Dwudziesty
studyjny album Kiss pod tytułem "Monster" został wydany
niemalże na rocznicę 40-lecia zespołu. Zważywszy na częstotliwość
nagrywania płyt z nowym materiałem, można stwierdzić, że decyzję
o nagraniu tego krążka podjęto dość szybko. W końcu "Sonic
Boom" ukazał się 3 lata wcześniej, a wcześniejszy
"Psycho Circus" aż 14. Wydaje się, że muzykom nie opłaca
się wydawać nowych albumów, bo publiczność i tak woli słuchać
na żywo utworów z klasycznych dokonań.
Jednak
czasem taka nagranie takiej płyty może być pretekstem do
rozpoczęcia nowej, promującej ją trasy koncertowej, więc może dlatego już w
2012 roku otrzymaliśmy opisywany krążek. Który, niestety, rozczarowuje. A co dokładnie? Panowie kontynuują typową dla siebie
rozrywkową ścieżkę obraną na "Sonic Boom", ale nie
robią tego z takim przekonaniem. Mimo że niektóre kompozycje mają
swoje mocne punkty i udane fragmenty, to w całości są kompletnie
niezapamiętywalne. A inne są w całości miałkie. Wyczuwa się
również mniejsze pokłady energii niż w przypadku "Sonic
Boom", choć w tym aspekcie nie ma tragedii. A gdy nie ma się
czym zachwycić (choć na chwilę), to słuchanie materiału na tak przeciętnym poziomie może być męczące.
Jedną
z niemiłych niespodzianek może być nie najlepsza predyspozycja
wokalna Paula Stanley'a. Na "Somic Boom" nie raziło to
jeszcze w takim stopniu, ale w tym przypadku słychać, że wokalnie
Stanley ma swoje najlepsze czasy dawno za sobą. Niby nigdy nie był
pod tym względem wybitny, ale jego głos był zazwyczaj miły w
odbiorze. Wokalnie dobry poziom utrzymuje za to Gene Simmons, po
którym nie słychać aż tak upływu czasu. A już od średniego "Hell
or Hallelujah" słychać braki wokalne Stanley'a. Lepiej
prezentuje się "Wall of Sound", choć z tytułową ścianą
dźwięku ma niewiele wspólnego. Mamy za to fajny riff, nie
najgorszą melodię i mocny wokal Simmonsa. Nic wielkiego, ale na tle
reszty prezentuje się nadzwyczaj dobrze. Szkoda tylko, że następny
w kolejności "Freak" niczym się nie wyróżnia i od tej
pory mamy prawdziwe zawahanie jakości.
Tak jak
na poprzednim albumie w jednym kawałku swojego głosu użycza
gitarzysta Tommy Thayer ("Outta This World") i perkusista
Eric Singer ("All for the Love of Rock & Roll"),
spełniając swoją robotę zaledwie poprawnie. Wokal Thayera może
się momentami kojarzyć z głosem Frehley'a, który jednak trochę
bardziej mi odpowiadał. Śpiewane przez nich utwory nie powalają,
choć do złych nie należą. Ciekawe, że riff z "All for the
Love of Rock & Roll" nieodparcie kojarzy się z tym z "Mr.
Speed" z albumu "Rock and Roll Over".
Bezbarwnością
rażą "Long Way Down", "Shout Mercy" czy
"Last Chance", a szczytem tandety okazuje się "Eat
Your Heart Out" z okropnymi chórkami. Przypomina nieco hity
Kiss z glamowej ery, ale nawet tam zazwyczaj udawało się stworzyć
coś lepszego i nie aż tak odrzucającego. Jednym z najlepszych
fragmentów okazuje się za to mocniejszy "The Devil Is Me",
w pewnym sensie nawiązujący do klasycznych ciężkich kompozycji
Simmonsa typu "God of Thunder" i z udaną partią wokalną.
"Take Me Down Below" wyróżnia się wokalnym duetem
Simmons-Stanley i również należy do tych lepszych propozycji. Najlepiej wypadają więc kawałki stworzone przez trio Stanley-Simmons-Thayer (poza "Last Chance").
Stanley
i Simmons nie radzą sobie w XXI wieku z tworzeniem nowego materiału,
zaś pomoc dwóch pozostałych członków niewiele w tej kwestii
pomaga. Ten krążek dobitnie to udowadnia. Może nie prezentuje aż tak okropnego poziomu, jak np. "Hot in the Shade", ale do
udanych również nie należy. Dzięki swojemu rozrywkowemu
charakterowi zapewne spodoba się niektórym fanom klasycznego
wcielenia Kiss, którzy przetrawią pewne braki w wykonaniu i
kompozycjach. Nie ma co liczyć na coś wyjątkowego, bo muzykom po prostu brakuje ciekawych pomysłów na ich nową twórczość.
Mam
taką teorię, że "Monster" stanie się ostatnim studyjnym
dziełem Kiss. Wszystkie znaki na niebie na to wskazują. Muzycy
obecnie odcinają tzw. kupony od dawnej chwały, Paul Stanley od paru
lat ledwo daje sobie radę za śpiewaniem, co daje okropny rezultat,
a Gene Simmons bardziej niż muzyką zajmuje się opatentowaniem
wszystkiego, co istnieje na Ziemi. Pewne wskazówki daje też całkiem wymowny tytuł ostatniego utworu, a także ostatnie wypowiedzi samych muzyków.
"Monster" nie będzie więc stanowić godnego zwieńczenia dyskografii Kiss. Niby kapela ta ma na koncie jeszcze słabsze wydawnictwa, ale też masę lepszych. Przykra to konkluzja, ale przecież grupa od 20 lat nie nagrała naprawdę udanego dzieła. Może powrót Frehley'a i Crissa zmieniłby coś w tej kwestii, ale bardzo wątpię. Tak czy inaczej, nie warto tracić czasu na przesłuchiwanie omawianego albumu, a w zamian zapoznać się z którymś z klasycznych wydawnictw Kiss (jak debiut czy "Creatures of the Night").
"Monster" nie będzie więc stanowić godnego zwieńczenia dyskografii Kiss. Niby kapela ta ma na koncie jeszcze słabsze wydawnictwa, ale też masę lepszych. Przykra to konkluzja, ale przecież grupa od 20 lat nie nagrała naprawdę udanego dzieła. Może powrót Frehley'a i Crissa zmieniłby coś w tej kwestii, ale bardzo wątpię. Tak czy inaczej, nie warto tracić czasu na przesłuchiwanie omawianego albumu, a w zamian zapoznać się z którymś z klasycznych wydawnictw Kiss (jak debiut czy "Creatures of the Night").
Moja ocena - 4/10
Lista utworów:
01. Hell or Hallelujah (Paul Stanley)
02. Wall of Sound (Gene Simmons, Paul Stanley, Tommy Thayer)
03. Freak (Paul Stanley, Tommy Thayer)
04. Back to the Stone Age (Gene Simmons, Eric Singer, Paul Stanley, Tommy Thayer)
05. Shout Mercy (Paul Stanley, Tommy Thayer)
06. Long Way Down (Paul Stanley, Tommy Thayer)
07. Eat Your Heart Out (Gene Simmons)
08. The Devil Is Me (Gene Simmons, Paul Stanley, Tommy Thayer)
09. Outta This World (Tommy Thayer)
10. All for the Love of Rock & Roll (Paul Stanley)
11. Take Me Down Below (Gene Simmons, Paul Stanley, Tommy Thayer)
12. Last Chance (Gene Simmons, Paul Stanley, Tommy Thayer)
12. Last Chance (Gene Simmons, Paul Stanley, Tommy Thayer)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz