Przełom
XX i XXI wieku był zdecydowanie najgorszym i najtrudniejszym okresem
w historii Metalliki. Wydawało się, że wszystkie plagi
egipskie spadły w
tym czasie na ten zespół. Kontrowersyjny konflikt z Napsterem, złe
relacje między muzykami zwieńczone odejściem Jasona Newsteda czy
udanie się Hetfielda na odwyk to tylko niektóre z nich. Proces
powstawania najbardziej kontrowersyjnego albumu studyjnego o nazwie
"St. Anger" był niezwykle żmudny, trudny i wymagający,
co znakomicie uchwycono w dokumencie "Some Kind of Monster",
wydanym w 2004 roku.
Koniec
zespołu był bliższy niż kiedykolwiek od czasu śmierci Cliffa Burtona, a przecież już wcześniej Metallica nie miała zbyt
dobrej prasy. Prawie wszystkie wydawnictwa wydane od czasu "Loadu"
spotkały się ze sporą krytyką i rozczarowaniem wśród
publiczności, trzeba więc było to naprawić i wydać coś, co
będzie przypominało dokonania ze złotych lat 80. Pojawiła się
koncepcja stworzenia czegoś bardziej agresywnego i thrashowego w
porównaniu do krążków z połowy lat 90.
Longplay
miał pierwotnie ukazać się w 2001 roku, jednak odejście Newsteda,
zmęczonego grą w kapeli, poważnie wybiło pozostałą trójkę z
rytmu. Zaczęły wzmacniać się między nimi konflikty. Zaczerpnęli
więc pomocy terapeuty, Phila Towle’a, który miał pomóc
rozładować wewnętrzne napięcie w zespole. Parę miesięcy po
rozpoczęciu nagrań Hetfield nieoczekiwanie udał się na półroczny
odwyk, który miał mu pomóc przezwyciężyć nałóg alkoholowy. Na
skutek tego nagrania przerwano w lipcu 2001 roku, a następnie
wznowiono w maju roku następnego.
Jako że nie szukano w tym czasie nowego basisty, wszystkie partie gitary
basowej odegrał producent Bob Rock. "St. Anger" trafił na
półki sklepowe 5 czerwca 2003 roku i zszokował wszystkich. Nowe
wydawnictwo od razu było zapowiadane jako powrót do mocnego grania
z początku działalności, bez ugrzecznienia i komercyjnego lukru.
Trzeba przyznać, że dużo w tym prawdy, ale samemu materiałowi
daleko od tego, co chciałbym słyszeć w twórczości Metalliki.
Trzeba to powiedzieć od razu: "St. Anger" to album
dziwny. Wygląda jakby muzycy bardzo chcieli wyładować skumulowaną
wewnętrzną złość spowodowaną ostatnimi wydarzeniami. Chcąc po
raz kolejny dopasować się do nowych czasów, twórcy zastosowali
kolejną nietypową zagrywkę - w kompozycjach słychać inspiracje
popularnym wtedy (choć wkrótce potem tracącym powodzenie) nu metalem, podgatunkiem metalu alternatywnego.
Objawia się to przede wszystkim absolutnym brakiem gitarowych
solówek. Tak - zespół, który ma w składzie tak dobrego
gitarzystę, jak Kirk Hammett, postanowił po 6 latach milczenia z
nowym materiałem nie zawrzeć w nim ani jednej gitarowej solówki.
To zastanawiające, gdy zespół pozbywa się tak znaczących atutów
swojej twórczości.
Dla
wielu fanów już ten zabieg był strzałem w stopę, a nie był to
koniec niespodzianek. Kontrowersje do dziś tyczą się również
partii wokalnych - niektóre są przez Hetfielda po prostu
skandowane, co po raz kolejny daje powiązania z nu metalem.
Kompozytorzy wyraźnie podążyli za muzyczną modą, co objawiło
się totalnym zagubieniem swojego stylu. Wymieszanie tak nietypowych
pomysłów z thrashmetalową agresją stworzyło dość osobliwą mieszankę.
Nie obyło się bez odwołań do młodszych, popularnych grup -
przykładowo, w "All Within My Hands" można wyłapać
inspiracje twórczością System of a Down, a w "Invisible Kid"
Sepulturą.
Ponadto,
niektóre utwory ciągną się w nieskończoność, nie ma w nich
odpowiedniego rozwinięcia i zakończenia, punktu kulminacyjnego, a
na dodatek większość przekracza czas trwania sześciu minut. Zbyt
dużo w nich niepotrzebnego powtarzania tych samych motywów, a przez
brak solówek nie ma w tym materiale czegoś, co mogłoby urozmaicić całość i pozwoliłoby lekko odetchnąć słuchaczowi, nieustannie
atakowanego głośnymi i gwałtownymi dźwiękami. "St. Anger"
to 75 minut świętego
gniewu, a w takim
natężeniu ta porcja jednostajnego, gwałtownego grania może pod
koniec nieźle zmęczyć. Nie o to chodzi w muzyce.
Popełniono
także błąd przy produkcji, tym razem stylizowanej na tzw.
garażówkę. Całość brzmi bardzo amatorsko, niechlujnie i
nieprofesjonalnie, a to, jak nagrano ścieżki perkusji może
przyprawić o niemały ból głowy - odgłos werbla brzmi jakby Lars
grał na garnkach w kuchni albo na starej puszce po farbie. Nie
wiadomo kogo winić za ten mankament - Boba Rocka czy Hetfielda i
Ulricha, którzy również sprawowali pieczę nad produkcją. Nie
wiem co chcieli tym osiągnąć, ale wypadło niepoważnie. Lepsze
brzmienie nie uratowałoby całości, ale przynajmniej dałoby się
tego słuchać.
W
efekcie dostaliśmy spontaniczne, pozbawione komercyjnych
naleciałości dzieło zagrane w zupełnie nowym stylu - choć wielu
porównywało go w swoim czasie do słynnego "Kill 'Em
All" (ciekawe na jakiej podstawie, może chodziło o delikatne
odwołanie do starszego dzieła na okładce). Widać chęć powrotu
do swoich korzeni, ale niepotrzebnie wymieszano to założenie z
nowoczesnością. Zdecydowanie najwięcej tu czadu i agresji co
najmniej od czasu "...And Justice for All", ale sama
agresja nie zrobi automatycznie dobrego wydawnictwa. Niestety, przy
wszystkich napotkanych w czasie nagrywania trudnościach twórcy
zapomnieli o jednej ważnej rzeczy - o melodiach. Bezmyślne,
intensywne naparzanie nie ma sensu, gdy nie stworzy się do tego
choćby kilku dobrych, zapamiętywalnych melodii i pewnych
urozmaiceń. Na "St. Anger" istnieje parę takich, ale
są to nieliczne wyjątki.
Mimo to, album ma swoje niezaprzeczalne plusy, a należą do nich m.in. trzy pierwsze
utwory. "Frantic" można uznać za naprawdę udane rozpoczęcie,
zwiastujące czego oczekiwać po reszcie longplaya. Mimo że dużo w
nim agresji, niebywale łatwo go zapamiętać. Choć pod względem
chwytliwości nie może się równać ze singlowym "St. Anger",
w którym bardzo fajnie zestawiono dość łagodne momenty ze zwrotek z
metalową agresją reszty. "Some Kind of Monster" także
opiera się na kontrastach, poza tym posiada sprytnie ułożony refren, dzięki czemu należy
do najlepszych propozycji. Całkiem przyjemnie słucha się też "Shoot Me Again" z intrygującą partią wokalną oraz "Dirty Window", łączącego metalowe, dynamiczne riffowanie z ciekawymi zwolnieniami. Jeśli chodzi o inne zalety, to
do samego wykonania też nie można mieć większych wątpliwości -
wszyscy robią swoje, nie świecą umiejętnościami, ale o fuszerce
nie ma mowy. Łatwiej przyczepić się do nietrafionej koncepcji, a
tym samym do większości kompozycji.
Z kolei takie
kawałki, jak "The Unnamed Feeling" i "Purify", nie
powinny w ogóle powstać (na pewno nie w takiej formie), zaś początek
"Shoot Me Again" brzmi niezwykle podobnie do fragmentu
"Some Kind of Monster" przed refrenem. Od samego początku
przeważa monotonia i jednostajność, jednak mniej więcej do czasu "Dirty Window" łatwo to jeszcze wytrzymać, w późniejszej
części może to być znacznie trudniejsze. Można znaleźć kilka
pojedynczych ciekawych fragmentów, ale generalnie żaden z
późniejszych utworów niczym specjalnym nie zaskakuje, to
kontynuacja koncepcji kompozycyjnej z "Frantic" czy "St.
Anger", tyle że gorsza i bardziej monotonna.
O ile
tak wiekopomne dokonania, jak "Master of Puppets" czy "Ride
the Lightning", przy jednoczesnym ciężarze i dynamice zawierały
w sobie niemałą dawkę polotu, finezji i świetnych melodii, tak na
"St. Anger" mamy w większości hałas i zgiełk. Co nie
oznacza, że brakuje tu niezwykle ciekawych momentów. Moim zdaniem na
tytułowym "Some Kind of Monster" można zakończyć
przesłuchiwanie, a resztę kontynuować w ramach ciekawostki, by
przekonać się jak nisko upadła w tym czasie Metallica. Choć to i
tak cud, że w tym czasie udało im się nagrać coś w całości. Po
obejrzeniu dokumentalnego "Some Kind of Monster" odczuwa
się w pewnym stopniu szacunek do muzyków za wytrwałość w
nagraniu tej płyty, ale oceny to nie podniesie.
Powrót
po latach milczenia artystycznie nie do końca się udał (bo komercyjnie
tradycyjnie tak), w związku z czym mamy do czynienia z najbardziej
kontrowersyjnym, najczęściej krytykowanym i najchętniej
wyśmiewanym dziełem Metalliki - w sumie dość zasłużenie. Miał być
tym, który przekona do siebie zarówno starych, jak i nowych fanów,
a mam wrażenie, że nie zadowolił ani jednych ani drugich.
Najważniejsze, że wnioski z niektórych jego słabości zostały w
przyszłości wyciągnięte i skorygowane na następnych
wydawnictwach.
Moja ocena - 5/10
Lista utworów:
01. Frantic (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)
02. St. Anger (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)
03. Some Kind of Monster (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)
04. Dirty Window (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)
05. Invisible Kid (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)
06. My World (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)
07. Shoot Me Again (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)
08. Sweet Amber (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)
09. The Unnamed Feeling (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)
10. Purify (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)
11. All Within My Hands (Kirk Hammett, James Hetfield, Bob Rock, Lars Ulrich)
Bardzo lubię Twój blog, czytam właściwie każdą recenzję, ale jednego nie jestem w stanie zrozumieć - dlaczego odmieniasz "Metallici" zamiast "Metalliki" :)
OdpowiedzUsuńBłąd w odmianie wyrazu, postaram się poprawić :)
UsuńBardzo mi się podoba twoja robota którą tutaj odwalasz. Bardzo trafiasz w moje muzyczne gusta (no może oprócz tej IRY :D). Gustuje w punk'u, rock'u, metal'u ale oprócz tego lubię też jazz, folk, soul, funk, blues, disco (to z lat 70), muzyce elektronicznej (min. rave) oraz ska, rocksteady, reggae i dub.
OdpowiedzUsuńDzięki za miłe słowa, staram się, żeby moje teksty były napisane jak najbardziej profesjonalnie i rzetelnie.
Usuń