25 lipca 2018

Queen - "A Night at the Opera" (1975)


Dzięki trzem krążkom, cieszącym się sporym uznaniem wśród publiczności i krytyków, grupa Queen zaistniała na światowym rynku. Mimo to borykała się ona z finansowymi problemami. Znaczna część z zysków trafiała nie do muzyków, a m.in. do wytwórni płytowych, w związku z czym niemalże nie doszło do ich bankructwa. Obwiniano o to Normana Sheffielda, który pod kierownictwem firmy Trident był managerem zespołu. Podjęto więc odpowiednie kroki - zwolniono Steffelda i zamieniono go na Johna Reida, a także zerwano współpracę z wymieniono wcześniej firmą.

Reid niemalże od razu zajął się normowaniem wszelakich długów, stabilność kapeli stała się pewniejsza, dzięki czemu można było skupić się na działalności studyjnej. Krótko po zatrudnieniu Reida zaczęto nagrywanie czwartego studyjnego albumu, o tytule wziętym z jednej z komedii braci Marx - "A Night at the Opera". Albumu, jak się okazało, bardzo ważnego w ewolucji stylu grupy i zwiększenia jej popularności. Okazał się on bowiem gigantycznym sukcesem, nie tylko artystycznym, głównie za sprawą utworu "Bohemian Rhapsody", a po jego wydaniu zespół nie musiał już walczyć o tzw. przetrwanie. Przy całym zróżnicowaniu i eksperymentalnej formie udało się stworzyć materiał godny zajęcia 1. miejsca na listach przebojów w Wielkiej Brytanii i 4. w Stanach Zjednoczonych.

No właśnie - "A Night at the Opera" przynosi kolejne nagłe zmiany nastrojów między kompozycjami i duży eklektyzm. Na brak różnorodności na pewno nie można narzekać. Muzycy próbują swoich sił w różnych wydaniach i w zdecydowanej większości przypadków uzyskują ciekawy efekt. Już w "Death on Two Legs" odczuwamy, że utwór ma swojego rodzaju teatralny charakter - mimo ostrych partii gitar Briana May'a znalazło się miejsce na partie pianina i tradycyjne, charakterystyczne dla Queen harmonie wokalne. Wyraźnie słychać, że to dzieło Mercury'ego. Słynny, agresywny tekst odnosi się do Sheffielda i jego niesławnych poczynań względem zespołu. Co do innych dedykacji - szorstki "I'm in Love with My Car", śpiewany przez Rogera Taylora został poświęcony jednemu z jego przyjaciół - Johnemu Harrisowi.

"Lazing on a Sunday Afternoon" to dla odmiany kolejny bardzo lekki, humorystyczny kawałek, utrzymany w starych klimatach. Pastiszowe klimaty znajdują się też w "Seaside Rendezvous" i "Good Company", choć w drugim przypadku o nieco bardziej jazzowym charakterze i z wokalem Briana. Te trzy nagrania mogą kojarzyć się z przedwojennymi, teatralnymi wodewilami. W przypadku "Good Company" można nawet rzec, że May przy pomocy instrumentów gitarowych (w tym ukulele) imituje zespół jazzowy z lat 20. czy 30. Gitarzysta użyczył swojego głosu również w "'39" - uroczej, akustycznej balladzie w klimatach country i o równie pogodnym charakterze. A skoro już o balladach mowa, to nie można nie zachwycić się urokiem lirycznego "Love of My Life". To jeden z najpiękniejszych fortepianowych kawałków jakie słyszałem, dodatkowo z genialną interpretacją Freddiego - zarówno wokalną, jak i instrumentalną. Co ciekawe, kapela wykonywała go na koncertach w bardziej rockowej wersji, ale do mnie bardziej przemawia zaprezentowane tutaj łagodniejsze oblicze. Coś pięknego.

Oprócz "Bohemian Rhapsody" longplay przyniósł również inny spory przebój - napisany przez Johna Deacona "You're My Best Friend". O ile poprzednia próba kompozytorska basisty brzmiała dość niepozornie i nieśmiało, tak w tym przypadku faktycznie dostajemy hit z prawdziwego zdarzenia. To także pogodna piosenka, traktująca o mocy przyjaźni, i momentalnie wbijająca się w pamięć. "Sweet Lady" to jedna z najbardziej hardrockowych propozycji na krążku, oparta na mocnym riffie i intensywnej pracy sekcji rytmicznej. Ciekawostką jest fakt, że zastosowano w nim nietypowe metrum 3/4 - zamiast standardowego 4/4. Z kolei "The Prophet's Song" prezentuje bardziej progresywne oblicze grupy. Bardzo dużo tutaj zmian motywów i klimatu. I wyszłoby bardzo dobrze, ale... mam zastrzeżenia co do środkowej, psychodelicznej części utworu ze śpiewem Freddiego w stylu a cappella. W odróżnieniu od środkowej części "Bohemian Rhapsody" wyszło to dość niezręcznie i trudno nie odczuć podczas tego fragmentu poczucia znużenia. Co do reszty kompozycji nie mam zastrzeżeń. Ogólnie jest naprawdę dobrze, ale pozostaje uczucie pewnego niedosytu.

No i wreszcie TO nagranie - genialne pod każdym względem "Bohemian Rhapsody". Na jego temat napisano już praktycznie wszystko. Kto przed stworzeniem tego utworu pomyślałby, że można w taki sposób połączyć ze sobą zadziorne, hardrockowe granie i wstawki operowe? Mercury stworzył przełomowe w obrębie muzyki rozrywkowej dzieło, łączące ze sobą wspomniane wyżej elementy z delikatniejszymi momentami. Mimo takiego powiązania stylistycznego całość sprawia wrażenie zadziwiająco spójnej i przemyślanej. Wszystko idealnie tu do siebie pasuje. Początek to przejmująca ballada z akompaniamentem pianina i wspaniałym popisem wokalnym Freddiego. Część ta zostaje zwieńczona piękną solówką gitarową i przechodzi do intrygującej części operowej, w której słychać wielokrotnie nagrane i nałożone na siebie wokale Mercury'ego, May'a i Taylora (ponoć w trakcie nagrywania ostatecznie uzyskano 200 osobnych ścieżek), by następnie przejść do świetnego, hardrockowego riffowania. Pod koniec powraca klimat z początku kompozycji, spinając całość niczym klamrę.

"Bohemian Rhapsody" był już od podstaw tylko i wyłącznie pomysłem Freddiego. To prawdopodobnie najważniejsze nagranie w historii zespołu, przedstawiające w tzw. pigułce jego styl i wszechstronność. Obok utworu takiego kalibru nie można przejść obojętnie. Widać ogromną ilość pracy jaki w niego włożono, dzięki czemu wszystko brzmi w nim idealnie. Przyznam, że jest to jedno z tych nielicznych nagrań, których mogę słuchać cały dzień, a zarazem jedno z największych arcydzieł w historii muzyki. Warto też wspomnieć, że "Bohemian Rhapsody" został wydany na singlu (co było dość ryzykownym posunięciem) i uzyskał pierwsze miejsca na listach przebojów, zaś nagrany do niego teledysk dzięki swojej innowacyjnej formie zapoczątkował rewolucję w kręceniu tego typu filmików. Końcówka longplaya to instrumentalny "God Save the Queen" - opracowanie brytyjskiego hymnu w wykonaniu May'a. Oczywiście nie zabrakło w niej charakterystycznego brzmienia jego instrumentu, dzięki czemu wielu przypadkowych słuchaczy od razu może zorientować się kto odpowiada za tę wersję.

Czwarty album Queen to dla wielu opus magnum twórczości Queen, a także jego najsłynniejsze i najważniejsze dzieło (dzięki "Bohemian Rhapsody"), ale dla mnie niekoniecznie najlepsze. Mimo lekkich zastrzeżeń co do niektórych fragmentów, uważam go za znakomity, ponadczasowy i kunsztownie wykonany. Może nie tworzy tak spójnej i przemyślanej całości, jak "Queen II", jednak jest to longplay, który koniecznie trzeba znać. Na przykładzie tej płyty widać jak wybitnym artystą był Freddie, a cała czwórka niezwykle zgranym i nieprzypadkowo dobranym teamem instrumentalistów. "A Night at the Opera" to nie tylko "Bohemian Rhapsody", ale i 11 innych, ciekawych kompozycji. Jednym zdaniem - bezkompromisowe, dość eksperymentalne dzieło, które zmieniło oblicze muzyki rozrywkowej i przyniosło zasłużoną sławę tej kapeli. Nic dodać, nic ująć.

Moja ocena - 9/10

Lista utworów:
01. Death on Two Legs (Freddie Mercury)
02. Lazing on a Sunday Afternoon (Freddie Mercury)
03. I'm in Love with My Car (Roger Taylor)
04. You're My Best Friend (John Deacon)
05. '39 (Brian May)
06. Sweet Lady (Brian May)
07. Seaside Rendezvous (Freddie Mercury)
08. The Prophet's Song (Brian May)
09. Love of My Life (Freddie Mercury)
10. Good Company (Brian May)
11. Bohemian Rhapsody (Freddie Mercury)
12. God Save the Queen (Brian May)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz