy jak grać ostre i agresywne heavy. W tamtym
czasie było to jedno z najbardziej intensywnych i agresywnych nagrań
w historii. Jak się okazało, "Dissident Aggressor" już w
niedalekiej przyszłości wywarł wielki wpływ na wielu muzyków. Za
to należy mu się szacunek. Pod względem wykonania też jest
imponująco (te okrzyki Halforda!), zaś samego czadowania zawarto tu
więcej niż ktokolwiek w tym czasie mógł się spodziewać.
Eleganckie zakończenie, ewolucja w muzyce Judas Priest i muzyce w
ogóle.
Mimo
nierówności kompozycyjnych krążek jako całość nie schodzi
poniżej całkiem niezłego poziomu. Wystawiona ocena jest nieco
naciągana, ale mimo wszystko pod wieloma względami "Sin After
Sin" przebija przecież niezbyt dopracowany debiut i nie mogę
ich razem zrównywać. Pod względem wykonania muzycy nadal
prezentują świetną formę, jednak mimo krótkiego czasu całości
trudno w niektórych momentach nie odczuć poczucia monotonii. Na
pewno wypada pochwalić autorów za różnorodność, ale... z
drugiej strony "Sad Wings of Destiny" również był
urozmaicony, jednak tam żadne nagranie nie zaniżało poziomu i nie
odstawało od reszty. Zarówno typowe judasowe kawałki, jak i pewne
eksperymenty wypadły intrygująco. Na "Sin After Sin"
mamy jedną wpadkę, dwa wypełniacze, jeden całkiem niezły utwór
i cztery zadowalające pozycje. "Sin After Sin" dzieli ten
sam los, co albumy w stylu "Powerslave" Iron Maiden, "Blow
Up Your Video" AC/DC, czy "Force It" UFO, gdzie ich
początek i koniec prezentuje najlepszy poziom.
Na
pochwałę zasługuje wspomniana już wcześniej produkcja oraz
zadowalające wykonanie zgranego składu instrumentalistów. Tipton i
Downing nadal sypią ciekawymi solówkami i riffami, Halford wciąż
pokazuje olimpijską formę wokalną, a sekcja rytmiczna stara się
wyróżniać i nie chce być spychana w cień. Szczególnie szkoda,
że nie zachowano Simona Phillipsa na dłużej - choć z drugiej
strony jego następca Les Binks na albumach "Stained Class"
i "Killing Machine" również spisał się bez zarzutu.
Ostatecznie niby polecam, ale istnieje dużo lepszych pozycji w
dyskografii Judas Priest i to na nie radziłbym zwrócić większą
uwagę.
Moja ocena - 7/10
Lista utworów:
01. Sinner (Rob Halford, Glenn Tipton)
02. Diamonds and Rust (Joan Baez)
03. Starbreaker (K. K. Downing, Rob Halford, Glenn Tipton)
04. Last Rose of Summer (Rob Halford, Glenn Tipton)
05. Let Us Prey/Call for the Priest (K. K. Downing, Rob Halford, Glenn Tipton)
06. Raw Deal (Rob Halford, Glenn Tipton)
07. Here Come the Tears (Rob Halford, Glenn Tipton)
08. Dissident Aggressor (K. K. Downing, Rob Halford, Glenn Tipton)
E tam, jak dla mnie najlepszy album Księdza Judasza. W porównaniu z "Sad Wings of Destiny" (nie wspominając o debiucie) słychać znaczny postęp w sferze kompozytorskiej i wykonawczej. Mimo większej różnorodności, całość brzmi bardziej spójnie (na poprzedniku jest "Epitaph", który ma się kompletnie nijak do reszty longplaya). To zróżnicowanie czyni "SAS" także lepszym albumem od następnego "Stained Class", który jest zbyt monotonny (pamiętam z niego tylko balladę i cover, reszta była za bardzo do siebie podobna). No i nie ma tu jeszcze tej heavymetalowej sztampy z albumów po "SC" ;)
OdpowiedzUsuńPS. "Starbreaker" zawsze kojarzył mi się ze Scorpions, zwłaszcza z lat 80., choć jest dla mnie znacznie bardziej znośny. To właściwie jeden z nielicznych stricte-metalowych kawałków, jakie jeszcze mi się podobają ;) Tym mocniej mnie dziwi, że Tobie się nie podoba, a zachwalasz znacznie bardziej - przynajmniej według mnie - toporne, banalne i sztampowe kawałki np. wspomnianego Scorpions.
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o "Starbreaker", to od zawsze coś mi w nim nie pasowało. Niektóre kawałki Scorpions też są toporne, ale wiele z nich podpasowało mi bardziej niż "Starbreaker".
UsuńA sam album uważam za najsłabszy - po debiucie - z lat 70. Już nawet nieznacznie wolę prostszy "Killing Machine". A na "Stained Class" nie ma zamulacza typu "Last Rose of Summer".
Swoją drogą, 6 lat temu nie przyszłoby mi do głowy, że będę kiedyś bronił jakiegokolwiek albumu Judas Priest, jednocześnie zmniejszając oceny Iron Maiden, Scorpions i Dio :D
UsuńNo właśnie też mnie to bardzo zastanawia. Może się mylę, ale chyba hard rock zaczyna Ci się powoli przejadać, tak jak wcześniej heavy metal - chodzi o ilość zniżonych ocen na Twoim blogu. A szkoda.
UsuńI w takim razie ocena "Sin After Sin" pozostaje u Ciebie bez zmian?
Z hard rockiem jest taki problem, że wszystko co da się zaprezentować w tej stylistyce, zostało już zaprezentowane na przełomie lat 60./70. I to na góra 20, może 30 albumach. A cała reszta to powielanie tych samych patentów w coraz nudniejszy sposób.
UsuńMyślę, że ocena "SAS" jest aktualna.
To tak jak z większością gatunków muzycznych, z czasem coraz trudniej zaprezentować coś nowego i świeżego.
UsuńNiby tak, ale nie. W rocku progresywnym czy jazz fusion jest mnóstwo albumów, które nie przypominają niczego innego, nawet innych albumów ich twórców; zawierają jakieś unikalne elementy. W psychodelii czy nawet w blues rocku też zdarzają się takie przypadki. A w hard rocku każdy album to wariacje na temat Black Sabbath, Deep Purple i Led Zeppelin, tylko w różnych proporcjach.
UsuńDlatego napisałem "większością" a nie "wszystkimi". Na szczęście niektóre podobieństwa w patentach u "późniejszych" zespołów hard rocka czy heavy metalu nie przeszkadzają wielu słuchaczom (w tym mnie), żeby nadal cieszyć się tą muzyką.
UsuńZ całego serca kocham Heroes End i pierwszy raz widzę, aby ktoś go ocenił. W większości zgadzam się z tą recenzją, jednak po kilku latach wielbienia tej płyty polubiłem nawet dwa kawałki, które uważałem za słabsze (dokładnie te same co ty, Invader i Savage, doceniłem szczególnie ten drugi). Niestety to ostatnia płyta od JP którą tak bezgranicznie czczę, chyba tak jak u drugiego recenzenta nie przemawia do mnie NWOBHM (choć bardzo lubię niektóre późniejsze płyty JP, za to Iron Maiden nie mogę ścierpieć). Wszystkie pierwsze cztery płyty JP, nawet debiut pomimo jego wad, po prostu kocham, a Sad Wings of Destiny, uważam za jedną z najlepszych płyt jakie dane było mi usłyszeć.
OdpowiedzUsuńPrzez chwilę myślałem, że nie zaakceptowałem Twojego komentarza, bo nie było go pod recenzją "Stained Class" ;)
UsuńBo właśnie jeśli o tę płytę chodzi, to jedna z moich ulubionych z katalogu Judas Priest (obok "Sad Wings of Destiny" i "Defenders of the Faith"). Natomiast nie czuję tego uznania jakim wielu słuchaczy obdarza "British Steel" i "Screaming for Vengeance" - moim zdaniem to "zaledwie" dobre płyty i np. "Stained Class" jest od nich sporo ciekawsze.
Oczywiście, że jest sporo ciekawszy - "BS" i "SfV" to kwintesencja metalowego kiczu ;)
UsuńPamiętam jeszcze czasy kiedy pisałeś, że taki "You've Got Another Thing Comin'" nie popada w banał. Dziś już byś go chyba nie przesłuchał.
UsuńUrodziłem się w 1977 roku i mówię Ci gościu, że ten album jest zajebisty!
OdpowiedzUsuń