12 maja 2018

Judas Priest - "Sin After Sin" (1977)


Na rzecz niewielkiego zainteresowania krążkiem "Sad Wings of Destiny" (choć i tak większego niż w przypadku "Rocka Rolla") muzycy nadal borykali się z problemami finansowymi. Dodatkowo rozstali się z perkusistą Alanem Moorem, więc do nagrań na następny longplay pod tytułem "Sin After Sin" wynajęto Simona Phillipsa jako sesyjnego muzyka (w trasie koncertowej brał już udział jego następca Les Binks). Kluczowa była przede wszystkim zmiana wytwórni - przed rejestrowaniem materiału zespół podpisał kontrakt z prestiżową wytwórnią Columbia. Zapewniało to nie tylko lepszą akcję promocyjną, ale i dostęp do bardziej profesjonalnych producentów.

To o czym piszę idealnie słychać na "Sin After Sin" - bo to, co najbardziej wyróżnia ten album spośród pierwszych trzech to rewelacyjna produkcja, która do dziś brzmi bardzo świeżo, z selektywnym i przejrzystym brzmieniem instrumentów. Z całym szacunkiem do Rodgera Baina, słychać, że za Judas Priest wziął się wreszcie porządny producent, w tym wypadku Roger Glover, znany głównie z udziału w roli basisty w takich grupach, jak Deep Purple czy Rainbow. Jak pokazuje "Sin After Sin", Glover sprawdzał się również w roli producenta. Choć nie był to pierwszy krążek w jakim brał udział przy tej funkcji. Tak czy inaczej, w porównaniu do poprzednich dzieł słychać zmiany na lepsze. Mimo wszystko, nawet najlepsza produkcja nie przykryje innych niedostatków - kompozycyjnie nie utrzymano tak wysokiego poziomu, jak w przypadku "Sad Wings od Destiny".

Aczkolwiek początek niewątpliwie należy do tej wysokiej półki. "Sinner" to utwór początkowo oparty na powtarzanej kombinacji niewyszukanych riffów, jednak w drugiej połowie następuje ciekawe zwolnienie. Instrumentalnie robi się intrygująco, zaś Halford pokazuje, że nawet z tak prostego refrenu potrafi zrobić małą perełkę. Nr 2 to pewna ciekawostka i niespodzianka - pierwszy raz na wydawnictwie Judas Priest słyszymy cover, w tym wypadku jest to "Diamonds and Rust", pierwotnie wykonywany przez piosenkarkę Joan Baez. Folkowy oryginał został nieźle przerobiony - wersja Judasów nabrała hardrockowego czadu i ostrości, a dodatkowo chłopaki nie zapomnieli o melodyjności i dodali galopujący rytm, przez co dostajemy przebój z prawdziwego zdarzenia i przy tym najjaśniejszy fragment longplaya.

W "Starbreaker" na pewno trzeba pochwalić fantastycznego Simona Phillipsa na perkusji, prezentującego powalającą technikę gry. Jednak sam kawałek nie zachwyca - trochę prymitywny, toporny i z niezbyt udanym refrenem. Jeszcze gorzej prezentuje się delikatny "Last Rose of Summer", prawdopodobnie miał być to ukłon w stronę tej lżejszej i wyciszonej odmiany rocka. Byłaby to ciekawa odmiana, gdyby nie to, że ten mdły utwór po prostu nuży, a poza tym dobija go zbyt często powtarzany refren. Coś jak na ostatnich płytach Iron Maiden - i proszę nie mówić, że nie ma tu różnicy. Nawet Rob niespecjalnie odnajduje się w tej stylistyce i sprawia wrażenie lekko zagubionego.

"Let Us Prey" początkowo brzmi jak utwór grupy Queen, jednak po ponad minucie przechodzi do typowego judasowego czadowania pod "Call for the Priest", w całkiem niezłym stylu. Być może obie części nie do końca się ze sobą kleją, ale tragedii nie ma. Choć muszę przyznać, że i ten numer trochę mi się dłuży, można go było skrócić. Mocny "Raw Deal" także zbyt długo się ciągnie, przez co sprawia wrażenie wypełniacza. Choć nie brakuje w nim całkiem interesujących popisów gitarowych. Dopiero "Here Come The Tears" przywraca ten materiał na właściwe tory. To również ballada, ale dużo ciekawsza niż "Last Rose of Summer". Uwagę zwraca nastrojowy początek, jednak muzycy po pewnym czasie zaczynają grać ciężej, a w tej części nie brakuje także finezyjnych, przeszywających partii solowych. Dobra robota wszystkich.

Na szczęście na końcu znalazła się jeszcze jedna perła - w "Dissident Aggressor" chłopaki uczą przyszłe pokolenia metalowych wymiataczy jak grać ostre i agresywne heavy. W tamtym czasie było to jedno z najbardziej intensywnych i agresywnych nagrań w historii. Jak się okazało, "Dissident Aggressor" już w niedalekiej przyszłości wywarł wielki wpływ na wielu muzyków. Za to należy mu się szacunek. Pod względem wykonania też jest imponująco (te okrzyki Halforda!), zaś samego czadowania zawarto tu więcej niż ktokolwiek w tym czasie mógł się spodziewać. Eleganckie zakończenie, ewolucja w muzyce Judas Priest i muzyce w ogóle.

Mimo nierówności kompozycyjnych krążek jako całość nie schodzi poniżej całkiem niezłego poziomu. Wystawiona ocena jest nieco naciągana, ale mimo wszystko pod wieloma względami "Sin After Sin" przebija przecież niezbyt dopracowany debiut i nie mogę ich razem zrównywać. Pod względem wykonania muzycy nadal prezentują świetną formę, jednak mimo krótkiego czasu całości trudno w niektórych momentach nie odczuć poczucia monotonii. Na pewno wypada pochwalić autorów za różnorodność, ale... z drugiej strony "Sad Wings of Destiny" również był urozmaicony, jednak tam żadne nagranie nie zaniżało poziomu i nie odstawało od reszty. Zarówno typowe judasowe kawałki, jak i pewne eksperymenty wypadły intrygująco. Na "Sin After Sin" mamy jedną wpadkę, dwa wypełniacze, jeden całkiem niezły utwór i cztery zadowalające pozycje. "Sin After Sin" dzieli ten sam los, co albumy w stylu "Powerslave" Iron Maiden, "Blow Up Your Video" AC/DC, czy "Force It" UFO, gdzie ich początek i koniec prezentuje najlepszy poziom.

Na pochwałę zasługuje wspomniana już wcześniej produkcja oraz zadowalające wykonanie zgranego składu instrumentalistów. Tipton i Downing nadal sypią ciekawymi solówkami i riffami, Halford wciąż pokazuje olimpijską formę wokalną, a sekcja rytmiczna stara się wyróżniać i nie chce być spychana w cień. Szczególnie szkoda, że nie zachowano Simona Phillipsa na dłużej - choć z drugiej strony jego następca Les Binks na albumach "Stained Class" i "Killing Machine" również spisał się bez zarzutu. Ostatecznie niby polecam, ale istnieje dużo lepszych pozycji w dyskografii Judas Priest i to na nie radziłbym zwrócić większą uwagę.

Moja ocena - 7/10

Lista utworów:
01. Sinner (Rob Halford, Glenn Tipton)
02. Diamonds and Rust (Joan Baez)
03. Starbreaker (K. K. Downing, Rob Halford, Glenn Tipton)
04. Last Rose of Summer (Rob Halford, Glenn Tipton)
05. Let Us Prey/Call for the Priest (K. K. Downing, Rob Halford, Glenn Tipton)
06. Raw Deal (Rob Halford, Glenn Tipton)
07. Here Come the Tears (Rob Halford, Glenn Tipton)
08. Dissident Aggressor (K. K. Downing, Rob Halford, Glenn Tipton)

14 komentarzy:

  1. E tam, jak dla mnie najlepszy album Księdza Judasza. W porównaniu z "Sad Wings of Destiny" (nie wspominając o debiucie) słychać znaczny postęp w sferze kompozytorskiej i wykonawczej. Mimo większej różnorodności, całość brzmi bardziej spójnie (na poprzedniku jest "Epitaph", który ma się kompletnie nijak do reszty longplaya). To zróżnicowanie czyni "SAS" także lepszym albumem od następnego "Stained Class", który jest zbyt monotonny (pamiętam z niego tylko balladę i cover, reszta była za bardzo do siebie podobna). No i nie ma tu jeszcze tej heavymetalowej sztampy z albumów po "SC" ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. PS. "Starbreaker" zawsze kojarzył mi się ze Scorpions, zwłaszcza z lat 80., choć jest dla mnie znacznie bardziej znośny. To właściwie jeden z nielicznych stricte-metalowych kawałków, jakie jeszcze mi się podobają ;) Tym mocniej mnie dziwi, że Tobie się nie podoba, a zachwalasz znacznie bardziej - przynajmniej według mnie - toporne, banalne i sztampowe kawałki np. wspomnianego Scorpions.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli chodzi o "Starbreaker", to od zawsze coś mi w nim nie pasowało. Niektóre kawałki Scorpions też są toporne, ale wiele z nich podpasowało mi bardziej niż "Starbreaker".

      A sam album uważam za najsłabszy - po debiucie - z lat 70. Już nawet nieznacznie wolę prostszy "Killing Machine". A na "Stained Class" nie ma zamulacza typu "Last Rose of Summer".

      Usuń
    2. Swoją drogą, 6 lat temu nie przyszłoby mi do głowy, że będę kiedyś bronił jakiegokolwiek albumu Judas Priest, jednocześnie zmniejszając oceny Iron Maiden, Scorpions i Dio :D

      Usuń
    3. No właśnie też mnie to bardzo zastanawia. Może się mylę, ale chyba hard rock zaczyna Ci się powoli przejadać, tak jak wcześniej heavy metal - chodzi o ilość zniżonych ocen na Twoim blogu. A szkoda.

      I w takim razie ocena "Sin After Sin" pozostaje u Ciebie bez zmian?

      Usuń
    4. Z hard rockiem jest taki problem, że wszystko co da się zaprezentować w tej stylistyce, zostało już zaprezentowane na przełomie lat 60./70. I to na góra 20, może 30 albumach. A cała reszta to powielanie tych samych patentów w coraz nudniejszy sposób.

      Myślę, że ocena "SAS" jest aktualna.

      Usuń
    5. To tak jak z większością gatunków muzycznych, z czasem coraz trudniej zaprezentować coś nowego i świeżego.

      Usuń
    6. Niby tak, ale nie. W rocku progresywnym czy jazz fusion jest mnóstwo albumów, które nie przypominają niczego innego, nawet innych albumów ich twórców; zawierają jakieś unikalne elementy. W psychodelii czy nawet w blues rocku też zdarzają się takie przypadki. A w hard rocku każdy album to wariacje na temat Black Sabbath, Deep Purple i Led Zeppelin, tylko w różnych proporcjach.

      Usuń
    7. Dlatego napisałem "większością" a nie "wszystkimi". Na szczęście niektóre podobieństwa w patentach u "późniejszych" zespołów hard rocka czy heavy metalu nie przeszkadzają wielu słuchaczom (w tym mnie), żeby nadal cieszyć się tą muzyką.

      Usuń
  3. Z całego serca kocham Heroes End i pierwszy raz widzę, aby ktoś go ocenił. W większości zgadzam się z tą recenzją, jednak po kilku latach wielbienia tej płyty polubiłem nawet dwa kawałki, które uważałem za słabsze (dokładnie te same co ty, Invader i Savage, doceniłem szczególnie ten drugi). Niestety to ostatnia płyta od JP którą tak bezgranicznie czczę, chyba tak jak u drugiego recenzenta nie przemawia do mnie NWOBHM (choć bardzo lubię niektóre późniejsze płyty JP, za to Iron Maiden nie mogę ścierpieć). Wszystkie pierwsze cztery płyty JP, nawet debiut pomimo jego wad, po prostu kocham, a Sad Wings of Destiny, uważam za jedną z najlepszych płyt jakie dane było mi usłyszeć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przez chwilę myślałem, że nie zaakceptowałem Twojego komentarza, bo nie było go pod recenzją "Stained Class" ;)

      Bo właśnie jeśli o tę płytę chodzi, to jedna z moich ulubionych z katalogu Judas Priest (obok "Sad Wings of Destiny" i "Defenders of the Faith"). Natomiast nie czuję tego uznania jakim wielu słuchaczy obdarza "British Steel" i "Screaming for Vengeance" - moim zdaniem to "zaledwie" dobre płyty i np. "Stained Class" jest od nich sporo ciekawsze.

      Usuń
    2. Oczywiście, że jest sporo ciekawszy - "BS" i "SfV" to kwintesencja metalowego kiczu ;)

      Usuń
    3. Pamiętam jeszcze czasy kiedy pisałeś, że taki "You've Got Another Thing Comin'" nie popada w banał. Dziś już byś go chyba nie przesłuchał.

      Usuń
  4. Urodziłem się w 1977 roku i mówię Ci gościu, że ten album jest zajebisty!

    OdpowiedzUsuń