Dzięki
trzem krążkom, cieszącym się sporym uznaniem wśród publiczności
i krytyków, grupa Queen zaistniała na światowym rynku. Mimo to borykała się ona z finansowymi problemami. Znaczna część z
zysków trafiała nie do muzyków, a m.in. do wytwórni płytowych, w
związku z czym niemalże nie doszło do ich bankructwa. Obwiniano o to
Normana Sheffielda, który pod kierownictwem firmy Trident był
managerem zespołu. Podjęto więc odpowiednie kroki - zwolniono
Steffelda i zamieniono go na Johna Reida, a także zerwano współpracę
z wymieniono wcześniej firmą.
Reid
niemalże od razu zajął się normowaniem wszelakich długów,
stabilność kapeli stała się pewniejsza, dzięki czemu można było
skupić się na działalności studyjnej. Krótko po zatrudnieniu
Reida zaczęto nagrywanie czwartego studyjnego albumu, o tytule
wziętym z jednej z komedii braci Marx - "A Night at the Opera".
Albumu, jak się okazało, bardzo ważnego w ewolucji stylu grupy i
zwiększenia jej popularności. Okazał się on bowiem gigantycznym
sukcesem, nie tylko artystycznym, głównie za sprawą utworu
"Bohemian Rhapsody", a po jego wydaniu zespół nie musiał
już walczyć o tzw. przetrwanie. Przy całym zróżnicowaniu i
eksperymentalnej formie udało się stworzyć materiał godny
zajęcia 1. miejsca na listach przebojów w Wielkiej Brytanii i 4. w
Stanach Zjednoczonych.
No
właśnie - "A Night at the Opera" przynosi kolejne nagłe
zmiany nastrojów między kompozycjami i duży eklektyzm. Na brak
różnorodności na pewno nie można narzekać. Muzycy próbują
swoich sił w różnych wydaniach i w zdecydowanej większości
przypadków uzyskują ciekawy efekt. Już w "Death on Two Legs"
odczuwamy, że utwór ma swojego rodzaju teatralny charakter - mimo ostrych
partii gitar Briana May'a znalazło się miejsce na partie pianina i
tradycyjne, charakterystyczne dla Queen harmonie wokalne. Wyraźnie
słychać, że to dzieło Mercury'ego. Słynny, agresywny tekst
odnosi się do Sheffielda i jego niesławnych poczynań względem
zespołu. Co do innych dedykacji - szorstki "I'm in Love with My
Car", śpiewany przez Rogera Taylora został poświęcony
jednemu z jego przyjaciół - Johnemu Harrisowi.
"Lazing
on a Sunday Afternoon" to dla odmiany kolejny bardzo lekki,
humorystyczny kawałek, utrzymany w starych klimatach. Pastiszowe
klimaty znajdują się też w "Seaside Rendezvous" i "Good
Company", choć w drugim przypadku o nieco bardziej jazzowym
charakterze i z wokalem Briana. Te trzy nagrania mogą kojarzyć się
z przedwojennymi, teatralnymi wodewilami. W przypadku "Good
Company" można nawet rzec, że May przy pomocy instrumentów
gitarowych (w tym ukulele) imituje zespół jazzowy z lat 20. czy 30.
Gitarzysta użyczył swojego głosu również w "'39" -
uroczej, akustycznej balladzie w klimatach country i o równie pogodnym charakterze. A
skoro już o balladach mowa, to nie można nie zachwycić się
urokiem lirycznego "Love of My Life". To jeden z
najpiękniejszych fortepianowych kawałków jakie słyszałem,
dodatkowo z genialną interpretacją Freddiego - zarówno wokalną,
jak i instrumentalną. Co ciekawe, kapela wykonywała go na
koncertach w bardziej rockowej wersji, ale do mnie bardziej przemawia
zaprezentowane tutaj łagodniejsze oblicze. Coś pięknego.
Oprócz
"Bohemian Rhapsody" longplay przyniósł również inny
spory przebój - napisany przez Johna Deacona "You're My Best
Friend". O ile poprzednia próba kompozytorska basisty brzmiała
dość niepozornie i nieśmiało, tak w tym przypadku faktycznie
dostajemy hit z prawdziwego zdarzenia. To także pogodna piosenka,
traktująca o mocy przyjaźni, i momentalnie wbijająca się w
pamięć. "Sweet Lady" to jedna z najbardziej hardrockowych
propozycji na krążku, oparta na mocnym riffie i intensywnej pracy
sekcji rytmicznej. Ciekawostką jest fakt, że zastosowano w nim
nietypowe metrum 3/4 - zamiast standardowego 4/4. Z kolei "The
Prophet's Song" prezentuje bardziej progresywne oblicze grupy.
Bardzo dużo tutaj zmian motywów i klimatu. I wyszłoby bardzo
dobrze, ale... mam zastrzeżenia co do środkowej, psychodelicznej
części utworu ze śpiewem Freddiego w stylu a cappella. W
odróżnieniu od środkowej części "Bohemian Rhapsody"
wyszło to dość niezręcznie i trudno nie odczuć podczas tego
fragmentu poczucia znużenia. Co do reszty kompozycji nie mam
zastrzeżeń. Ogólnie jest naprawdę dobrze, ale pozostaje uczucie pewnego niedosytu.
No i
wreszcie TO nagranie - genialne pod każdym względem "Bohemian
Rhapsody". Na jego temat napisano już praktycznie wszystko. Kto
przed stworzeniem tego utworu pomyślałby, że można w taki sposób
połączyć ze sobą zadziorne, hardrockowe granie i wstawki operowe?
Mercury stworzył przełomowe w obrębie muzyki rozrywkowej dzieło,
łączące ze sobą wspomniane wyżej elementy z delikatniejszymi
momentami. Mimo takiego powiązania stylistycznego całość sprawia
wrażenie zadziwiająco spójnej i przemyślanej. Wszystko idealnie tu
do siebie pasuje. Początek to przejmująca ballada z akompaniamentem
pianina i wspaniałym popisem wokalnym Freddiego. Część ta
zostaje zwieńczona piękną solówką gitarową i przechodzi do
intrygującej części operowej, w której słychać wielokrotnie
nagrane i nałożone na siebie wokale Mercury'ego, May'a i Taylora
(ponoć w trakcie nagrywania ostatecznie uzyskano 200 osobnych
ścieżek), by następnie przejść do świetnego, hardrockowego
riffowania. Pod koniec powraca klimat z początku kompozycji,
spinając całość niczym klamrę.
"Bohemian
Rhapsody" był już od podstaw tylko i wyłącznie pomysłem
Freddiego. To prawdopodobnie najważniejsze nagranie w historii
zespołu, przedstawiające w tzw. pigułce jego styl i
wszechstronność. Obok utworu takiego kalibru nie można przejść
obojętnie. Widać ogromną ilość pracy jaki w niego włożono,
dzięki czemu wszystko brzmi w nim idealnie. Przyznam, że jest to
jedno z tych nielicznych nagrań, których mogę słuchać cały
dzień, a zarazem jedno z największych arcydzieł w historii muzyki.
Warto też wspomnieć, że "Bohemian Rhapsody" został
wydany na singlu (co było dość ryzykownym posunięciem) i uzyskał
pierwsze miejsca na listach przebojów, zaś nagrany do niego
teledysk dzięki swojej innowacyjnej formie zapoczątkował rewolucję
w kręceniu tego typu filmików. Końcówka longplaya to instrumentalny "God
Save the Queen" - opracowanie brytyjskiego hymnu w wykonaniu
May'a. Oczywiście nie zabrakło w niej charakterystycznego brzmienia
jego instrumentu, dzięki czemu wielu przypadkowych słuchaczy od
razu może zorientować się kto odpowiada za tę wersję.
Czwarty
album Queen to dla wielu opus magnum twórczości Queen, a także
jego najsłynniejsze i najważniejsze dzieło (dzięki "Bohemian
Rhapsody"), ale dla mnie niekoniecznie najlepsze. Mimo lekkich
zastrzeżeń co do niektórych fragmentów, uważam go za znakomity,
ponadczasowy i kunsztownie wykonany. Może nie tworzy tak spójnej i
przemyślanej całości, jak "Queen II", jednak jest to
longplay, który koniecznie trzeba znać. Na przykładzie tej płyty
widać jak wybitnym artystą był Freddie, a cała czwórka niezwykle
zgranym i nieprzypadkowo dobranym teamem instrumentalistów. "A Night at the Opera" to nie
tylko "Bohemian Rhapsody", ale i 11 innych, ciekawych
kompozycji. Jednym zdaniem - bezkompromisowe, dość eksperymentalne
dzieło, które zmieniło oblicze muzyki rozrywkowej i przyniosło
zasłużoną sławę tej kapeli. Nic dodać, nic ująć.
Lista utworów:
01. Death on Two Legs (Freddie Mercury)
02. Lazing on a Sunday Afternoon (Freddie Mercury)
03. I'm in Love with My Car (Roger Taylor)
04. You're My Best Friend (John Deacon)
05. '39 (Brian May)
06. Sweet Lady (Brian May)
07. Seaside Rendezvous (Freddie Mercury)
08. The Prophet's Song (Brian May)
09. Love of My Life (Freddie Mercury)
10. Good Company (Brian May)
11. Bohemian Rhapsody (Freddie Mercury)
12. God Save the Queen (Brian May)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz